Bruksela, miasto niczyje

Tuż obok kwatery NATO, w sercu Unii, islamscy terroryści znajdują schronienie, planują ataki i utrzymują świetnie działającą siatkę rekrutacji. Jak to możliwe?

28.03.2016

Czyta się kilka minut

Pod brukselską giełdą, 22 marca 2016 r. / Fot. POLET / EAST NEWS
Pod brukselską giełdą, 22 marca 2016 r. / Fot. POLET / EAST NEWS

Wszystko zaczęło się pół wieku temu.

W tym samym czasie, gdy w latach 60. XX wieku Bruksela zmieniała się w stolicę zjednoczonej Europy, w mieście zaczęła postępować głęboka dezintegracja, która doprowadziła do wykształcenia się dwóch równoległych światów. Dziś ich mieszkańcy żyją obok siebie – jedni w „getcie” eurokratów, drudzy w „getcie” postimigranckim – lecz niewiele o sobie nawzajem wiedzą. A co najgorsze: nikt nad nimi nie czuwa.

Są w Brukseli miejsca, których unijni eurodeputowani nie odwiedzają. – Molenbeek? Kiedyś przejeżdżałem – mówi „Tygodnikowi” europoseł Bogdan Zdrojewski z Platformy Obywatelskiej. Także większość innych zapytanych co najwyżej przejeżdżała przez tę dzielnicę – bo eurokraci mieszkają gdzie indziej, po drugiej stronie rzeki.

Brukselę na dwa światy dzieli kanał: Willebroek. Południowo-wschodnia część miasta to Bruksela klasy A: unijne instytucje, nowoczesne apartamentowce, piękne secesyjne wille i plac Lux, na którym co czwartek rzesze urzędników, lobbystów i praktykantów wylegają, by w tłumie pić piwo i nawiązywać kontakty. W tej okolicy mieszkają „ekspaci”, czyli ci, którzy do stolicy Europy przyjechali rozwijać swe kariery zawodowe: unijni urzędnicy, pracownicy światowych korporacji i inni szczęściarze.

Na północnym zachodzie rozciąga się Bruksela klasy B: dziesięć razy gęściej zaludniony Anderlecht, Schaerbeek, Saint-Josseten-Noode, Koekelberg, Molenbeek i kilka innych dzielnic. Ciasne, mniej reprezentacyjne, bardziej zaśmiecone. Tu żyją imigranci, których do „stolicy Europy” przygnała bieda, wojna albo chęć łatwego życia na zasiłkach – tak mówi stereotyp. Networking uprawiają wszędzie: na przystankach, w autobusach, w kolejce w supermarkecie. To dlatego te miejsca wydają się najbardziej rozgadane w mieście.

Dzielnica

Dziś, po zamachach z minionego tygodnia (22 marca), po 31 niewinnych zabitych i prawie 200 rannych (plus trzech zamachowców samobójców), o Molenbeek słyszał już chyba każdy. „Wylęgarnia dżihadystów”, „centrum Eurabii”, „mekka terrorystów”: tak określane jest to miejsce, odkąd do opinii publicznej dotarły informacje, że stąd pochodziło co najmniej kilkunastu terrorystów zaangażowanych w ostatnie ataki w Europie – bo nie tylko w te brukselskie.

Abdelhamid Abaaoud: zastrzelony w listopadzie 2015 r. uczestnik i organizator zamachów w Paryżu. Mahdi Nemmouche: zamachowiec z brukselskiego Muzeum Żydowskiego. Ayoub el-Khazzani: usiłował dokonać zamachu w pociągu z Amsterdamu do Paryża w 2014 r. Albo jeden z terrorystów odpowiedzialnych za zamachy w Madrycie w 2004 r. – To tylko krótka lista tych, którzy zostali zatrzymani lub są wciąż poszukiwani w związku z działalnością terrorystyczną, a prawdopodobnie przebywają w Brukseli.

Ale terroryści nie ograniczają się do jednej dzielnicy. Ibrahim el-Bakraoui i jego brat Khalid, którzy we wtorek 22 marca wysadzili się w Brukseli, wynajmowali mieszkanie przy rue du Dries w dzielnicy Forest. Wielu rekrutów, którzy od 2012 r. wyjechali walczyć do Syrii, pochodziło też z innych części – nie tylko Brukseli, ale i Belgii. Jak wynika z najnowszych danych MSW, do stycznia 2016 r. w Syrii i Iraku walczyło łącznie ok. 460 bojowników z Belgii, z czego 45 proc. było z Brukseli i Flandrii, a reszta z Walonii.

Fakt jest taki, że w Molenbeek zakup kałasznikowa zajmuje pół godziny, a salaficcy imamowie rekrutują ludzi na ulicach.

Trudno nie zadać sobie pytania, jak to możliwe, że pod samym nosem ekspertów od bezpieczeństwa z NATO i rzut beretem od świetnie chronionych budynków Unii terroryści nie tylko znajdowali schronienie, planując kolejne ataki, ale zorganizowali świetnie funkcjonującą siatkę dostarczania broni, materiałów wybuchowych, rekrutacji?

– To, że w Brukseli siedzibę mają unijne instytucje, nijak się ma do kwestii bezpieczeństwa wewnętrznego. Bruksela to stolica Belgii i to Belgia ma tu swoją jurysdykcję. To, że władza jest niewydolna i podzielona, to inna sprawa – mówi „Tygodnikowi” Vit Novotny, ekspert ds. bezpieczeństwa think tanku Wilfried Martens Centre for European Studies.

Zorganizowany chaos

Bruksela, a właściwie tzw. region stołeczny o powierzchni mniej więcej połowy Krakowa, dzieli się na 19 gmin, które dalej dzielą się na 118 dzielnic. Każda gmina ma burmistrza i radę miejską, która decyduje o polityce lokalnej. Burmistrz może wydawać rozporządzenia, co sprawia, że każda gmina ma de facto własną jurysdykcję. Przejeżdżając przez miasto np. ze zbyt dużą prędkością, można popełnić jedno wykroczenie kilka razy i kilka razy zapłacić za to mandat.

Bruksela jest też siedzibą kilku rządów: rządu federalnego (tj. ogólnonarodowego), rządu miasta stołecznego, rządu wspólnoty flamandzkiej (który jednocześnie jest rządem Flandrii) i rządu wspólnoty francuskojęzycznej (który nie jest jednak rządem Walonii; ten mieści się poza Brukselą). Choć to relatywnie małe miasto, ma aż sześć departamentów policji; departament zajmujący się walką z radykalizacją zatrudnia... osiem osób.

Po atakach w Paryżu, w związku z doniesieniami o brukselskich kontaktach siatki terrorystów, do dzielnicy Molenbeek przydzielono dodatkowych 50 policjantów. Niewielu, ale trudno było znaleźć chętnych do pracy.

To, że mnogość instytucji, zamęt kompetencyjny i brak współpracy są w Brukseli poważnym problemem, szef MSW Jan Jambon przyznał już w listopadzie 2015 r. „Aktualnie nie mamy kontroli nad sytuacją w takich dzielnicach jak Molenbeek” – powiedział w telewizji.

Ale nie chodzi jedynie o stolicę, politycy regularnie pogrążają cały kraj w kryzysie. W latach 2010-11 Belgia przeżyła najdłuższy kryzys rządowy: przez 541 dni politycy, zwycięzcy wyborów, nie mogli się dogadać i stworzyć rządu. Sytuacja powtórzyła się w 2014 r.: impas trwał pięć miesięcy. Główną przyczyną sporów były próby wynegocjowania większej autonomii dla położonej na północy Flandrii, gdzie mieszka 6,5 mln z 11 mln obywateli kraju. To też przekłada się na kryzys bezpieczeństwa.

– Dotąd ta organizacyjna nieporadność była powodem żartów. Po ostatnich zamachach nie sądzę, by ktoś dalej chciał się z tego śmiać – mówi Novotny.

Narodziny osobnego świata 

Na pierwszy rzut oka Molenbeek nie wydaje się szczególnie groźna. Przy wyjściu z metra Beekkant rozciąga się zadbany park, wzdłuż bulwaru Machtensa stoją zgrabne bloki z żółtej cegły. Po ulicach przechadzają się matki z dziećmi, nikt nie lustruje cię wzrokiem, że nie jesteś stąd.

Idąc w głąb dzielnicy, szybko zdajemy sobie sprawę, jaki jest jej skład etniczny: przeważają Marokańczycy, Tunezyjczycy, Egipcjanie. Potwierdzają to statystyki: 80 proc. mieszkańców to obywatele Belgii innego pochodzenia. Zwyczajowe określanie ich imigrantami jest już bez sensu – większość to potomkowie imigrantów, urodzeni i wychowani w Belgii. Tak było np. z Abdelhamidem Abaaoudem, zamachowcem z Paryża: jego ojciec Omar przybył tu 40 lat temu, korzystając z zachęt belgijskiego rządu. Przeżywająca inwestycyjny boom Belgia potrzebowała rąk do pracy – rząd prowadził bardzo otwartą politykę imigracyjną. Budowano kopalnie, rozwijano kolej. Wielkie inwestycje ulokowano też w Brukseli, która przygotowywała się na przyjmowanie kolejnych rzesz unijnych urzędników (gdy w 1958 r. EWG obejmowało sześć państw, w Brukseli pracowało 300 urzędników; dziś jest ich 40 tys.).

Wzorem Nowego Jorku w północnej części miał powstać belgijski Manhattan.

– Inwestycja wiązała się z wyburzeniem znacznej części miasta i przesiedleniem 10 tys. mieszkańców. W ich miejsce osiedlali się pracownicy z Maghrebu, aby mieć blisko do pracy. Ze względu na kryzys w latach 70. inwestycję zatrzymano, zbudowano tylko kilka wieżowców. Imigranci zostali, a potem sprowadzili rodziny – mówi „Tygodnikowi” dr Katarzyna Romańczyk, która prowadziła na UJ badania nad rozwojem urbanistycznym i polityką miejską w Brukseli.

Ciągle powiększająca się liczba przyjezdnych spoza Unii, którzy osiedlali się wyłącznie w wybranych dzielnicach, z czasem uczyniła Brukselę jednym z najbardziej muzułmańskich i najbardziej podzielonych miast Europy. Dziś muzułmanie stanowią tu 30 proc. populacji. Ulice takich dzielnic jak Anderlecht, Schaerbeek czy Molenbeek roją się nie tylko od arabskich sklepików, gdzie można kupić buty za kilka euro, bliskowschodnią modę i kurczaka z rożna. Coraz więcej w nich także meczetów. W samym Molenbeek jest ich 47. Przy czym przeważająca część nie jest w żaden sposób oznaczona – to miejsca spotkań i modlitw w prywatnych domach.

Rzeczywistość tych dzielnic pokazują statystyki bezrobocia i przestępczości. W większości bez pracy jest nawet 30 proc. (przy średniej dla Brukseli 20 proc.; dane za 2014 r.), a policja odnotowuje tu znacznie więcej przestępstw. W takich dzielnicach jak Schaerbeek, Anderlecht czy Molenbeek jest ich po kilkanaście tysięcy rocznie, podczas gdy w elitarnym Woluwe-Saint-Lambert czy Woluwe-Saint-Pierre po kilka tysięcy.

– Bruksela staje się coraz mniej belgijska – uważa dr Romańczyk. Brukselczycy zaczęli opuszczać centrum już w latach 60., a z czasem większość Belgów wyprowadziła się z centrum na obrzeża. Każdego dnia 54 proc. pracujących w Brukseli opuszcza miasto, udając się do domów na flamandzkich przedmieściach.

– To powoduje jeszcze jeden problem: migranci wahadłowi, jak ich określa naukowy żargon, wypracowane w Brukseli dochody opodatkowują w sąsiednich gminach. To powoduje ubożenie stolicy, która cierpi na strukturalną nierównowagę między dochodami a wydatkami – dodaje ekspertka.

Próba delimitacji, czyli włączenia przedmieść do regionu stołecznego, spotykała się już nieraz z protestami Flamandów. – Granice Brukseli nie zostały zmienione od 1963 r., podczas gdy liczba ludności ciągle rośnie – dodaje dr Romańczyk.

Tymczasem, zdaniem wielu, trudno oskarżać stolicę Belgii o dyskryminacyjną politykę wobec imigrantów. – Belgowie stworzyli wręcz modelowy system integracji, gwarantując imigrantom dostęp do świadczeń socjalnych, w tym mieszkań, szkół, żłobków, przedszkoli, opieki medycznej – mówi dr Romańczyk. Od 1994 r. wprowadzono system tzw. kontraktów sąsiedzkich, w ramach których dzielnice najbardziej zagrożone wykluczeniem społecznym otrzymywały co roku dodatkowe środki na realizację ważnych dla społeczności projektów. Budowano więc mieszkania socjalne, żłobki, place zabaw itp.

A jednak...

Postępująca radykalizacja

Podzielone instytucje, małe wpływy z podatków, brak zainteresowania problemami Brukseli ze strony unijnych urzędników sprawiły, że obserwowane latami ogromne rozwarstwienie społeczne było ignorowane. Na to nałożyła się sytuacja polityczna w mieście: Bruksela to bastion socjalistów i liberałów, którzy ze względu na ogromną poprawność polityczną milczeli o problemie radykalizacji w imigranckich dzielnicach.

Tymczasem pierwsze doniesienia, że w Molenbeek działają bardzo radykalne grupy muzułmanów, skupione głównie wokół salafickich stowarzyszeń, pojawiły się w 2007 r. Pisała o tym Hind Fraihi, urodzona w Belgii dziennikarka marokańskiego pochodzenia.

W książce „Incognito w małym Maroko. Za zamkniętymi drzwiami radykalnego islamu” (tłumaczenie tytułu własne, książka nie ukazała się po polsku) Fraihi dowodzi, iż ekstremistyczna literatura nawołująca do dżihadu jest w Brukseli łatwo dostępna. Relacjonuje spotkanie z chłopakiem, który drobnymi przestępstwami i sprzedażą narkotyków ma sobie zasłużyć na udział w militarnym obozie szkoleniowym w Ardenach, celem przygotowania do walki w Czeczenii lub Afganistanie; przeprowadza wywiad z radykalnym szejkiem Bassamem al-Ayashim, z czasem zidentyfikowanym jako człowiek Al-Kaidy w Europie, który dziś walczy w Syrii (w szeregach Frontu Nusra, który występuje zarówno przeciw Assadowi, jak i tzw. Państwu Islamskiemu, IS).

„Atrakcyjna” tożsamość

Książka Fraihi wywołała poruszenie, była komentowana i również krytykowana. Ale to, że radykalny islam nie jest obecny w Brukseli od wczoraj, potwierdza prof. Rik Coolsaet, ekspert Uniwersytetu w Gent. W swej najnowszej publikacji, opublikowanej w marcu „Stawiając czoło czwartej fali zagranicznych bojowników. Co przyciąga Europejczyków do Syrii?”, prezentuje on belgijskie studium przypadku radykalizacji islamskiej. Jego wnioski są zaskakujące.

– Coraz częściej widzimy, że motywy, dla których młodzi ludzie dołączają do bojowników w Syrii, nie są związane z religią. To nie są żarliwi muzułmanie – mówi Coolsaet „Tygodnikowi”. Z jego badań wynika, że są dwa typy rekrutów. Pierwszy to ci, którzy zwykle znani byli policji: członkowie młodocianych gangów, zorganizowanych grup przestępczych, już wcześniej trudniący się handlem narkotykami, bronią i rozbojami. Dla nich dołączenie do IS to tylko kolejny etap społecznego wykolejenia, choć bardzo transformujący: z miejscowych zadymiarzy stają się mudżahedinami walczącymi o globalną sprawę. – To bardzo atrakcyjna tożsamość – mówi Coolsaet.

Druga grupa to ci, którzy nijak nie odstają od rówieśników. Zanim się zdecydowali na wyjazd do Syrii, nie przejawiali niebezpiecznych skłonności. W ich historiach dominowało poczucie osamotnienia i beznadziei, często byli skonfliktowani z rodzicami i przyjaciółmi, choć nierzadko funkcjonowali w mieszanych, ale zintegrowanych środowiskach. Radykalizacja takich osób jest zawsze ogromnym zaskoczeniem. Najwyraźniej przychodzi dla nich moment, gdy długo powstrzymywana i gromadzona frustracja znajduje ujście. Wyjaśnienie ich transformacji leży zatem nie tyle w tym, co myślą, lecz raczej w tym, jak się czują. – Dlatego indoktrynacja przebiega przeważnie poza meczetami – dodaje profesor.

Problem bojowników radykalnego islamu, wywodzących się z państw Europy, ekspertom znany jest już od lat 80. Coolsaet wyróżnia cztery fale rekrutów z Europy: pierwsza podczas sowieckiej inwazji w Afganistanie (1979-89); druga to lata 90., gdy kształcący się lub pracujący na Zachodzie, często dobrze sytuowani „ekspaci” z Bliskiego Wschodu zaczęli tłumnie wyjeżdżać do Bośni, Czeczenii, Kaszmiru czy na Filipiny. Kolejną falę spowodowała wojna w Iraku w 2003 r. Ostatnią – wojna w Syrii.

– Musimy wreszcie przeformułować naszą debatę. Problemem nie jest islam w Europie, lecz zachodząca w specyficznych warunkach radykalizacja – podkreśla Coolsaet.

Dwie prędkości

Tuż po wtorkowych zamachach w Brukseli większość mieszkańców powtarzała jedno: że nie są zaskoczeni, i że przypuszczali, iż do tego prędzej czy później dojdzie.

Bo od czasu kolejnych ataków w Paryżu i strzelaniny w Muzeum Żydowskim wielu komentatorów mówiło, że Bruksela może być kolejnym celem. Wiedziały to władze – federalne, regionalne i lokalne. Niedługo po paryskich atakach w listopadzie 2015 r., ze względu na doniesienia o planowanych tu zamachach, miasto zostało na cztery dni odcięte od świata: wprowadzono czwarty, najwyższy poziom alertu terrorystycznego, pozamykano instytucje, stanęła komunikacja. W lutym tego roku Belgia postanowiła znacznie zwiększyć wydatki na służby bezpieczeństwa.

Ale niewiele to dało. Zatrzymany cztery dni przed ostatnimi zamachami Saleh Abdeslam miał, według belgijskiej i francuskiej policji, przygotowywać się do kolejnego ataku. A że władze nie podjęły żadnych kroków zwiększających bezpieczeństwo, to zamachowcom się udało.

Teraz wraca wątek niewydolności europejskich systemów bezpieczeństwa wewnętrznego – politycy zawsze dyskutują o tym niedługo po zamachach... Bo system bezpieczeństwa wewnętrznego Unii – to 28 osobnych systemów (służb wywiadu i kontrwywiadu) państw członkowskich, które działają niezależnie od siebie. Wymiana informacji oparta jest na umowach dwustronnych.

– Ten system jest absolutnie niewystarczający, mechanizmy wymiany informacji wywiadowczej są zbyt skomplikowane, wszystko jest zbiurokratyzowane. Dziś terroryzm nie ma granic, a nasz system bezpieczeństwa je ma. To podstawowy problem – uważa Vit Novotny. Np. Unia już nieraz pochylała się nad kwestią wprowadzenia Europejskiego Rejestru Pasażerów Lotniczych. Teraz pewnie pochyli się ponownie.

Tymczasem brukselczycy równie często jak o zamachach rozmawiają dziś o tym, co powoli przebija się do świadomości publicznej: że – jak powiedziano na początku – równolegle z tym, gdy Bruksela stawała się de facto stolicą Europy, postępowała tu dezintegracja, której skutki widzimy teraz.

A dezintegrację tę pogłębił medialny wizerunek Brukseli, w której pierwszeństwo daje się międzynarodowemu aspektowi funkcjonowania miasta jako siedziby unijnych instytucji. Bruksela utożsamiana jest z tzw. europejską bańką (European bubble): oderwaną od realiów przestrzenią szklanych korytarzy i plenarnych sal, gdzie pracują dobrze opłacani urzędnicy i dokąd regularnie zjeżdżają wielcy tego świata.

Tymczasem to jedynie drobny wycinek. To Bruksela lokalna stała się źródłem problemów, które dziś wstrząsają całą Europą. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2016