Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
David Cameron znów jest pewny siebie. Gdy 2 lutego przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk ogłosił listę unijnych ustępstw na rzecz Londynu – efekt rozmów obu polityków; koncesje mają zapobiec opuszczeniu Unii przez Zjednoczone Królestwo – brytyjski premier uznał, że nie musi się z tego tłumaczyć nawet przed Izbą Gmin. Zamiast odpowiadać na pytania, pojechał od razu do miasta Chippenham, gdzie w fabryce należącej do niemieckiego Siemensa rozpoczął przedreferendalną kampanię na rzecz dalszego członkostwa Wysp Brytyjskich w Unii. „Dostałem to, co chciałem” – głosił przekaz Camerona, który twierdzi, że spełnił obietnice z kampanii wyborczej: wynegocjował „lepsze” miejsce w Unii.
Proponowane zmiany nie są jednak rewolucyjne. Z punktu widzenia Londynu najważniejszy jest mechanizm, który pozwalałby Wlk. Brytanii, za zgodą innych państw Unii, ograniczać dostęp do świadczeń socjalnych dla imigrantów z innych krajów UE. „Hamulec awaryjny”, bo tak ów mechanizm ochrzczono, mógłby być jednak „zaciągnięty” tylko przez pierwsze cztery lata ich pobytu na Wyspach i dotyczyłby wyłącznie nowo przybyłych (każdego roku to ok. 180 tys. osób). Z kolei zasada „czerwonej kartki” umożliwiałaby grupie co najmniej 15 państw Unii wetowanie niektórych przepisów wspólnotowych (nie jest to więc prawo weta, którego żądali brytyjscy przeciwnicy Unii). Londyn zyskał też prawo do odstąpienia od zapisanej we wspólnotowych traktatach zasady „coraz ściślejszej Unii”, czyli do powstrzymania się od udziału w głębszej politycznej integracji.
Tuskowi i Cameronowi pozostaje teraz przekonać do porozumienia pozostałe państwa Unii podczas szczytu w Brukseli (18–19 lutego). Znacznie trudniejsze zadanie czeka jednak brytyjskiego premiera w domu: tutejsi zwolennicy „Brexitu” są oburzeni porozumieniem, wytykając Cameronowi, że jego wizyty w europejskich stolicach, negocjacje z Brukselą i ostatni triumf to w istocie gra pozorów – zmiany są bowiem symboliczne (trzeba przyznać, że mają rację). Rzecz w tym, że referendalnej kampanii na „nie” brakuje lidera. Tymczasem premier może teraz głośno przekonywać do pozostania w Unii. Mówi się, że referendum w sprawie dalszego członkostwa będzie chciał zorganizować już na początku lata. Zamiast o „Brexit” na Wyspach coraz częściej mówi się więc o „Bremain”. Od angielskiego „remain” – pozostać. ©℗