Autobiografia w sensie ścisłym (2)

Siedząca tuż za mną BB codziennie oświadczała, że zaraz na mnie gdzie trzeba doniesie, chyba że znowu przyniosę pewną liczbę baśni i innych historii. BB nie domagała się pieniędzy czy słodyczy – ona chciała mieć moje książki.

13.04.2015

Czyta się kilka minut

 / il. Andrzej Dudziński
/ il. Andrzej Dudziński

Lato 1962 cd.

Całe tamto lato wspominam jako upajającą malignę. Pogody były piękne, czas – nawet za młodu rzadko tak się dzieje – płynął niezmiernie powoli, a w zasadzie stał w miejscu. Wakacje nie miały końca, przecież we wrześniu nie wracałem do szkoły, nie wracałem do dobrze (powiedzmy: coraz lepiej) znanej mi szkoły im. Pawła Stalmacha w Wiśle, czyli miałem jako jedyny dalszy ciąg wakacji, bo przecież wiadomo: kto nie wraca do szkoły, ten ma wieczne ferie. Miałem, co prawda, pójść w Krakowie do jakiejś nowej czwartej klasy, ale to na razie była czysta retoryka, nie wyobrażałem sobie tego zupełnie, w ogóle o tym nie myślałem. Jeśli, to mogłem mieć ciekawość, jakie w tym Krakowie będą nowe koleżanki, na pewno będą cudne, jak wszystko w tym obcym, a w bardzo nieodległej przyszłości (w bardzo nieodległej teraźniejszości) moim mieście.

Ryba, czyli smak prawdziwej wolności

Najważniejsze jednak było, że wymykałem się z rąk terrorystki-szantażystki. Siedziałem (o wiślańskiej szkole mówię) razem z Felkiem Musiołem w pierwszej ławce, w rzędzie pod oknem, za nami zajmowała miejsce pewna przeurocza Emilka Wisełkówna oraz moja zguba i moja trwoga; źródło mojego najprawdziwszego lęku, wytrwale mnie szantażująca BB. Urody raczej nieokreślonej, nie było wiadomo, jaka piękność-niepiękność się z tego dziecięcia wykluje, już jednak jako dziesięciolatka miała pewną cechę, na którą ja-dziesięciolatek reagowałem mocno: była mianowicie księżycowo senna. Do dziś mam fascynację tą odmianą ludzkości. Senne, leniwe kobiety do dziś błąkają się po mojej głowie. BB szantażowała mnie przypadkowo zabitą rybą.

Kolejność wydarzeń była następująca: klasa porządkowała przed pierwszym listopada groby nieznanych partyzantów na Gróniczku. Uwinęliśmy się raz-dwa i już sami (bez dozoru pani Mazur) wracaliśmy do domów. Na wszelki wypadek z całą mocą podkreślam: ani na tym, ani na tamtym świecie pani Mazur nie ponosi żadnej odpowiedzialności, wszystko było ustalone, Wisła – choć targana bezobjawową wojną religijną – była najspokojniejszym miejscem na ziemi. Prawie wszyscy uczniowie mieszkali w centrum, wiadomo było, że nic się nie stanie. Niestety stało się. Na wysokości potoku Dziechcinka, tam, gdzie strumień ten łączy swe wody z wodami królowej rzek polskich, szał jakiś nas ogarnął i jęliśmy kamieniami ciskać w głębinę i traf chciał, że ciśnięty przeze mnie na oślep kamień trafił rybę.

Na początku lat 60. XX wieku lasy obfitowały w zwierzynę, wody były gęste od rybostanu. Jednakowoż bez przesady – choćbym pół roku albo rok celował, nie oddałbym tak celnego strzału. Ciągnąc za sobą delikatną wstążkę krwi, pstrąg średniej wielkości w przedśmiertnych drgawkach wyskakiwał nad powierzchnię wody. Śp. Józek Kawik (siedział w trzeciej ławce z śp. Heniem Hombkiem) wyłowił go i ze słowami: „będzie na obiad”, schował pod bluzą. Oczywiście nie miałem złudzeń, że historia się kończy. Dziewczynki, jak się to mówi – zbite w ciasną gromadkę – spoglądały na mnie z pogardą i nienawiścią. Zabiłem rybę, i to w okresie tarła (nie wiem, która z koleżanek ten przekraczający wszelkie wymiary zbrodniczości fakt znała, czy też z miejsca ustaliła), i było jasne, że nazajutrz zostanę zakapowany, następnie wezwany przed oblicze i następnie – bo ja wiem – własnoręcznie zdekapitowany przez dyrektora Niemca. Nie lubiliśmy się serdecznie, ale kiedy rok później ktoś pod progiem jego mieszkania podłożył bombę – nie miałem z tym nic wspólnego. Broniło mnie żelazne alibi, byłem już w Krakowie. Ale trzeba było dożyć do Krakowa, do przeprowadzki, do wakacji. Z każdą godziną moje szanse rosły, ale każda godzina była pełna nieznośnego napięcia. Z trwogą patrzyłem na każde niewinne paluszki uniesione w górę, mogło iść o drobiazg, mogło iść o moje życie.

W tamtych czasach w niewielkiej miejscowości walka o zmianę stosunku do natury była w powijakach. Działaliśmy w powietrzu, na ziemi, na wodzie i pod wodą. Chłop żywemu nie przepuści – jak mówił początek jednej z naszych jeszcze nie skomponowanych nad-pieśni. Niszczycielskie instynkty wypełniały nas bez reszty. Pustoszyliśmy gniazda, łowiliśmy, co się da, osaczaliśmy, co się rusza. Nawet jak nie pustoszyliśmy wszystkich wronich gniazd – sumienniej czynili to nasi ojcowie i łaskawie na nasze niekompletne, ale najwyraźniej odziedziczone po nich eksplozje bandyckich instynktów patrzyli. Cóż jest złego w pustoszeniu ptasich gniazd? Nic. Jakiekolwiek stworzenie prócz człowieka (choć tu znalazłyby się wyjątki, nie będziemy ich jednak wyszczególniać, dość ataków na ludzkość i jej braki) stworzone zostało dla pożytku i uciechy człowieka. Ma on w oparciu o zdobycz instynkt łowiecki ćwiczyć, głód zaspokajać, a jak co udomowi – wytchnienia przy oswojonym bydlęciu zaznawać. Budowaliśmy zapory wodne (plosa) i biada rybom skrytym pod trawiastymi brzegami – chwytaliśmy je.

Psy i koty owszem – bywały w domach, ale ciężko na miskę strawy pracowały. Powiedzenie: pogonić komu kota – nie było czystą retoryką. Ach, oczywiście: nasz dom był wyjątkowy, babka Czyżowa w silne mrozy pozwalała psu spać w przedpokoju, a mój kot odwiedzał moje łóżko o każdej porze roku. Poza domem przeważało jednak barbarzyństwo i temu barbarzyństwu pani Mazur przeciwstawiała się ostro, byliśmy przyzwyczajani do myśli, że wszystkie stworzenia też ludzie i samo ciskanie kamieniami jest karygodne, cóż dopiero zabicie przy takiej okazji ryby. Nie ma co łagodzić, dopuściłem się zbrodni strasznej – najstraszniejszej.
Klasa jednak zdawała się o moim wybryku z wolna zapominać – niecała niestety. Obyczaje łagodnieją fragmentarycznie. Siedząca tuż za mną BB codziennie oświadczała, że zaraz na mnie gdzie trzeba doniesie, chyba że znowu przyniosę pewną liczbę baśni i innych historii. Tak jest. Moim okupem były książki. BB nie domagała się pieniędzy czy słodyczy – ona chciała mieć moje książki. Czy to nie jest konieczny i wystarczający warunek, by marzyć o ucieczce do Krakowa? Jest oczywiście, ale jest też listopad – do czerwca szmat czasu. Dla dziesięciolatka przestrzeń nieprzebyta. Jak żyć? Jak przeżyć? Miałem dużo książek i na razie pozbywałem się makulatury, ale jak tak dalej pójdzie, stracę wszystko – nawet przedwojenne wydanie „Baśni” Andersena, nawet „Księgę urwisów” Niziurskiego.

Powrót? 

Dopiero wiele miesięcy później dziadek Czyż wyruszył paktować w sprawie mojego powrotu. Było za późno, pomysł był całkowicie niedorzeczny. Miałem wracać do Wisły? Ledwo się uwolniłem z łap BB, znów miałem w nie wpadać? Ledwo tak, a już nie? Kraków wielkie i niosące liczne zagrożenia miasto?

Akurat w Krakowie było miło. Chodziłem do szkoły ćwiczeń na Oleandrach, ojciec przed olimpiadą w Tokio kupił telewizor, każde wakacje (w istocie każdą chwilę) spędzałem w Wiśle, wszyscy nie tylko jeszcze żyli, ale też byli w nie najgorszej formie. W każdą niedzielę wstawaliśmy z ojcem wczas rano i posilając się upieczonym przez matkę ciastem czytaliśmy gazety, góry gazet, z wyjątkiem „Trybuny Ludu”. Pan Kaziu z ostatniego chyba w Krakowie kiosku typu okrąglak – odkładał wszystko. „Dziennik”, „Krakowską”, „Echo”, „Tygodnik Powszechny”, „Politykę”, „Współczesność”, potem „Kulturę”, „Życie Literackie”, „Przekrój”, „Kobietę i Życie”, „Panoramę”, „Tempo”, „Sport”, „Sportowca” i „Świat Młodych” – coś na pewno przegapiłem. Raz – zanadto porażeni w lekturze i skazani przez to na niejaką machinalność ruchów – zjedliśmy cały sernik. Matka mruczna z tego powodu była, ale krótko.

Wandy i Władysława wypadało 23 i 27 czerwca, bankiety wydawane wtedy przez Starych do jakiejś historii przeszły, do jakiej, jeszcze nie wiem. W każdym razie rolada z nadzieniem poziomkowym czy knedle z grzybami wyznaczały apogeum, a dojść jeszcze miały gruszki w czekoladzie. Ojciec też stawał na wysokości zadania – w ciągu ładnych paru lat raz mu tylko wódki zabrakło.

Było świetnie. To znaczy, było coraz gorzej. Myśl o koniecznym powrocie do Wisły w świadomości torowała sobie drogę powoli. Starzy z trudem dopuszczali do siebie refleksję, że dwa pokoje z kuchnią dla małżeństwa z dorastającym synem to jest przymało. Chyba nawet wprost nigdy tego nie wyznali, bo ojciec krytykę gomułkowskich norm mieszkaniowych przyjmował źle. Raczej był generalnego zdania, że w socjalistycznej Polsce dokonał się gigantyczny postęp1.

Wszędzie lepiej niż u Kubicy w Jaworniku? Widocznie tak. Coś mu (ojcu) jednak na wątrobie leżało. Gdy wybiła godzina stawiania domu – poszedł w ponadmiarowość i zbudował gigantyczny hangar z lilipucimi kiblami. Gdzie się nie obrócę – trafiam na upiorne straty spowodowane przez reżym. Mam z tym kłopot, nie jestem kolekcjonerem tego rodzaju łatwych zdobyczy – ale wyrobienie w posłusznych (w arcyposłusznych: tych, którzy nie emigrowali, nie konspirowali, ale też nie donosili) obywatelach przeświadczenia, iż sracze w ich wielkich domach wystarczy, jak będą wielkości klopów kolejowych, jest zbrodnicze. Nikt nie domaga się wygódek wielkości salonów, ogrodów czy kortów tenisowych, ale wchodzenie, a potem zwłaszcza siadanie w kiblu mniejszym i ciaśniejszym od dawnej budki telefonicznej – jest hańbą i wzmaga zaparcia. Zmienić tego nie szło, ojciec miał za geniuszy tych, co plany rysowali, i tych, co je realizowali, matka czasami interweniowała, zawsze kończyło się to awanturą.

Ojciec uważał, że dwupokojowe mieszkanie w Krakowie jest w stosunku do tego, co było w Wiśle, postępem tak gigantycznym, że szkoda gadać. Tam jeden jako tako urządzony pokój – tu dwa pokoje. Tam podłoga kryta papą i deliny w izbach – tu wysokiej klasy wąski parkiet. Tam parterowy chłód i wilgoć – tu widok na kopiec Kościuszki. Tam wstyd gości zapraszać, tu słynne czerwcowe bankiety. ©

1 Jeden z zabobonów systemu, na tyle wszakże skuteczny, że ulegali mu różni światli ludzie, np. Andrzej Wantuła czy – na krótko, ale zawsze – Czesław Miłosz.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2015