Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Na początku nic nie zapowiadało burzy. Gdy w kwietniu 2015 r. Aleksandr Łukaszenka wydawał dekret nr 3 „O zapobieganiu zależności socjalnej”, jedyną reakcją były ironiczne uśmiechy. Białoruski prezydent zarządził bowiem, że każdy, kto w ciągu roku przepracował mniej niż 183 dni, powinien płacić specjalny podatek – w wysokości (w przeliczeniu) ponad 700 zł rocznie. W społeczeństwie szybko zaczęto nazywać go „dekretem o darmozjadach”.
Żarty się skończyły, gdy urzędy skarbowe wysłały do 470 tys. ludzi – czyli 5 proc. ludności – pisma z żądaniem zapłacenia owej kary. W razie odmowy należy się spodziewać skazania na roboty publiczne lub nawet areszt (do 15 dni).
Efekt: w połowie lutego zaczęły się protesty, których głównym hasłem było „Nie jesteśmy darmozjadami!”. Na ulice białoruskich miast – głównie poza stolicą – zaczęli wychodzić ludzie, w liczbie od kilkuset do 2-3 tys. w zależności od miejscowości.
Wyrwać prowokatorów!
Wydawać się może, że to niedużo. Ale trzeba pamiętać o dominującym dotąd marazmie. Na Białorusi społeczeństwo dalekie jest od polityki. Tymczasem wśród protestujących najwięcej było ludzi w wieku ponad 40 lat, do tego z miast, w których nigdy wcześniej nie dochodziło do protestów. Po 2 tys. ludzi w Mohylewie i Witebsku albo po kilkaset w takich miastach wschodniej części kraju jak Orsza, Bobrujsk czy Rohaczów – to musi robić wrażenie. Dekret Łukaszenki rozwścieczył zwykłych ludzi, którzy w większości nigdy nie sympatyzowali z opozycją.
Władze nie reagowały – choć część demonstracji była nielegalna. Tymczasem do żądań o charakterze socjalnym protestujący zaczęli dołączać stricte polityczne: „Łukaszenka odejdź!”, „Wolności!”, „Uczciwe wybory!”. W końcu prezydent zarządził więc, by „wyrwać prowokatorów jak rodzynki z bułki”. Początkowo aresztowano trzech liderów opozycji, która – od lat w kryzysie – zaczęła dostrzegać dla siebie szansę. Każdy dostał po 15 dni aresztu.
Ale protesty nie zanikły nawet po decyzji Łukaszenki o zawieszeniu do końca roku ściągania kar za „bycie darmozjadem” (nie zdecydował się jednak na cofnięcie dekretu). 15 marca w Mińsku na ulicę wyszło 3 tys. ludzi, a w Grodnie i Mohylewie – gdzie władze nie wydały zgody na marsze – po kilkaset. Milicja zaczęła „wyrywać prowokatorów”, aresztowano kilkadziesiąt osób.
Władze wyraźnie boją się pacyfikować te demonstracje – pałowanie tradycyjnej opozycji to jednak coś innego niż przemoc wobec robotników, którzy wcześniej stanowili bazę wyborczą Łukaszenki.
Kryzys coraz głębszy
Tego samego dnia, 15 marca, w Mińsku odbyło się spotkanie wiceministrów spraw zagranicznych Grupy Wyszehradzkiej i państw Partnerstwa Wschodniego – kolejny sygnał dążenia Łukaszenki do normalizacji stosunków z Unią. Białoruski prezydent kontynuował zaklinanie rzeczywistości. Mówił, że „jeśli uważnie popatrzycie na Białoruś, to dostrzeżecie tu prawa człowieka, demokrację i porządek”.
Tymczasem trwające już od ponad miesiąca protesty odbywają się w istotnym kontekście: w kraju pogłębia się kryzys gospodarczy. W 2016 r. PKB spadło o 2,6 proc., w 2015 r. o 3,9 proc. Spada też eksport, bezrobocie jest rekordowo wysokie. Stabilność ekonomiczna, kiedyś jeden z fundamentów reżimu Łukaszenki, jest już historią. A konsekwencją – ubożenie społeczeństwa, co tylko wzmaga poparcie dla protestów.
W dodatku od kilku miesięcy trwa białorusko-rosyjski spór o ceny ropy i gazu oraz o dostęp białoruskich towarów na rynek rosyjski. Niby nic nowego: takie konflikty zdarzały się w przeszłości i prowadziły nawet do wstrzymania dostaw rosyjskich surowców na „bratnią Białoruś”. Ale tym razem spór trwa rekordowo długo, a perspektyw jego rozwiązania nie widać.
Szczególnie że nakłada się nań antybiałoruska kampania w rosyjskich mediach – i cicha presja Moskwy na Mińsk w sprawie wydania zgody na stworzenie rosyjskiej bazy wojskowej (dziś dwa obiekty rosyjskie na Białorusi formalnie nie są bazami – to stacja nasłuchowa i radiolokacyjna; teraz mowa o bazie sensu stricto).
Dzień próby
Testem dla społeczeństwa i władz będzie 25 marca. To Dzień Wolności – nieuznawany przez władze, ale tradycyjnie będący dniem mobilizacji przeciwników reżimu. Gdyby okazało się, że liczba tych, którzy tego dnia wyjdą na ulice, będzie znacząco wyższa, możliwy jest powrót do polityki masowych represji. To zaś zakończy politykę „odmrażania” stosunków z Zachodem – i jeszcze mocniej wepchnie Białoruś w rosyjskie objęcia. ©
Autor jest kierownikiem zespołu Ukrainy, Białorusi, Mołdawii w Ośrodku Studiów Wschodnich im. Marka Karpia w Warszawie.