Archeolog wyobraźni

Gondowicz zajmuje się pisarzami, których wchłonęła przepaścista historia. Wyrywa ich z jej gardzieli, by – w procesie czytania i pisania – udzielić im własnego życia.

07.07.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Rafał Siderski / DZIENNIK / FORUM
/ Fot. Rafał Siderski / DZIENNIK / FORUM

Czy Anna Csillag istnieje? Cóż za pytanie! Przecież jej portret pyszni się na okładce przedostatniego (bo w maju otrzymaliśmy jeszcze „Trans-Autentyk”, rzecz o Brunonie Schulzu) tomu literackich esejów Jana Gondowicza pt. „Duch opowieści”. Tomu, dodajmy dla porządku, który jest Annie Csillag dedykowany. Trzeba więcej dowodów?

Czy Anna Csillag istniała? Ta kwestia nastręcza pewnych trudności. O jakie istnienie chodzi? Mamy tu przecież i Annę Csillag z kart Schulzowskiej Księgi, której „historia podobna jest w konstrukcji do historii Hioba”, oraz pogłoskę o zwyczajnej (?) morawskiej dziewczynie, która w ósmej dekadzie XIX stulecia trafiła do reklamówki pomady na porost włosów, żeby następnie przez pół wieku zachwalać cudowny specyfik własnej (?) produkcji. A także cały tłum jej gazetowych i wysokoliterackich klonów. „Csillag – przypomina Gondowicz – znaczy gwiazda. (...) Po trosze wcielone bóstwo podejrzanego kultu, po trosze komercyjna blaga. Coś z Księgi i coś z odpustu”. Która jest ta prawdziwa? Tego nigdy nie będziemy wiedzieć na pewno. I właśnie dlatego nikt bardziej niż Anna Csillag nie zasłużył sobie na miano muzy.

Muzy pisarza, krytyka, tłumacza i czytelnika, zwanego nieco osobliwie czytaczem (ot, uroki Gondowiczowej façon de parler), autora czterech wzmiankowanych tu książek.

Autentyk i kopia

Kiedy granice między „realnością” a „fikcją” zostaną doskonale zatarte, wydarza się cud: z pierwotnej materii słowa, teraz poddanej grzesznym manipulacjom, wyłania się duch opowieści. A gdy się wyłoni i rozgości na dobre, rozpoczyna się (jeśli autor miał szczęście i znalazł swego czytacza) proces interpretacji. W przypadku Jana Gondowicza i jego lektur (Schulz, Witkacy, Kafka, Gombrowicz, Borges, Lem, Hašek, Flaubert i kilkuset innych autorów) proces ów przebiega w kilku etapach. Wpierw uznajemy integralność literatury i jej niezależność od „prawdziwego życia”. Nie znaczy to bynajmniej, że literatura nic życiu nie zawdzięcza, a życie w porównaniu z literaturą jest wtórną, by nie rzec: tandetną, odmianą bytu. Nic podobnego. Rzecz nie w wartościowaniu, lecz w wyznaczeniu granicy. Powiedzmy ostrożnie: realność i fikcja się dopełniają, a przeważnie splatają w miłosnym uścisku, stanowią wszelako, niczym jawa i sen, istności osobne, które niekiedy w sprzyjających okolicznościach stają się jednym ciałem.

Kwestia, cóż jest tu substancjalną osnową, a co wątkiem swobodnej opowieści, to zasadniczy nerw Gondowiczowego czytania i pisania. Nie idzie o szukanie pierwowzorów, odnalezienie „prawdziwej” Ulicy Krokodyli czy Tajemniczej Wyspy. Skoro – by sięgnąć po tak lubianych przez niego surrealistów – rzeczy widziane na jawie mogą się przyśnić, a rzeczy przyśnione mogą się zjawić, problem autentyku i kopii zostaje anulowany, a przynajmniej odłożony ad acta jako mniej pilny. Jeżeli „zaledwie” literacka Adela naprawdę zginęła na Titanicu (a Gondowicz takiej ewentualności nie wyklucza, co więcej, dostarcza przekonujących dowodów, że tak właśnie było), zagadnienie „ile jest Kafki w geometrze z »Zamku«?” traci na ostrości. Równie dobrze moglibyśmy zapytać: „ile geometry w Kafce?”. Wszakże Dedalus jest Joyce’em na tyle, na ile Joyce mógł być Dedalusem.

Paradoks autora

Wobec powyższego tym, co staje na krytycznej wokandzie krytyka, jest paradoks samego autora, autor musi przecież od czegoś zacząć. A czytelnik-interpretator – określić miejsca, na których osadzała się wyobraźnia tamtego, gdzie wytworzyła się jej podstawowa struktura, później obrosła treścią. W takich wypadkach cytuje się zazwyczaj list Schulza do Witkacego, ze słynną otwierającą frazą: „Początki mego rysowania gubią się w mgle mitologicznej”. Rzecz niby dobrze znana, cóż z tego, skoro udatnie ilustrująca sytuację modelową: podróż twórcy do źródeł własnej wyobraźni, namysł nad genezą, który z konieczności przypomina błądzenie po omacku. „Nie wiem, skąd w dzieciństwie dochodzimy do pewnych obrazów o rozstrzygającym dla nas znaczeniu. Grają one rolę tych nitek w roztworze, dokoła których krystalizuje się dla nas sens świata”. Co było pierwsze? Miejska dorożka, która wyłoniła się z lasu? A może „Król Olch” czytany małemu Brunonowi przez matkę? Czy to silny głos Goethego wzmocnił pierwotną wizję i nadał jej sens, że stała się obrazem, czy może odwrotnie, powóz z płonącymi latarniami narodził się w wyobraźni pilnego słuchacza i nigdy go w poddrohobyckim lesie nie było?

Gdy krytycznego namysłu autora brakuje, albo autoanaliza (poczytajcie w „Duchu opowieści” traktaty o Kafce i myszach oraz o Gombrowiczu i łydkach) zapętla się niemożebnie, w miejsce pisarza wkracza czytacz. Potwierdziwszy szczególny status literatury, od życia niezależnej, ale z nim ściśle związanej, krytyk przemienia się w archeologa. Archeologa wyobraźni. Starczy usłyszeć głos jarmarcznej katarynki, jednego z tych przedmiotów, które umożliwiają podróże w czasie, a potem pójść z nim, pilnie bacząc, dokąd nas doprowadzi. Popularna piosenka z angielskiego music-hallu w samym środku opowiadania „Księga”? Jak najbardziej. Magda Wang, literacka siostra Anny Csillag, a przy tym postać z duńskiego filmu, która spogląda z afisza w „Nocy lipcowej”? Owszem. Cóż, archeolog (oprócz pamięci własnej wsparty potężnym motorem wyszukiwarki Google’a) tylko kojarzy fakty, a potem wiąże je w konstelacje.

Gwiazdozbiór przypadków

Czasem śledztwo musi pójść dalej. Każdy fan Witkacego słyszał o peyotlu i kokainie, któż jednak wie, czym był symetroskop? Prosta dziecinna zabawka, udoskonalona wersja sławnego kalejdoskopu. „Składa się z obrotowego talerza i rozciętego korpusu, kryjącego dwa zestawione pod ostrym kątem, podłużne lustra. Na talerzu kładzie się, co kto chce, puszcza go w ruch i spogląda przez soczewkę na górze”. Skąd się wziął i do czego posłużył artyście? Nie zdradzę, zajrzyjcie do „Ducha opowieści”.

Niekiedy czytaczowi pomaga przypadek. Książka odnaleziona w antykwariacie z pieczątką wskazującą niedwuznacznie, że mógł z niej korzystać autor objęty czytelniczym śledztwem; filmik czy piosenka z YouTube’a. Jeden i drugi, przypadki układają się w gwiazdozbiory, a z nich wyrastają kolejne interpretacje, jak kłącze. Bywa i tak – mawia autor „Trans-Autentyku” – że dwa tomy stojące na tej samej półce muszą na siebie poczekać, nawet i wiele lat, nim dojdzie do szczęśliwej koniunkcji. Zanim połączy je wyobraźnia interpretatora-archeologa i odeśle do trzeciej książki, stojącej w innym pokoju. A może nie ma przypadków, tylko metodyczna harówka i stale powiększająca się kolekcja znalezisk, pęczniejąca Biblioteka Babel, w której – w przeciwieństwie do Borgesowskiego oryginału – panuje ciągły ruch w interesie?

Jest jeszcze krok trzeci, wynikający z prostej konstatacji, że pisarz (i malarz – wnikliwa analiza dzieł plastycznych to kolejna domena Jana Gondowicza), choćby najoryginalniejszy, nie działa w próżni, a jego wyobraźnia, nawet najbujniejsza, ma cechy fotografii – jest „zwierciadłem obdarzonym pamięcią”. Naturalnie zwierciadłem swojej epoki. W tym miejscu archeolog przedzierzga się w historyka idei. Nie tylko tropi źródła pojedynczej wyobraźni, ale wyznacza zakres inspiracji całej wspólnoty hermeneutycznej, obejmującej i pisarzy, i widzów oraz czytelników (a także rozliczne byty łączące w sobie obydwa te atrybuty). Nie my jedni wzrastamy na pewnych książkach (na przykład powieściach Verne’a z obowiązkowymi prążkowanymi ilustracjami Édouarda Riou i Léona Benetta), nie tylko nam śnią się po nocach postacie ze sztuki i z kultury masowej: Chaplin i Greta Garbo, Pan Kleks i Rick z „Casablanki”, Anna Csillag i demoniczne kobiety Witkacego.

Podejrzane papiery

Wybitne książki, nawet te z najwyższej półki, bywają utkane z produktów i śmieci kultury masowej. Wiedzą o tym dobrze czytelnicy Joyce’a, znają to zjawisko wielbiciele Baudelaire’a, powinni pamiętać o tym także schulzolodzy i wyznawcy Borgesa. Anną Csillag, przypomni nam Gondowicz, fascynował się nie tylko Schulz i nie on jeden włączył ją do swojej Księgi. Intrygi i tragedie na habsburskim dworze zainspirowały całe rzesze pisarzy. „Wiosna” i miasteczkowy panoptykon to echo wielkiej mody, która swego czasu opanowała ćwierć kontynentu.

Rzecz jasna, archeolog co i rusz natrafia na teksty ponadczasowe. Trudno wyrugować z europejskiego imaginarium Biblię, Homera czy dramaty Szekspira. Trudniej ich też nie dostrzec. Arcydzieła objaśniają arcydzieła. Cóż, rzecz oczywista. Prawdziwy wysiłek krytyka (i chyba największa jego satysfakcja) zaczyna się jednak gdzie indziej: w rejonach najniższych półek i pudeł z podejrzanymi papierami, gdzie ludzkość zdeponowała zapomniane powieści popularne, artykuły prasowe, libretta oper, teksty piosenek, manifesty polityków czy niegdyś modne traktaty okultystyczne. A to one składają się na eklektyczne i niejednoznaczne oblicze nowoczesności przełomu XIX i XX wieku. Epoki, w której Jan Gondowicz porusza się najchętniej i którą najlepiej interpretuje.

„Zbieram skarby, będące obecnie śmieciem: stare lektury, którymi się samotniczo nasycam, głupie fakty, naświetlające obraz wzgardzonych epok, zapomniane anegdoty. Układam z nich sobie kolaże. Żal mi zamilkłych tekstów i podczytuję je w wolnych chwilach, żeby też miały coś z życia”. Niektórzy nazywają to handlem starzyzną. Ileż można o Schulzu? Ileż o Witkacym? Znowuż jakaś pożółkła księga wygrzebana u bukinisty? Galicyjska podświadomość, paryski spirytyzm, zatęchłe biblioteki? Jakież to niedzisiejsze! Istotnie, niedzisiejsze. Wśród wielu postulatów, jakie stawia dzisiaj literaturze polska krytyka, spoglądanie wstecz, zwłaszcza w boczne (dzisiaj!) korytarze historii, nie jest w cenie.

Literatura winna być na wszelkie sposoby zaangażowana, a to jako fundament narodowej wspólnoty, to znowuż laboratorium nowego społeczeństwa. W innym przypadku pisarz (ale także czytelnik-krytyk) staje się oderwanym od „życia” antykwariuszem, zgoła wrogiem współczesności. Tymczasem szperanie w „starzyźnie”, a więc sięganie w historię, i to nie tak znowu odległą, bynajmniej nie ma nic wspólnego z wygodną tęsknotą za tym, co było, z nostalgiczną biernością, która bywa jakoby symptomem poważniejszych problemów autora z dniem dzisiejszym. Jan Gondowicz garściami czerpie z surrealizmu i wie dobrze, że błazeństwa Bretona i spółki skrywały inne oblicze świata, niepokojąco poważne. Pod infantylnymi reklamówkami z epoki buzuje i bulgocze duch kapryśny i monstrualny, całkiem pokrewny naszemu. Opowieść krytyka odsłania to, co przemilczane. Czytając Gondowicza czytającego Schulza, poznamy niejedną współczesną tęsknotę.

Gest ocalający

Tyle usprawiedliwień, chociaż w zupełności wystarczą dwa inne. Po pierwsze, nie jest prawdą, że Gondowicz „robi wyłącznie w Schulzu”. Upomina się również o tych, którym nie udało się na drodze do wiecznej sławy. Pechowcom i nieszczęśnikom, którzy utknęli w bocznym korytarzu i nigdy nie wybili się na światowe targowisko idei. Jak XIX-wieczny szwedzki malarz Carl Frederik Hill, chory psychicznie i zapomniany za życia twórca fantastycznych obrazów i grafik. „Ostatni ludzie. Jest ich na płótnie dwóch, koślawo namazanych żółcienią kadmową. Trzymają się pod rękę, balansując na siarczanej bryle. Wokół atramentowy ocean pod brudnosinym niebem. Z horyzontu nadciąga spieniona fala potopu. Ale najprzeraźliwsza jest figuracja pokracznych mężczyzn bez szyj, o ślepych twarzach polinezyjskich idoli. Wizja spoza węgła normalności, wyjąca nienazwaną rozpaczą, nie do zapomnienia”.

Czy to poza erudyty? Wynajdę takiego literata albo ilustratora, o jakim nigdy nie słyszeliście, aż wam w pięty pójdzie! Nic z tego. To gest ocalający, tyleż, śmiem twierdzić, arbitralny (zależy w końcu od kaprysu krytyka), co w zupełności autonomiczny. Gondowicz działa niezależnie od mód i hierarchii, i obca mu jakakolwiek doraźność. Dlatego może przypomnieć nam Hilla.

Druga sprawa wiąże się z pewnym pytaniem. Prawda, że nie każdy ze światów, w których porusza się autor „Trans-Autentyku”, został zmieciony z powierzchni ziemi, ale o każdym wolno powiedzieć, że osunął się w przeszłość. A jednak galicyjskich czytelników Schulza i wiele spośród postaci z Witkacowskich pasteli spotkał wyjątkowo okrutny los. Jak pisać o tych, których już nie ma, a którzy nierzadko zostali wprost wchłonięci przez nicość? Czy nie jest tak, że w naszym świecie istnieją – i niekiedy ujawniają się z całą mocą – tajemne przejścia łączące literaturę z rzeczywistością o wiele mniej namacalną niż sama literatura? Ale jak je odnaleźć?

Sformułowałem przydługie pytanie i zamieniłem się w słuch. Janek popatrzył na mnie uważnie, pomilczał chwilę, a potem odparł: „Wziąć w nawias fakt, że oni nie istnieją, spojrzeć im prosto w oczy i udzielić własnego życia”.

Była to jedna z tych odpowiedzi, dzięki którym wzrasta w nas poczucie, że praca pisarska ma sens.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2014