Berlinale: wszystkie stany Polek

Jeśli można zrobić film „pod festiwal”, to Tomasz Wasilewski wykonał swoje zadanie celująco. Startujące w konkursie głównym Festiwalu Filmowego w Berlinie „Zjednoczone stany miłości” w jego reżyserii to opowieść o peryferyjnej Polsce wczesnych lat 90. przedstawiona z kobiecej perspektywy.

19.02.2016

Czyta się kilka minut

Marcin Oliva Soto/PISF /
Marcin Oliva Soto/PISF /

Drugi raz z rzędu, po nagrodzonym rok temu za reżyserię „Body/Ciało” Małgorzaty Szumowskiej, polski film rywalizuje o Złotego Niedźwiedzia. Sukces ten dowodzi, że intensywna promocja polskiego kina, trwająca przynajmniej od czasu fenomenu „Idy”, przynosi wymierne rezultaty. To nie przypadek, że tak dobrą passę mamy akurat na Berlinale – bardzo licznie odwiedzanym przez polskich widzów i filmowców, odbywającym się niemal za miedzą i cementującym polsko-niemiecką wymianę kulturalną. Dużym wyróżnieniem jest też zaproszenie Szumowskiej (której Wasilewski asystował przy „33 scenach z życia”) do siedmioosobowego jury pod przewodnictwem Meryl Streep. Wszystko to tworzy sprzyjające okoliczności dla ewentualnego sukcesu „Zjednoczonych stanów miłości”  – pokazywanych jako przedostatni film konkursowy.

Kobiece blokowisko
Wasilewski, dorastający na przełomie lat 80. i 90., zapamiętał transformacyjną Polskę jako kraj wyzuty z mocnych barw – zdjęcia w filmie wyglądają tak, jakby ktoś przeczyścił je ścierką nasączoną w rozpuszczalniku. Na osiedlu w małym mieście mieszka kilka kobiet, dla których zmiana systemu jeszcze się nie zaczęła: ich prywatne dramaty toczą się wciąż w obskurnej scenerii znanej z „Dekalogu” Kieślowskiego, którego „Zjednoczone stany miłości” są w pewnym sensie feministyczną parafrazą. Trzy luźno powiązane ze sobą nowele pokazują bohaterki określające się wobec innego – mężczyzny lub kobiety – którego darzą, często beznadziejnym, uczuciem. Właścicielka wypożyczalni kaset VHS Marta (Julia Kijowska), dyrektorka szkoły Iza (Magda Cielecka) i starzejąca się nauczycielka rosyjskiego Renata (Dorota Kolak) pogrążone są w cichym cierpieniu – i nie ma dla nich większego znaczenia, czy Polska wkroczy na krętą ścieżkę kapitalizmu czy też wciąż będzie dominował w niej pejzaż złożony z hałd i błotnistych dróg.

Wasilewski dba o to, żeby w swoich historiach miłosnych nie epatować gadżetami z zachodu: nowa para jeansów z Niemiec pojawia się tylko przelotnie i nie podlega takiej fetyszyzacji, jak choćby towary z lat 90. uchwycone w „Yumie” Piotra Mularuka. Narzucając sobie jednak scenograficzną ascezę i wykorzystując pełną skalę szarości, „Zjednoczone stany miłości” prezentują się nie mniej egzotycznie. Film sugeruje, że między tamtą a dzisiejszą Polską istnieje autentyczna przepaść, którą wyznacza ewolucja od przaśności do względnej atrakcyjności (dowodem współczesne warszawskie „Płynące wieżowce” z poprzedniego filmu reżysera). Raczkujący wolny kraj staje się więc doskonałym miejscem na rozegranie klasycznego dramatu o Europie Wschodniej: miejscu, w którym kochankowie spotykają się niemal na wysypisku śmieci, księża mają dwuznaczną przeszłość, a na wizytę u lekarza czeka się kilka miesięcy.

Jest to też rzeczywistość, w której nie mówi się zbyt wiele o emancypacji kobiet i nie oferuje im scenariuszy pozwalających na osobiste spełnienie. Muszą więc wymyślić je same. „Zjednoczone stany miłości” próbują odzyskać moment przełomu politycznego – kojarzony dotąd głównie z samczym kinem spod znaku „Psów” i „Młodych wilków” – dla bohaterek dotąd marginesowych, i w kinie, i w ówczesnym społeczeństwie. Wasilewski posiłkuje się w tym celu tropami zaczerpniętymi z kina europejskiego: zdystansowanie bierze od Austriaków pokroju Ulricha Seidla; pozbawioną konkluzji, rozgrywaną w długich ujęciach formułę narracji pożycza z nowego kina rumuńskiego (za kamerą stanął Oleg Mutu, operator „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni”). Obsesję na punkcie ciała – głównie nieatrakcyjnego i starzejącego się – dzieli z kolei z całą rzeszą modnych współczesnych twórców, jak np. Meksykanin Carlos Reygadas. Może to właśnie z powodu tej mieszanki powstaje wrażenie, że Wasilewski mówi cudzymi słowami i na chłodno przykrawa swój film do postaci sprawnej realizatorsko, lecz asekuranckiej opowieści.

Już w niskobudżetowym debiucie „W sypialni” z Katarzyną Herman reżyser pokazał, jak świetnie radzi sobie z prowadzeniem aktorek. Kreacje Kijowskiej, Kolak, Cieleckiej i Marty Nieradkiewicz są także najsilniejszą stroną „Zjednoczonych stanów miłości”, choć nowelowa struktura filmu nie pozwala im w pełni wybrzmieć: jak na ironię, w tym kobiecym filmie kolejne bohaterki są przez opowieść dość szybko i brutalnie porzucane. Układa się z tego kronika gestów podporządkowania (dyrektorka zakochana na zabój i bez wzajemności we wdowcu) oraz niezdarnego oporu (niewysłowione, jednostronne uczucie starszej kobiety do młodszej), które jednak z premedytacją pozbawione są wyraźnej klamry. Można dostrzec w tym polemikę z uduchowioną, spajającą poszczególne wątki formułą „Dekalogu” – albo też reżyserski wybieg. Polki w „Zjednoczonych stanach miłości” łączy przecież jedno: prędzej czy później, każda z nich doznaje upokorzenia.

Czeska outsiderka
Oprócz filmu Wasilewskiego zakwalifikowało się na Berlinale jeszcze kilka innych, których Polska była przynajmniej koproducentem. W czesko-polsko-słowacko-francuskim „Já, Olga Hepnarová” Petra Kazdy i Tomasa Weinreba (sekcja Panorama) spotykamy znów duet znany z „Córek dancingu”, hitu ostatniego festiwalu w Sundance: Michalinę Olszańską i, w roli epizodycznej, Martę Mazurek. Olszańska wciela się w tytułową Olgę: aspołeczną, zahukaną dziewczynę, która w 1973 w Pradze wjechała ciężarówką w ludzi spacerujących po chodniku, zabijając kilka i raniąc kilkanaście osób.

W czarno-białym filmie Kazda i Weinreb pokazują wypadki wiodące do tego wydarzenia, szkicując delikatnie portret wiecznej outsiderki z problemami psychicznymi. Polka występuje w niemal każdej scenie i gra wbrew swemu dotychczasowemu wizerunkowi. Jacek Bromski w „Anatomii zła” i Artur Urbański w „Ojcu” obsadzili piękną aktorkę w roli prostytutki, natomiast Agnieszka Smoczyńska w „Córkach dancingu” jako ponętną, lecz śmiercionośną syrenę. Na potrzeby „Já, Olga Hepnarová” Olszańska poszła jeszcze dalej i zamieniła się w kanciastą chłopczycę: chodzącą niezdarnie, łypiącą spode łba, pogrążoną w tikach i wstydzącą się własnego ciała. Niewykluczone, że właśnie takie działanie – na przekór wcześniejszym spojrzeniom męskich reżyserów – stanowi dla aktorki i jej postaci posunięcie prawdziwie feministyczne i uwalniające od stereotypów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]