Książki do wstrzyknięcia

ARKADIJ BABCZENKO: Dziś już łatwo mi odpowiedzieć. Bardzo silnie przeżywałem zespół stresu pourazowego. To zaburzenie psychiatryczne, występuje u osób, które doświadczyły głębokiej traumy. Choroba częsta u weteranów. Wróciłem z wojny do Moskwy. Nie mogłem pogodzić się z faktem, że istnieje zwyczajne życie. Nienawidziłem stolicy, mojego rodzinnego miasta, nienawidziłem ludzi w moim otoczeniu. Bo tam, w Groznym, zaledwie dwie godziny lotu z Moskwy, ludzie się nawzajem wyrzynają. Dzieci giną pod ruinami przedszkoli, bo nagle spadły na nie pociski. Przechodzisz obok i wiesz, że pod gruzami, na które patrzysz, pogrzebane jest ludzkie życie. Setki ludzi. A w Moskwie? Przepych: kasa, kasyna, mercedesy, imprezy. Zaciągnąłem się więc ponownie do Czeczenii i chyba miałem nadzieję, że już stamtąd nie wrócę.
Myślałem tak owładnięty lękiem pourazowym. Obecnie nie jestem w stanie oglądać doniesień z frontu. Nienawidzę wojny całym sobą, kiedy patrzę na telewizyjne kadry, na których jest pożoga, zrównane z ziemią miasta i morze trupów, czuję fizyczny ból. Niestety, wraz z rosyjską agresją na Ukrainę wojna do mnie wróciła. Z całym swoim okrucieństwem.
Napisałem ją, mając zaledwie 24 lata. Szczeniak byłem. Co ja mogłem wiedzieć o świecie? O życiu? Wróciłem z frontu. Starałem się zrozumieć otaczającą mnie rzeczywistość. Uporządkować ją. Jakoś ją sobie wytłumaczyć. Od wydania „Dziesięciu kawałków” minęło dwadzieścia lat. W tym czasie Rosja napadła na Gruzję (sierpień 2008 r.), sześć lat później anektowała Krym i zaczęła wojnę w Zagłębiu Donieckim. W „Dziesięciu kawałkach” wiele pytań pozostawiłem bez odpowiedzi. Dziś już te odpowiedzi znam. Zrozumiałem całe okrucieństwo rosyjskiej polityki.
Muszę pani przerwać. Ta książka straciła swój sens 24 lutego 2022 r. „Dziesięć kawałków” można oddać na makulaturę. Pisząc, kierowałem się misją. Postawiłem sobie cel: „udowodnię, że wojna w Czeczenii była przestępstwem”. Ta książka miała obwieścić ten fakt nam – rosyjskim żołnierzom, a także rosyjskim obywatelom-laikom. Chciałem, by Rosja już nigdy więcej na nikogo nie napadła. Nie zabijała. Remarque wydał „Na Zachodzie bez zmian” w 1933 r. i zapewne także miał nadzieję, że opisuje ostatnią wojnę. Ale przyszedł rok 1939.
Rosja, o której i dla której pisałem „Dziesięć kawałków”, już nie istnieje. Do kraju, w którym się urodziłem, przyszedł faszyzm. Żołnierzy, z którymi walczyłem w jednym pułku, z którymi jadłem z jednej miski i których uczyniłem bohaterami mojej opowieści, dziś nienawidzę. A byli mi bliscy – Andriucha, Wania – piszę o nich dobrze. Niestety, wielu z nich wzięło do ręki karabin i walczy dziś na Ukrainie.
Po wojnie starałem się wspierać weteranów. Organizowałem zbiórki na kupno wózków inwalidzkich. Redagowałem pismo im poświęcone. Tej działalności przyświecała jedna myśl: „nigdy więcej wojny”. Niestety, moi koledzy-weterani wychowali swoje dzieci na przyszłych żołnierzy. W „duchu patriotycznym”. Nic mi się nie udało. Jako pisarz jestem skończony. Jestem nikim. Moja literatura nie spełniła żadnej roli. Rosja, moi dawni przyjaciele w cywilu i przyjaciele-weterani należą do przeszłości. Nie chcę do tych wspomnień wracać.
Miły piesek. Rzeczywiście ładny. Przyjemnie było go podrapać za uchem. Kończyły się nam zapasy żywności. Przeżylibyśmy może jeszcze dwa dni, a potem przyszedłby głód. Wahaliśmy się. Piesek leżał na naszych nogach, a my rozmawialiśmy, kto go zabije. Przecież lubi się zwierzaki, w domu się je trzyma. W końcu zastrzeliliśmy go, powiesiliśmy na drzewie i oprawiliśmy. Tak, było nam go żal. Wiem, że to okropne, ale wtedy poczułem, że my – rosyjscy żołnierze biorący udział w napastniczej wojnie – wciąż mamy w sobie jakiś ludzki pierwiastek.
Cóż w tym dziwnego? Hitler też nie żałował ludzi i lubił pieski. W rosyjskiej armii służyłem dwadzieścia lat temu. Zapamiętałem ją jako zupełnie zezwierzęconą. Ludzkie życie nie miało w niej żadnej wartości. Wielu z nas strzelało do wszystkiego, co się rusza, a sami byliśmy tylko mięsem armatnim. Pojęcie „rosyjska armia” oznacza hordę agresywnych, uzbrojonych w ciężką broń niewolników. Sądząc z doniesień z Buczy, Irpienia, Mariupola, dziś podobnie wygląda armia Putina. Zdjęcia rozstrzelanych ludzi z podkijowskich miasteczek to te same obrazy, które codziennie oglądałem w Groznym. Dlaczego świat jest zdziwiony?
W miejscowości, w której zjedliśmy psa, miał miejsce jeszcze jeden incydent. Przybłąkał się do nas młody Czeczen. Chciałem przypomnieć sobie jego twarz, ale nie mogę. Nasi go złapali, przywiązali do drzewa. Mówili, że jest szpiegiem, że za nami chodzi. Arkadij – były milicjant, uzależniony od narkotyków – wypytywał tego Czeczaka (bo tak nazywaliśmy mieszkańców republiki), gdzie można dostać narkotyki. Był na głodzie. Czeczen nie odpowiadał. Więc Arkadij postanowił go rozstrzelać. Ot tak. Nie pozwoliłem na to.
Tęskniłem za zwykłym życiem. Po rosyjsku mówi się „mamo, przyjmij mnie do swego łona”. Te słowa znaczą o wiele więcej niż „zabierz mnie stąd”, „chcę stąd uciec i być bezpieczny”. Po jednym dniu spędzonym w Czeczenii pragnąłem wrócić do Moskwy. Zdezerterować. Być w domu. Nie chciałem umierać. Tęsknota za zwykłym życiem potęgowała się każdego dnia, ponieważ Grozny był praktycznie zrównany z ziemią. Zaledwie kilka bloków, domów i budynków użyteczności publicznej przetrwało bombardowania. I nagle znalazłem to mieszkanie... W Groznym – podobnie jak dziś na Ukrainie – ludzie mieli na ucieczkę zaledwie kilka minut. Zostawiali wszystko: ubrania, regały pełne książek, zdjęcia bliskich oprawione w ramki. My, żołnierze, wchodziliśmy do tych cudzych mieszkań z karabinami w rękach, w wojskowych buciorach. Pod stopami gruba pokrywa śniegu, wpadał przez wybite okna, tygodniami. Myślałem: „Co my tu, do cholery, robimy?”.
To „moje” mieszkanie było wyjątkowe, okna wciąż oszklone. Siadałem w fotelu, paliłem papierosy. Zamykałem oczy. Wyobrażałem sobie, że jestem w domu, wśród swoich. Podchodzi do mnie ukochana kobieta, coś szepcze. Tu udawało mi się myśleć, poczuć coś. Było przytulnie. Nikomu nie mówiłem o tej swojej kryjówce. Inne mieszkania wykorzystywaliśmy w celach utylitarnych: gdzieś trzeba zjeść, przespać się i zadbać o potrzeby fizjologiczne. Niektóre mieszkania służyły za toalety, były usłane fekaliami, zaszczane. Ciężko załatwić się na ulicy – tam, gdzie strzelają.
W rosyjskiej armii nikt nigdy nie uważał żołnierzy za ludzi. Dowódcy mieli nas za bydło. Niewolników. Po co takich karmić? W XIX w. Aleksander Suworow mówił, że „po to baby rodzą mężczyzn, by służyli w wojsku”, podobnie było podczas II wojny światowej i w czasie wojen czeczeńskich. Nie sadzę, by dziś wyglądało to inaczej. Rosyjska armia idzie przez Ukrainę i kradnie, co się tylko da: jedzenie, pralki, dywany, klimatyzatory. Wszyscy dziwią się, dlaczego zabijają psy? Myślę, że podobnie jak my po prostu są głodni i się nimi karmią.
Dzisiejsze oddziały – wnioskuję ze zdjęć – są chyba tylko lepiej od nas ubrane. My szliśmy na front goli. Kaukaska mroźna zima, a my umieraliśmy z zimna. Byłem szczęśliwy, kiedy w czyimś domu znalazłem ciepły sweter. Grube skarpety były towarem pierwszej potrzeby. Chłopak z mojego oddziału nie otrzymał onuc. Miał wyjątkowo delikatne stopy. Całe pokryły się krwawymi ranami, nie był w stanie chodzić. Pojęcie higieny osobistej w ogóle nie istniało. Pierwszy raz umyłem się po miesiącu pobytu na froncie. Wszy ściągaliśmy sobie z karku garściami. Śmialiśmy się, że są tak tłuste, że zupę można na nich ugotować. Cały oddział chorował na czerwonkę – krwawą biegunkę. Na nogach robiły nam się głębokie na kilka centymetrów gnijące rany. Zostawiły blizny na całe życie.
Nie umiem odpowiedzieć na pytanie, dlaczego człowiek, który otrzymał władzę nad drugim człowiekiem, demonstruje siłę. Znęca się. Gwałci. Zabija. To pytanie do psychiatry. Morderstwa były w Czeczenii na porządku dziennym. Podobnie bicie. Nocą poszedłem do toalety. A tam wszystko zalane krwią. „No i znów kogoś pobili” – myślałem sobie. Złamane nosy czy szczęki, kto by się tym przejmował?
Przyzwyczaił? Jak mogliśmy się do czegoś takiego przyzwyczaić? Znosiliśmy to, bo nie mieliśmy innego wyjścia. Dowódcy nas katowali. Tłukli nawet i po dziesięć razy dziennie. Stałem sobie, obok przechodził facet, mówiliśmy na niego Timocha. I nagle – z całej siły – uderzył mnie łokciem w szczękę. W dziąśle zostały korzenie, połamane resztki zębów wyplułem na dłoń razem z krwią. Podszedłem do niego, zapytałem: „Dlaczego to zrobiłeś?”. Zdziwił się, że zadaję takie pytania. Bolało mnie całe ciało. Wszystkie organy wewnętrzne: wątroba, żołądek, płuca. Armię wspominam jak obóz koncentracyjny. Czy można przyzwyczaić się do bycia w obozie koncentracyjnym? Prędzej można było popełnić samobójstwo.
Mnóstwo było takich przypadków, ale ja nie byłem w stanie. Na wojnie przekonałem się, że nie jestem mordercą. Tak, dowódcy to byli moi kaci. Jednak nie mogłem i nie umiałem w nich wycelować i nacisnąć spust.
Wątpliwe. W XIX w. generał Jermołow zalał krwią Europę i Kaukaz. Nie potrzebował pomocy „batalionu Kadyrowa”. W 1999 r. w Groznym także nie było „kadyrowców” ani słynnych iskanderów. I bez tego miasto wymordowano i zamieniono w gruzy. W pierwszym uderzeniu na Kijów brał udział desant i specnaz. Tam nie było niedoświadczonych osiemnastoletnich żołnierzyków.
Kiedy trafiłem z poboru do Czeczenii, miałem osiemnaście lat. Mleko pod nosem, odbyłem tylko szybkie szkolenie – pokazali nam, jak się trzyma w rękach karabin i strzela. Nikogo tam nie rozstrzeliwałem. Żołnierze z poboru są o wiele mniej zbydlęceni niż kontraktowi, a kontraktowych jest więcej. Oni wypełniają wszystkie zadania, im powieka nie drgnie. W Buczy było kilka grup katów. Świat obiegła fotografia mężczyzny, którego śmiertelny strzał dosięgnął podczas jazdy na rowerze. Nie spodziewał się, że za chwilę umrze. Żołnierze strzelili do niego, ponieważ czują się bezkarni. Nie mają hamulców. Przecież toczy się wojna, a na wojnie się strzela. A kim jest dla nich facet na rowerze? Niech będzie, że szpieg. No to bach. Innych zamordowano, ponieważ stawiali opór podczas plądrowania mieszkań. Zapewne w Buczy byli i kadyrowcy. Oni lubią sobie postrzelać. Mówi się, że tej masakry dokonano na rozkaz Putina, mordowali jednak żołnierze. Inicjatywa poszła z dołu, bo taka jest i zawsze była rosyjska armia. Nie musi jej wspierać Kadyrow. Wśród katów było zapewne także FSB, oni posiadali listy proskrypcyjne. Przychodzili do konkretnych mieszkań i szukali konkretnych ludzi. Wykonywali wyrok. Zresztą i ja figuruję na liście osób do zlikwidowania.
Teraz „zaczystki” przeprowadza ukraińska armia. „Zaczystka” to termin wojskowy, oznacza wypieranie wrogiej armii. Ale w Czeczenii oznaczał coś zupełnie innego – operacje prowadzone przeciwko ludności cywilnej. Wchodzili do wsi, mówili: „A ten na pewno jest bojownikiem” i zabijali. Zresztą strzelali do wszystkich, którzy im się nie spodobali.
Trafiają. Nie chce mi się wierzyć w samochody-krematoria. Wydaje mi się, że to miejska legenda. Rosyjscy żołnierze odczuwają chyba wciąż coś w rodzaju braterstwa broni i szanują ciała poległych – mimo wszystko. Chowają ich w masowych grobach – znaleziono je na terenie Ukrainy. Podczas ciężkiej walki pozostawiają trupy na polu bitwy. Tak zawsze było. Nikt nie będzie szczególnie ryzykował, żeby zabezpieczyć ciało i posłać je matce, która chce pochować syna.
Władza nie musi zatajać liczby zabitych żołnierzy. Aby zaczęły się antywojenne protesty, liczba trupów musiałaby sięgnąć setek tysięcy. Musiałby także zapanować głód. On zawsze wypcha ludzi na ulicę. W tej chwili rosyjskie społeczeństwo jest wciąż gotowe składać do trumien swoje dzieci.
Podczas pierwszej wojny czeczeńskiej (1994-1996) liczba poległych rzeczywiście wpływała na opinię publiczną. Opowiadano się przeciwko wojnie. To był 1994 r., Związek Radziecki dopiero co się rozpadł. Ludzie chcieli cieszyć się wolnością. „Po co nam ta Czeczenia?” – pytali. Ale już druga interwencja (1999-2009) wzbudziła entuzjazm. W 1999 r. wrócił – obecny do dziś – szowinizm i imperializm. Hasło, którym w kontekście drugiej operacji w Czeczenii posłużył się Putin: „terrorystów dogonię nawet w kiblu”, wzbudziło zachwyt. Podobny zachwyt obserwowałem w 2014 r., po aneksji Krymu. Miałem wrażenie, że cały naród zwariował. Ludzie, których uważałem za swoich przyjaciół i ceniłem, nagle poczęli wrzeszczeć: „Krym nasz!”. I to zacietrzewienie! Ich twarze przypominały pyski kopulujących psów. „Krym nasz!” – powtarzał lubiący popijać dozorca i profesor renomowanej uczelni.
Jestem Rosjaninem, urodziłem się w Moskwie. To pewnie pozwala mi więcej zrozumieć. Umiem wytłumaczyć, skąd bierze się rosyjski imperializm. Kolejną książkę chcę poświęcić procesowi narodzin faszyzmu w mojej byłej ojczyźnie. Utożsamiam się jednak z Ukrainą, mieszkam tutaj i uważam się za ukraińskiego dziennikarza, piszę do tutejszych gazet. Ukraina to mój kraj. Tu zresztą są moje korzenie – dziadek był rdzennym Ukraińcem. Dziś jego dom znów znajduje się pod okupacją. Z Rosją nic mnie już nie wiąże. Pięć lat temu stamtąd wyjechałem. O fakcie, że formalnie pozostaję obywatelem tego państwa, przypomniałem sobie teraz. Rosyjski paszport uniemożliwia mi bowiem wjazd do Kijowa. Reprezentuję naród agresora.
Jestem przekonany, że Ukraina zwycięży. Z Czeczenią Rosja walczyła piętnaście lat, a republikę tę zamieszkiwało zaledwie 1,2 mln ludzi. Tylu obywateli liczy aglomeracja Charkowa. Ukraina walczy już osiem lat – tak długo trwa wojna w Zagłębiu Donieckim. W 2013 r. na Majdanie odrodził się ukraiński naród. Jak Moskwa ma podbić kraj tak mocno chcący wolności i liczący 40 mln obywateli? Jest skazana na klęskę, ale zanim to nastąpi, niestety rosyjscy żołnierze „popiją jeszcze ukraińskiej krwi” – jak mówi się w ich żargonie. ©
ARKADIJ BABCZENKo jest pisarzem i dziennikarzem. Uczestnik pierwszej (1994-1996) i drugiej (1999-2009)wojny czeczeńskiej. Opublikował książkę „Dziesięć kawałków o wojnie. Rosjanin w Czeczenii” (Warszawa 2009). Był dziennikarzem „Nowoj Gaziety” (współpracował m.in. z Anną Politkowską). W Rosji został uznany za terrorystę, jest ścigany listem gończym. Mieszka na Ukrainie.
Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Masz konto? Zaloguj się
365 zł 115 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)