Archipelag rozsądku

Spory o relacje państwa i Kościoła, które rozgorzały po wyborczym sukcesie Ruchu Palikota, trącą nieświeżą ideologią. Dlatego niech katolicy, zamiast twierdzy, budują Kościół zdrowego rozsądku.

25.10.2011

Czyta się kilka minut

Sandomierz, 20 maja 2010 r. / fot. Filip Ćwik / Newsweek Polska / Napo Images /
Sandomierz, 20 maja 2010 r. / fot. Filip Ćwik / Newsweek Polska / Napo Images /

To wszystko już było. I to nie tak dawno, kilkanaście (bądź kilka) lat temu. Katecheza w szkołach, finansowanie Kościoła, krzyż w miejscach publicznych, obraza uczuć religijnych, a na drugim planie - nieco po wyborach przyciszona, ale podskórnie wciąż pulsującą debata o przerywaniu ciąży. Chwilowo w zapomnienie popadł tylko konkordat; pewnie nikt nie widzi politycznego interesu w uprzykrzaniu milionom obywateli życia przez ponowne oddzielenie ślubu cywilnego od kościelnego. Z kolei nowością jest spór o metodę in vitro, ale to wynik jedynie rozwoju medycznych technologii w minionych dwóch dekadach.

Dlaczego stare wino, które udało się przelać do nowych bukłaków, aż tylu Polakom znowu uderzyło do głowy? Jaki diabeł nas skusił, że w obliczu potężnego kryzysu gospodarczego daliśmy się znowu wciągnąć np. w jałową, z góry skazaną na wypalenie, debatę o krzyżu zawieszonym w Sejmie przed czternastoma laty?

Nie trzeba myśleć

Antyklerykalne hasła jak zwykle okazały się też wodą na młyn tych, którzy marzą, by katolikami na nowo obsadzić starą twierdzę, ogłosić totalne oblężenie, a wyznaniową tożsamość fundować na walce z wrogiem podstępnym i wszechobecnym. Konserwatywni publicyści zadęli w wysłużone trąby: jeżeli dziś nie damy odporu, Kościół niechybnie runie na dno. Dały się też słyszeć rytualne lamenty, że oto polscy katolicy ruszyli w ślady pierwszych męczenników.

Dla otrzeźwienia posłużmy się argumentem skutecznym, bo dosłownym: jak na razie żadnego katolika jeszcze u nas nie ukrzyżowano głową w dół, nie oblano smołą i nie podpalono oraz nie rzucono lwom na pożarcie. Nikogo nawet nie zamknięto w więzieniu. Ba, przesadą byłoby utrzymywać, że na rodzimy Kościół spadły jakiekolwiek prześladowania. Ale prawdą jest, że po awanturze o krzyż na Krakowskim Przedmieściu coś się radykalnie zmieniło, coś pękło. Jeszcze podczas pierwszych dni po katastrofie Tu-154 duchowni wydawali się naturalnym i pożądanym towarzyszem nie tylko na kolejnych etapach ludzkiego życia, aż do ostatniego pożegnania, ale także w obrzędach medialnych i publicznych. Pierwszym sygnałem ostrzegawczym była mocno wyrażana i demonstrowana krytyka decyzji o pochowaniu prezydenta Lecha Kaczyńskiego na Wawelu. Po kilku miesiącach biskupi obudzili się już na drugim brzegu Rubikonu.

Nad Kościołem złożono parasol, który skutecznie chronił przed atakami ze strony czołowych polityków i mediów. To ponadpartyjne porozumienie gwarantowało duchownym niezagrożone i wygodne miejsce w życiu publicznym. Za symboliczny początek tych dwunastu tłustych lat uważa się z reguły zaproszenie prezydenta Kwaśniewskiego do papamobilu, które zresztą - jak można się dowiedzieć z książki drugiego papieskiego sekretarza, dziś metropolity lwowskiego Mieczysława Mokrzyckiego - wyszło nie od Jana Pawła II, ale od kardynała (wówczas - biskupa) Stanisława Dziwisza.

Sama diagnoza jest jednak bez wątpienia trafna: Kościół zyskał w tamtym czasie pozycję w państwie i społeczeństwie uprzywilejowaną nie pod względem prawnym, ale w tym sensie, że na kluczowych frontach korzystał z dobrodziejstw zawieszenia broni. Dobrym przykładem była sprawa arcybiskupa Juliusz Paetza. Świeckie media długo zwlekały z ujawnieniem zarzutów wobec metropolity poznańskiego, licząc na to, że Kościół sam posprząta skandal. Żadna świecka instytucja nie mogła liczyć na podobną taryfę ulgową.

I problem wcale nie tkwi w tym, że ostatnio klimat gwałtownie się ochłodził i mainstream zaczyna traktować Kościół z dystansem, a często nawet z podejrzliwością czy niechęcią. Że jeszcze kilka lat temu drwiny z biskupich brzuchów skończyłyby się dla polityka zepchnięciem na margines partyjnego folkloru, a dziś pompują elektorat. Problem w tym, że szczególnie radykalni dziś krytycy Kościoła wnoszą do życia publicznego nie tyle oświecony racjonalizm, tolerancję czy obywatelskie ideały, ile przede wszystkim cyniczny marketing, populizm albo głupotę. Zamiast odświeżyć nieco zatęchłe debaty publiczne, przyczynią się tylko do dalszego obniżania i tak już mizernych standardów.

Nie trzeba wierzyć, wystarczy myśleć, by w wyborczym spocie Ruchu Poparcia Palikota, pokazującym księdza z podwójnym podbródkiem, przeliczającego w luksusowym aucie plik stuzłotówek, zobaczyć odbicie propagandy przeciw zaplutym karłom reakcji. Wystarczy myśleć, by za żenujący uznać argument Magdaleny Środy z programu Tomasza Lisa, że Watykan jest państwem o "zerowym przyroście naturalnym", więc nie ma wiedzy "na temat reprodukcji". Wystarczy myśleć, by zorientować się, jaki poziom zaprezentowała Wanda Nowicka, dziwiąc się w radiu Tok FM, że Kościół zajmuje się metodą in vitro, skoro o tym zapłodnieniu nie ma w Piśmie Świętym ani słowa.

Zamiast nowych impulsów do debaty o relacjach państwa z Kościołem, mamy na ogół festiwal rechotu i zgrywy. Zwiedzamy antyklerykalną Sarmację, zamiast republiki wolnomyślicieli. Paradoksalnie, posłanka Anna Grodzka wydaje się na tym tle chlubnym wyjątkiem; jako jedyna wprowadziła do życia publicznego nowy, może nie pierwszorzędny, ale istotny wątek - samą swą obecnością uświadomiła Polakom trudności, a nieraz i dramaty, z którymi borykają się osoby transseksualne. I to by było na tyle.

To nie jest pralnia

Tu odsłania się rzecz kluczowa: w tych nawracających polemikach katolicy powinni występować nie jako obrońcy interesu Kościoła, ale rzecznicy zdrowego rozsądku. Pokażmy, że nie chodzi o przywileje, ale dobro wspólne wszystkich obywateli. Za przykład niech posłuży głośna, zapewne niepozbawiona też pośredniego wpływu na wynik wyborów sprawa Nergala. Wielu katolickich adwersarzy do znudzenia powtarzało pogląd, że celebryta miał szczęście - gdyby podarł Koran, skończyłby marnie, tymczasem biednych chrześcijan można bezkarnie obrażać. W domyśle: islamscy fanatycy od razu wydaliby na bluźniercę wyrok śmierci. A przecież katolicy powinni być dumni z faktu, że Nergal może bezpiecznie chodzić po ulicy. Bo to znaczy tylko tyle, że po dwóch tysiącach lat zrozumieliśmy coś niecoś z nauki Jezusa z Nazaretu.

Czym innym był jednak uniewinniający wyrok sądu w Gdyni, do którego zadań nie należy tropienie diabła, ale troska o społeczny porządek. Podarcie Biblii z okrzykiem do publiki, by żarła to g...o, jest czynem naznaczonym nienawiścią, nawet jeżeli celem miała być artystyczna prowokacja. Sprzeciw powinno budzić też publiczne niszczenie programu PO albo SLD, tomu wierszy Miłosza czy zbioru felietonów profesor Środy. Chyba że wolimy zapomnieć, do czego wstępem było symboliczne przecież palenie książek przez kościelną inkwizycję albo nazistów w latach 30. A za przejaw nieznośnego przewrażliwienia i dydaktycznego smrodku uznamy słynne ostrzeżenie Heinricha Heinego: "Tam, gdzie książki palą, niebawem także ludzi palić będą". By wiarygodnie bronić praw katolików we współczesnym społeczeństwie, trzeba pokazywać, że naruszenie tych praw szkodzi interesom ogółu.

Reprezentujący taką logikę Kościół zdrowego rozsądku nie boi się rozmawiać, nawet spierać. Nie poucza z wysokości ambony, ale wkracza w publiczną debatę, by nie bez szacunku dla innych upominać się o trzeźwość myślenia. Nawet jeżeli zmusza to do powtarzania oczywistości.

Państwo świeckie? Podyskutujmy, to sprawa ważna i zawsze aktualna. Ale nie przy fałszywym założeniu, że radykalny laicyzm to jedyna droga do modernizacji. Model przyjaznego rozdziału między władzą świecką a duchowną, podobny do polskiego, dobrze działa m.in. w tak rozwiniętych demokracjach jak niemiecka. Poza tym w każdym kraju trzeba brać pod uwagę jego historię, tradycję i obywatelski temperament. Podczas inauguracji prezydentury Baracka Obamy pastor odmawiał modlitwę "Ojcze Nasz", w bawarskich sądach wiszą krzyże. Gdyby niektórzy komentatorzy nie zachłysnęli się Palikotem i nie lekceważyli tych długofalowych czynników, nie dziwiliby się potem sondażom z minionego tygodnia, że 71 proc. Polaków nie chce usunięcia krzyża z Sejmu.

Finansowanie Kościoła? Proszę bardzo - nawet biskupi doszli do wniosku, że trzeba uporządkować cały system. Ale znowu na kilka lat utkniemy w tych samych koleinach, jeżeli zamiast wymiany argumentów słychać będzie pokrzykiwania, jakoby Kościół nie płacił podatków. Owszem - płaci, można się natomiast spierać o ich wysokość albo zakres ulg podatkowych. Ruch Palikota proponował, żeby obywatele mogli przekazać w ramach rozliczenia podatkowego 2,5 proc. na Kościół, partię polityczną czy organizację pożytku publicznego. Tyle że już widać, że z projektu niewiele wyjdzie, bo - po pierwsze - mocno nadwerężyłoby budżet państwa. Po drugie, nie da się wykluczyć, że to rozwiązanie jeszcze poszerzyłoby strumień publicznych pieniędzy płynących do kasy Kościoła, co już w trakcie kampanii punktowali lewicowi konkurenci z SLD.

Zamiast haseł trzeba bowiem przyglądać się praktycznym szczegółom, i tak np. powracający jak bumerang pomysł podatku z tacy budzić musi wątpliwości. Przecież datki wiernych pochodzą z ich opodatkowanych zarobków. Z tacy finansuje się nie utrzymanie księży, ale samego kościoła - rachunki za prąd, ogrzewanie itp. Opłacając fakturę za energię elektryczną, proboszcz płaci VAT. Podatek od tacy byłby już więc trzecią daniną, co irytować powinno nie tylko katolików, ale też każdego obywatela, który ceni sobie własne ciężko zarobione pieniądze. Chyba że uznamy, iż Kościół jest jednym z wielu zwykłych usługodawców. Jak salon fryzjerski, kino czy pralnia. Ale czy naprawdę jest w tym myśleniu zdrowy rozsądek?

Zyskane miliony, stracone miliardy

Oczywiście za ostatnimi perturbacjami kryją się też stare kościelne grzechy, na których musimy się uczyć. Czkawką odbija się każda sytuacja, gdy ludzie Kościoła - zamiast cierpliwie przekonywać do swoich racji - woleli występować z pozycji siły czy korzystać z zakulisowych układów. A przecież wiadomo, że wahadło wychylone w jedną stronę polecieć musi w przeciwną. Pytanie tylko, kiedy nastąpi przechył.

Nigdy się nie dowiemy, jakie intencje przyświecały dwóm posłom AWS, którzy w październikową noc wieszali krzyż w sali obrad Sejmu, a jeden z nich omal się nie połamał, tracąc na drabinie równowagę. Było jednak jasne, że ich gest wielu może odczytać jako wyzwanie: kto teraz ośmieli się podnieść rękę na krucyfiks? Okazało się, że czekaliśmy na takiego człowieka zaledwie czternaście lat. Zaledwie, jeżeli wziąć pod uwagę tysiąc lat historii Kościoła katolickiego na ziemiach polskich. Ale kto sieje wiatr, zbiera burzę.

Te przykłady można mnożyć: czy spór o katechezę w szkołach nie odznaczałby się niższą temperaturą, gdyby w 1990 r. religii nie wprowadzono do programów nauczania bocznymi drzwiami, na mocy rozporządzenia ministra, bez debaty w parlamencie? Czy Komisja Majątkowa, ustępstwo słabnących komunistów z PZPR, wyrządziłaby wizerunkowi Kościoła tyle szkód, gdyby parafie i zakony nie korzystały z podejrzanych usług byłego esbeka Marka P. - tłumacząc bez owijania w bawełnę, że jest po prostu skuteczny? Zyskane miliony mogą w przyszłości zmienić się w stracone miliardy.

To zrozumiałe, że Kościół chce być głosem słyszalnym w życiu publicznym. By taką rolę pełnić, nie musi wcale zatrzymywać odpływu wiernych. Wystarczy, że przez wielu będzie postrzegany jako - powtórzmy - głos rozsądku. Głos wolny, wolność ubezpieczający. Ale o tym będzie można zapomnieć, jeżeli Kościół znowu wpadnie w partyjne sidła. Ma rację Janusz Palikot, gdy narodziny swego ugrupowania widzi na Krakowskim Przedmieściu. A teraz nieprzypadkowo zaczyna parlamentarną karierę od sporu o krzyż. Dobrze sobie zapamiętał, jak w zeszłym roku Episkopat nie zaprotestował szybko, jednoznacznie i jednomyślnie, gdy lider opozycji nazywał krucyfiks "substytutem krzyża". Jak w jednym z felietonów napisał Tomasz Jastrun, Jezus miał odwagę wyrzucić przekupniów ze świątyni, Kościół zbyt często woli ich zamieść pod dywan.

Katolicy przyjmują dziś wiele ciosów niesprawiedliwych, ale nieraz są to skutki myślenia plemiennego, na które biskupi nieraz przyzwalali, dopóki nie szkodziły samym katolikom. Tolerowanie antysemickich wybryków, upolitycznienia czy mowy nienawiści na antenie Radia Maryja powoli podkopywało autorytet Kościoła. W liberalizującym się społeczeństwie trudno jednak uchodzić za instytucję wiarygodną, gdy grzmi się na Nergala, a zarazem milczy w obliczu zbezczeszczenia pomnika w Jedwabnem.

Lekcja z preambuły

Kilka miesięcy temu na spotkaniu w warszawskim Centrum Myśli Jana Pawła II studenci spytali publicystę Dawida Warszawskiego, co sądzi o obecności krzyży w miejscach publicznych. Odpowiedział, że ostatnio często odwiedza w szpitalu chorą żonę. Gdy pierwszego dnia wszedł do sali i zobaczył krzyż, jako żyd poczuł się dotknięty. Jednak po pewnym czasie zaczął dostrzegać, dla ilu cierpiących znaczenie ma fakt, że mogą spoglądać na krucyfiks. Postanowił milczeć.

Nie da się bowiem skonstruować prawa tak, by jego martwą literą jednoznacznie rozstrzygać każdy spór na linii wyznaniowe-świeckie. To zawsze będzie kwestia wrażliwości i gotowości do ustępstw, gdy zorientujemy się, że szkoda bliźniego byłaby boleśniejsza niż moja.

Obym się mylił, ale po kilkunastu dniach od wyborów nie mam złudzeń, że ludzie spod znaku Palikota będą się posługiwali podobną logiką jak Dawid Warszawski. Taką logiką, jaka - warto przypomnieć - przyświecała autorom preambuły do konstytucji: "my, Naród Polski - wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł, równi w prawach i w powinnościach wobec dobra wspólnego". I warto przypomnieć, że preambuła cytuje literalnie opublikowaną (w czasach karczemnych sporów) przez "Tygodnik Powszechny" propozycję wstępu do Ustawy Zasadniczej, autorstwa Stefana Wilkanowicza.

Dziś powinno dać Kościołowi do myślenia, że znowu debatujemy o zdejmowaniu krzyża w Sejmie czy usunięciu katechezy z państwowych szkół, ale nikomu nie przyszło do głowy, by zmienić tamten tekst. A przecież przed kilkunastoma laty nie brakowało głosów, że to kapitulanctwo, bo trzeba było walczyć o invocatio Dei w tradycyjnym wydaniu. Okazało się, że kompromis nie musi być zgniły.

I byłoby prawdziwą tragedią, o wiele gorszą niż dalsze sukcesy politycznych antyklerykałów, gdyby Kościół - w panicznym poczuciu zagrożenia, wymykania się z rąk władzy nad tym światem - porzucił taką postawę. Postawił na rozbudowę i pogłębienie okopów Św. Trójcy. Bo tym samym zdradziłby Ewangelię, czyli siebie samego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Były dziennikarz, publicysta i felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie zdobywał pierwsze dziennikarskie szlify i pracował w latach 2000-2007 (od 2005 r. jako kierownik działu Wiara). Znawca tematyki kościelnej, autor książek i ekspert ds. mediów. Od roku… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2011