Berlinale 2017: krajobraz po człowieku

Tegoroczna edycja festiwalu stawiała na ekologię. Nie tylko w filmach: żadnych plastikowych butelek czy papierowych kubków na kawę dla widzów. Wybory konkursowego jury też poszły w tym kierunku.

20.02.2017

Czyta się kilka minut

Agnieszka Holland i Kasia Adamik po ceremonii wręczenia Nagrody im. Alfreda Bauera za film „Pokot” podczas festiwalu filmowego w Berlinie. 18 lutego 2017 r. / Fot. Jörg Carstensen / DPA / PAP
Agnieszka Holland i Kasia Adamik po ceremonii wręczenia Nagrody im. Alfreda Bauera za film „Pokot” podczas festiwalu filmowego w Berlinie. 18 lutego 2017 r. / Fot. Jörg Carstensen / DPA / PAP

​Spośród trzech najważniejszych europejskich festiwali filmowych ten w Berlinie wymaga najwięcej krzepy. Owszem, Cannes słynie z wielogodzinnych kolejek, a Wenecja czasem trzyma się w ryzach tylko dzięki radosnej improwizacji organizatorów. Jednak Berlinale jako jedyny jest imprezą wielkomiejską: przez prawie dwa tygodnie masy kinomanów przemieszczają się z jednego kina do drugiego, krążąc między wschodnią a zachodnią częścią miasta, wychodząc z metra na Alexanderplatz, zaglądając na osławiony dworzec przy Zoologischer Garten, albo – jeżeli wolą oglądać filmy w jednej lokalizacji – lawirują pośród sieci multipleksów na Potsdamer Platz, gdzie znajduje się centrum festiwalu i monumentalny Berlinale Palast, goszczący codziennie premiery filmów konkursowych. Nawet jeśli uczestnicy festiwalu spędzają blisko tydzień w ciemnościach, to poznają przy tym tkankę niemieckiej stolicy – coraz bardziej różnorodnego i fascynującego miasta.

Ekologia i ludzkie zwierzęta

Może siła Berlinale tkwi właśnie w metropolii, która napędza tak ważny dla tożsamości festiwalu swobodny przepływ idei? Samo miasto staje się często bohaterem prezentowanych filmów, jak np. w świetnym dokumencie „Revolution of Sound” – o berlińskim zespole Tangerine Dream, czyli pionierach muzyki elektronicznej z lat 60. i 70. – lub w groszowym, futurystycznym kryminale „Kamikaze 1989” Wolfa Gremma z 1982 r. (z odzianym w lamparci garnitur Rainerem Wernerem Fassbinderem), wyświetlanym w ramach przeglądu światowego kina science fiction. Gremm nie potrzebował prawie żadnej scenografii, by zamienić zimnowojenny Berlin w miejsce dystopijnej akcji.

Festiwal nie skupia się jednak na przyszłości bądź przeszłości (dokumenty i fabuły o historii to też stały element programu). Jak zawsze głównym punktem odniesienia pozostaje teraźniejszość.

Tegoroczna edycja w większym stopniu niż poprzednie stawiała na ekologię: zamiast butelek wody dziennikarze mieli do dyspozycji dystrybutory z kranami; mogli też wypożyczyć za kilka euro wielorazowy kubek z logo festiwalu. W tym roku nie sposób było też uświadczyć papierowych kubeczków na kawę – było jej pod dostatkiem, ale zainteresowani musieli ją wlewać do przyniesionych przez siebie naczyń. Te drobne gesty organizatorów znajdowały odbicie w problemach podejmowanych przez wiele filmów startujących w Konkursie Głównym i innych sekcjach.

Wrażliwość i empatia sięgające poza relacje międzyludzkie, troska o tych, którzy pod niemal każdym względem różnią się od nas, wreszcie trochę abstrakcyjne, lecz związane z konkretnymi procesami rozważania o Ziemi jako systemie naczyń połączonych – agenda tegorocznego Berlinale ułożyła się w zróżnicowany artystycznie manifest postawy ekologicznej, która podaje w wątpliwość krótkowzroczne założenia antropocentryzmu.

Świadczy o tym nie tylko sukces krytykującego nasze podejście do przyrody „Pokotu” Agnieszki Holland (Nagroda im. Alfreda Bauera za innowacyjność – pisze o nim Anita Piotrowska w tekście "Kosmiczny porządek tylko dla wybranych"), ale też Złoty Niedźwiedź dla węgierskiego „On Body and Soul” Ildikó Enyedi – ekscentrycznego komediodramatu o romansie zahukanych pracowników nowoczesnej rzeźni. W tej trudnej do zniesienia – zarówno dla bohaterów, jak i widzów – scenerii Mária i Endre rozwijają quasi-metafizyczną relację, która przypomina streszczenie nieistniejącego filmu Krzysztofa Kieślowskiego: codziennie śnią te same sny, w których jako jelenie spotykają się w opustoszałym lesie. Opowieść, brzmiącą jak kiczowaty przypis do współczesnej popmistyki, Enyedi reżyseruje z kamienną twarzą, wyciskając maksimum absurdu i czarnego humoru ze zwykłych rozmów dwojga odmieńców. Na drugim planie widzimy z kolei precyzyjnie pokazane dwa nieludzkie światy: mechaniczną, opartą na powtarzalności ubojnię, w której krowy czekają potulnie na śmierć, i wyimaginowany świat lasu, w którym piękne, wolne jelenie interesuje chyba tylko ich własne rykowisko. Poprzez rozbudowany wątek zwierzęcy „On Body and Soul” sugeruje odpowiedniość losu ludzi i zwierząt, wytwarzając w ten sposób nieoczywistą przestrzeń międzygatunkowej empatii.
W tym kierunku zmierzał też wybitny austriacki dokumentalista Michael Glawogger, zmarły przed trzema laty na malarię podczas zdjęć do nowego filmu. Stała współpracowniczka Glawoggera, Monika Willi, zebrała pozostawiony przez niego materiał i zmontowała surowy szkic zatytułowany przewrotnie „Untitled”. To luźny zbiór impresji i mikrohistorii z podróży na Bałkany i do Afryki, celowo niedomknięty i pozbawiony nici przewodniej. Obok ludzi bohaterami są także bliskie im zwierzęta. Jedna z dłuższych sekwencji przedstawia „parking” osiołków w jednym z krajów Afryki Północnej: znużone wędrówką wylegują się lub drzemią w słońcu, niektóre porozumiewają się ze sobą. W oferującym panoramiczne spojrzenie „Untitled” jest miejsce i na takie obrazy, pozornie niewarte uwagi i nieskoncentrowane na człowieku, ale nie tracące przez to ani dokumentalnego sznytu, ani wewnętrznej dramaturgii.

Wieczni migranci

Wątki ekologiczne ściśle korespondowały z inną globalną narracją podsuwaną przez tegoroczne filmy, czyli rozpisaną na stulecia historią wiecznych migrantów. Kino rozliczające się z kolonializmem, rasizmem i ksenofobią pokazywało te problemy jako niebezpieczne skutki uboczne europejskich odkryć geograficznych i wymuszonych migracji milionów ludzi. W niedocenionym przez jury malowniczym „Joaquimie” Marcela Gomesa trafiamy do XVIII-wiecznej Brazylii rządzonej przez Portugalczyków. Perypetie tytułowego żołnierza, ogarniętego gorączką złota, umożliwiają wgląd w przeżarte wyższością nad tubylcami i Afrykańczykami psyche białych przybyszy, uznających niewolnictwo za stan naturalny. „Joaquim”, zbliżony nastrojem do południowoamerykańskich filmów Wernera Herzoga (np. „Aguirre, gniew boży”), pokazuje rasizm jako miecz obosieczny, czyniący realną krzywdę obu stronom tej nierównej relacji.

Problemy kwitnące w epoce oświecenia podejmuje we współczesnym kontekście nominowany do Oscara dokument „I Am Not Your Negro” Raoula Pecka, zwycięzca berlińskiej sekcji Panorama. Peck bierze na warsztat niedokończony manuskrypt Jamesa Baldwina, by zainscenizować inkrustowany archiwaliami, intymny dialog ze zmarłym pisarzem. Baldwin, jeden z filarów afroamerykańskiej literatury, był także wyjątkowo przenikliwym komentatorem relacji rasowych w USA. Jego zapiski o zmieniającej się w drugiej połowie lat 60. strategii politycznej Martina Luthera Kinga, który zbliżał się ideowo do nastawionego na ostrzejszą konfrontację z białą większością Malcolma X (obaj padli ofiarą zamachów), dają wyobrażenie o paradoksach amerykańskiej walki o emancypację oraz zadają kłam stereotypom o pasywności pastora z Alabamy. „I Am Not Your Negro” pokazuje ponadto ewolucję poglądów samego Baldwina i stanowi unikalny esej o subiektywnym doświadczeniu bycia czarnym w Ameryce, różniący się od oficjalnej opowieści o drodze do równości.

Laureat Srebrnego Niedźwiedzia za najlepszą reżyserię, Aki Kaurismäki, pokazał w „The Other Side of Hope” kameralny epizod trwającej właśnie kolejnej wielkiej migracji. Z charakterystycznym dla siebie umiłowaniem detalu fiński mistrz opowiedział rozkoszną pod względem estetycznym, zaangażowaną bajkę o dobrym uchodźcy z Aleppo, który próbuje znaleźć azyl w Europie – witającej go zaledwie wzruszeniem ramion i wiadomością o rychłej deportacji do Syrii. Bohater znajduje jednak pracę i przyjaciół w staroświeckiej restauracji, którą nowy właściciel próbuje bez powodzenia wprowadzić do gastronomicznej pierwszej ligi. W tym przybytku, zarządzanym przez komiczne, lecz poczciwe postacie, odczuwamy ciepło gościnnej, pozbawionej strachu Europy – miejsca, które być może istnieje już tylko w wyobraźni Kaurismäkiego, tego niepoprawnego humanisty współczesnego kina.

Mieszczańskie dramaty

Choć duża część programu Berlinale wytrąca nas z poczucia swojskości i zabiera na wycieczkę w nieznane, to w Konkursie Głównym zawsze znajdzie się miejsce na garść melodramatów o trudnej egzystencji zwyczajnych mieszczan. Nestor niemieckiego kina Volker Schlöndorff przyjechał na festiwal z bezbarwnym „Return to Montauk” – o pisarzu (Stellan Skarsgård), który podczas promocji książki w Nowym Jorku spotyka dawną miłość swojego życia. Nie popisał się też laureat Złotego Niedźwiedzia sprzed dwóch lat, Rumun Călin Peter Netzer, który w „Ana, mon amour” (nagroda dla montażystki Dany Bunescu) opowiedział podszytą psychoanalizą historię rozpadu pewnego małżeństwa. Wyraźnie inspirowany improwizowanym kinem Johna Cassavetesa, przydługi film Netzera zamienia się w męczący, jednostronny obraz pary uprawiającej wzajemne emocjonalne pasożytnictwo.

Na takim tle tym wspanialej wypadła „A Fantastic Woman” Chilijczyka Sebastiána Lelia (nagroda za scenariusz dla Lelia i Gonzala Mazy) – trzymająca w napięciu historia transseksualistki Mariny, która na równi z rodziną swego zmarłego partnera pragnie zatroszczyć się o jego pamięć. Choć film skupia jak w soczewce tematy modne na Berlinale (wątek feministyczny, kondycja mniejszości seksualnych, społeczne problemy w dalekim kraju), to jego cnotą – oprócz znakomitej reżyserii – jest to, że nie podkreśla osobliwości lokalnej, chilijskiej rzeczywistości, by przypodobać się zachodniemu widzowi. „A Fantastic Woman” działa tak, jak najlepsze filmy wyświetlane na festiwalu: oglądając go wiemy, że podczas seansu tak naprawdę nie jesteśmy „u siebie”, ale i tak w wykreowanym świecie czujemy się jak w domu. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2017