Antykoncepcja na cenzurowanym

W październiku 2014 roku podczas Synodu Kościół będzie miał szansę wyjść z sytuacji patowej trwającej od ogłoszenia zakazu antykoncepcji.

27.12.2013

Czyta się kilka minut

 / Fot. CORBIS
/ Fot. CORBIS

Pytanie, dlaczego katolicy masowo ignorują nauczanie w sprawie antykoncepcji, musiało pojawić się w Ankiecie Franciszka. I jak można było przewidzieć, wywołuje żywe reakcje – okazało się najgoręcej komentowanym problemem na naszym „Tygodnikowym” forum. Nieakceptację nauczania potwierdzają badania opinii publicznej: w 2012 r. aż 46,4 proc. Polaków regularnie praktykujących nie dostrzegało niczego złego w stosowaniu antykoncepcji (dane Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego). Autorzy watykańskiej ankiety, przewidując taką odpowiedź, dopytują się o przyczyny takiego stanu rzeczy: „Które aspekty nauczania Kościoła sprawiają największą trudność?”.

SKAZANI NA WSTRZEMIĘŹLIWOŚĆ

Ogólna odpowiedź jest prosta: jeżeli Magisterium uznało, że małżonkowie ze słusznych powodów mają prawo regulować poczęcia, nie zaprzestając pożycia (a takie możliwości daje stosowanie naturalnych metod), to niezrozumiałe jest ograniczenie tej regulacji tylko do jednej grupy metod. Gdy naturalne metody nie działają albo małżonkowie nie mogą się do nich uciekać, stają przed alternatywą: albo całkowite zaprzestanie współżycia z ryzykiem osłabienia więzi i rozpadu małżeństwa, albo zignorowanie nauczania Kościoła. Trudno się dziwić, że duża część z nich, poczuwając się przede wszystkim do odpowiedzialności za najbliższych, a nie za niezrozumiałe i dalekie od życia nauczanie, wybiera antykoncepcję.

Na katolickich forach dyskusyjnych znaleźć można wiele dramatycznych świadectw opisujących podobne sytuacje. „Mam za sobą 12 lat małżeństwa – pisała w 2003 r. Gina na dopiero co powstałym forum Ligi Małżeństwo Małżeństwu, stowarzyszenia pomagającego małżonkom w stosowaniu naturalnych metod – od początku stosujemy NPR [naturalne planowanie rodziny] z nakazu sumienia ukształtowanego przez naukę Kościoła. Wiemy również o grzeszności »półśrodków«, tj. stosunku przerywanego, pieszczot bez zamiaru pełnego stosunku, wytrysku poza organizmem kobiety, stosowania jakichkolwiek sztucznych środków. Mam problemy zdrowotne, rozregulowany cykl hormonalny, mogę tylko mierzyć temperaturę. Moje kłopoty spowodowane są dużą ilością nieplanowanych ciąż – w tej chwili noszę piąte dziecko. Zagrożenie piątej ciąży spowodowało również zakaz współżycia do dnia porodu. Poza ciążami ograniczamy nasze współżycie »dmuchając na zimne«, dodając zapasowe dni, a cuda i tak się zdarzają. Nie jest nam łatwo ani psychicznie, ani finansowo. Rodzina i przyjaciele mają nas za fanatyków katolickich. Nikt nie żyje tak, jak my. Ludzie wierzący korzystają z sakramentów, stosując jakieś środki zapobiegawcze i nie uznając tego za grzech. Mają maksymalnie po dwoje dzieci. My mamy przed sobą ogromny znak zapytania: mamy po trzydzieści kilka lat, jesteśmy zdani tylko na siebie – jak mamy dalej żyć?”. Gina otrzymała wsparcie duszpasterskie, ale podstawowy problem – jak pogodzić wierność nauczaniu z małżeńskim życiem seksualnym – pozostał.

Rok wcześniej na najstarszym katolickim portalu Mateusz.pl dyskutowana była „Sprawa Kamila”. Internauta o tym imieniu pytał, czy jako katolickie małżeństwo mogą z powodu lęków żony przed niechcianym poczęciem współżyć tylko w okresach niepłodnych, dodatkowo wspomagając się prezerwatywą (nauczanie nie zezwala jednak na wyjątki: używanie prezerwatyw zawsze jest niemoralne, także stosowane w okresach niepłodnych, np. z powodów zdrowotnych).

To była jedna z pierwszych głośnych internetowych dyskusji o sensie zakazu antykoncepcji. W trakcie dyskusji pojawiły się świadectwa ukazujące niebezpieczeństwo oddalania się małżonków od siebie przy problemach ze stosowaniem NPR. Internauta Adam pisał: „Jesteśmy kilkanaście lat po ślubie. Zawsze stosowaliśmy tylko metody naturalne. Jednak u żony, a później u mnie pojawiły się lęki przed kolejnym poczęciem. Posiadamy trójkę dzieci – praktycznie 100 proc. zbliżeń w dni płodne doprowadziło do poczęcia. Wiem, jak trudną sprawą są ciąże dla żony, wiem też, jak bardzo trudno być wtedy cierpliwym dla starszych dzieci. Tak czy owak – w najlepszym razie zdarza nam się być razem co 3-4 miesiące, zdarzają się też przerwy 2-3-letnie. To nie jest łatwe. Czym innym jest świadoma wstrzemięźliwość, czym innym ciągłe wątpliwości, napięcie... Niespełnione nadzieje, oczekiwanie, rozczarowanie, oczekiwanie znowu... Powoli gasnąca nadzieja, że jeszcze kiedyś będziemy mieć życie, takie normalne, na jakie liczyłem. (...) Stawaliśmy się sobie coraz bardziej obcy. Czułem bunt przeciwko nauce Kościoła, potem obojętność, potem pojawiło się myślenie o innej kobiecie, i chociaż nie zdradziłem fizycznie mojej żony, przez pewien czas był ktoś bardziej mi psychicznie bliski. Teraz czuję, że niedużo na tym świecie czeka mnie dobrego. Bardzo tęsknię do Boga, ale od kilku lat nie byłem u spowiedzi”.

Inny internauta dodawał: „Moja Żona miała stuprocentową niechęć do współżycia w okresie niepłodnym i stuprocentową odwrotność w okresie płodnym. (...) Upłynęło wiele lat małżeństwa, zanim doszedłem do wniosku, co jest przyczyną naszego nieudanego współżycia, a właściwie jego braku. Nie chcieliśmy stosować środków antykoncepcyjnych, a próby stosowania metod naturalnych spełzły na niczym”.

DROGA PRZEZ MĘKĘ

Można wskazać sytuacje, w których zastosowanie naturalnych metod jest po prostu niemożliwe. Metoda objawowo-termiczna (opracowana naukowo przez austriackiego lekarza Josefa Rötzera) opiera się na badaniu zmian śluzu szyjkowego i podstawowej temperatury ciała oraz wyznaczaniu owulacji. Jeśli kobieta, np. z powodu zmian nowotworowych, ma wyciętą szyjkę macicy i dodatkowo kłopoty z tarczycą, które rozregulowują temperaturę, nie jest w stanie stwierdzić, kiedy następuje owulacja. Jeżeli nie może mieć więcej dzieci, a chce zachować wierność nauczaniu Kościoła, skazana jest na całkowitą wstrzemięźliwość.

Obrońcy naturalnych metod wskazują, że są to przypadki wyjątkowe, które wymagają specjalnej pomocy i opieki duszpasterskiej. Taką też opinię wyraził kard. Joseph Ratzinger w książce rozmów z Peterem Seewaldem „Sól ziemi”. „Są to kwestie, które powinno się omawiać z kierownikiem duchowym, z kapłanem – kwestie, których nie można ujmować abstrakcyjnie” – zauważył w 1996 r. ówczesny prefekt Kongregacji Nauki Wiary.

Co do osobistej winy i grzechu – owszem, są to kwestie do omówienia, ale nie co do zasady, od której według etyki chrześcijańskiej nie ma wyjątków. Zresztą na podobne trudności narażone jest prawie każde małżeństwo w co najmniej dwóch życiowych sytuacjach: podczas powolnego powrotu płodności po porodzie przy karmieniu piersią oraz w okresie premenopauzy, gdy kobieta stopniowo traci płodność.

Podczas karmienia piersią małżonkowie postępują według skomplikowanego algorytmu (cykle są bardzo długie i jest to nieprzewidywalne; zwłaszcza pierwsze mogą być bezowulacyjne, czyli bez bezpiecznej dla współżycia fazy wyższych temperatur; zasada opiera się na wnikliwej obserwacji pojawiających się i znikających „łatek” śluzu szyjkowego – współżycie można rozpocząć czwartego dnia wieczorem po zaniku śluzu, współżyjąc co drugi dzień i zachowując wstrzemięźliwość, jeżeli pojawią się jakiekolwiek sygnały powrotu płodności). Małżonkowie mają poczucie całkowitego uzależnienia od kapryśnej biologii (pojawiających się i znikających łatek śluzu) i działania na zasadzie automatu. Przy czym bardzo łatwo tu o pomyłkę i doprowadzenie do kolejnej ciąży, co nie jest korzystne już z samych powodów fizjologicznych. Trudno utrzymywać, że służy to miłości małżeńskiej.

Wobec tych trudności pary, chcące zachować wierność nauczaniu Kościoła, zwykle po prostu rezygnują ze współżycia aż do powrotu regularnych cykli (może to trwać nawet do dwóch lat). Dodać należy, że ćwiczą się we wstrzemięźliwości w delikatnym dla związku okresie, kiedy kobieta, intensywnie poświęcając się dziecku, potrzebuje wsparcia męża, a mężczyzna, schodząc na drugi plan, może czuć się odrzucony przez żonę.

Z jeszcze większymi praktycznymi i psychologicznymi wyzwaniami zmagają się pary w okresie premenopauzy kobiety. Kobieta targana jest przez silne uczucia: z jednej strony lęk, że utrata płodności oznaczać będzie utratę kobiecości, a co za tym idzie – utratę zainteresowania męża, z drugiej – lęk przed zwielokrotnionym w tym okresie niebezpieczeństwem poczęcia dziecka z wadami genetycznymi, co nie pozostaje obojętne na przeżycia związane z podejmowaniem ryzyka współżycia.

Na te kłopoty obrońcy nauczania Kościoła mają właściwie jedną radę: pogodzić się z trudnościami, a cierpienie ofiarować w jakiejś intencji, np. własnych dzieci. Ofiara ma wielką wartość w życiu chrześcijanina, pod warunkiem jednak, że jest zasadna – gdy trudno wskazać jej sens, trąci cierpiętnictwem. Samo wskazanie na nauczanie Kościoła nie wystarcza, gdyż Magisterium po prostu mogło nie do końca precyzyjnie rozpoznać wartości, jakie w tym przypadku wchodzą w grę. Trzeba się zatem przyjrzeć, jak Urząd Nauczycielski uzasadnia wymóg powstrzymania się w życiu małżeńskim od innych metod antykoncepcyjnych.

HISTORIA ZAKAZU

Przez wieki małżeństwo postrzegane było przede wszystkim jako instytucja do powoływania następnych pokoleń. Funkcjonowało ono w sztywnej strukturze rodziny wielopokoleniowej. Każdy z małżonków miał w niej do wypełnienia ściśle określone zadania w zamian za społeczne przywileje. Głównym celem seksualności była prokreacja. Zgodnie z wypracowaną jeszcze w średniowieczu teorią spełniała ona ponadto podrzędny, negatywny cel: uśmierzania pożądliwości. Gdy z różnych powodów współżycie ustawało, właściwie nic się między małżonkami w tym sztywnym układzie nie zmieniało.

Jednak wraz z rozwojem cywilizacyjnym (uprzemysłowieniem i migracją ze wsi do miast) zmieniała się także społeczna struktura małżeństwa – coraz częściej traciło ono zaplecze rodziny wielopokoleniowej, małżonkowie musieli liczyć wyłącznie na siebie, rosła także rola seksu jako istotnego czynnika budowania więzi. Idąc za przemianami społecznymi, w 1930 r. podczas XV Konferencji w Lambeth Kościół anglikański zezwolił małżonkom na sięganie po antykoncepcję z ważnych powodów. Odpowiedź Kościoła katolickiego była szybka i zdecydowana. Jeszcze w tym samym roku Pius XI ogłosił pierwszą w historii encyklikę poświęconą małżeństwu „Casti connubii”. Zdecydowanie potępił w niej wszelkie działanie zmierzające do pozbawienia stosunku seksualnego jego „naturalnej skuteczności”. Przypomniał także naukę o prokreacji jako pierwszorzędnym celu seksualności.

Przypomnijmy pokrótce istotę nauczania na temat moralności. Zdaniem etyki chrześcijańskiej, w każdym akcie wyróżnić można naturalny (związany strukturalnie z jego dynamiką) wewnętrzny cel, do którego zmierza, zwany „celem przedmiotowym”. Moralność aktu zależy przede wszystkim właśnie od jego celu przedmiotowego, a dopiero w drugiej kolejności od intencji sprawcy (choć może być ona tożsama z celem przedmiotowym) zwanej „celem podmiotowym” oraz od okoliczności. Czyn jest „wewnętrznie zły”, jeżeli jego cel przedmiotowy godzi w jakieś ważne wartości. W optyce Piusa XI celem przedmiotowym aktu małżeńskiego jest prokreacja. Działanie, które niweczy ten cel, jest niemoralne.

Papież zbagatelizował jednak istotny fakt, że nie każdy stosunek seksualny prowadzi do poczęcia. Przeciwnie, poczęcie zależne jest od okoliczności (wystąpienia owulacji), a nie od samej dynamiki stosunku seksualnego. Nie może zatem być „celem przedmiotowym”. Tym bardziej że korzystając z wiedzy na temat owulacji, możemy tak manipulować okolicznościami (czasem podjęcia stosunku), by wykluczyć w ogóle poczęcie. Na tym właśnie polegają naturalne metody.

Ich historia rozpoczyna się od opracowania w latach 20. ubiegłego wieku niezależnie przez dwóch lekarzy, Ogino i Knausa, tzw. metody kalendarzowej (wyznaczania owulacji na mniej więcej połowę cyklu – metody dziś już zarzuconej). Świat naukowy zaakceptował tę metodę dokładnie w tym samym roku, w którym ukazała się encyklika „Casti connubii”. Ale nie od razu metoda ta zyskała aprobatę Urzędu Nauczycielskiego. Wykorzystanie przez małżonków okresów niepłodnych zaakceptował dopiero Pius XII w słynnym przemówieniu do położnych w roku 1951. Tym samym usankcjonował ową sprzeczność nauczania: metody naturalne w praktyce obalają prokreację jako przedmiotowy cel aktu małżeńskiego, tymczasem papież z dużą determinacją powtórzył nauczanie o prokreacji jako pierwszorzędnym celu małżeństwa.

Dopiero Sobór Watykański II w nauczaniu o małżeństwie (konstytucja „Gaudium et spes”) zrezygnował z języka odwołującego się do celów małżeństwa, ale Paweł VI, bojąc się rewolucji w nauczaniu, nie pozwolił Ojcom soborowym rozstrzygnąć problemu antykoncepcji. Zastrzegł, że sam go rozstrzygnie odrębnym dokumentem. Tak się stało w 1968 r., kiedy ukazała się encyklika „Humanae vitae”.

W istocie Paweł VI dokonał rewolucji, tyle że nie w sferze moralnej, ale w sferze interpretacji aktu małżeńskiego, i dlatego mało kto tę rewolucję dostrzegł. Papież uznał, że przedmiotowym celem aktu małżeńskiego jest wyrażenie sobie przez małżonków miłości – odszedł zatem od tradycyjnego nauczania o prokreacji jako o celu stosunku. Ogłosił jednak, że akt małżeński będzie aktem miłości tylko pod warunkiem, że zachowa podwójną funkcję: „jednoczącą” i „prokreacyjną”. Od tego czasu uzasadnienie zła antykoncepcji będzie polegało na rzeczy właściwie niemożliwej do udowodnienia: czyli na pokazaniu, że akty antykoncepcyjne są sprzeczne z miłością (stąd lawinowy przyrost argumentów odbieranych przez małżonków jako ideologiczne, np. że antykoncepcja uprzedmiotawia kobietę).

 Spotkało się to oczywiście z masową kontestacją, gdyż od kilku lat w użyciu była już pigułka hormonalna. Spodziewano się, że Paweł VI po prostu zaakceptuje nową metodę antykoncepcyjną. Intuicja papieża po części była słuszna. Dziś wiemy już o szkodliwości hormonalnego blokowania układu rozrodczego kobiety. Zatem zło antykoncepcji hormonalnej nie tyle polega na łamaniu VI („Nie cudzołóż!”), co V przykazania („Nie zabijaj!”).

Ta sytuacja zamieszania w sferze uzasadnienia zakazu antykoncepcji trwa do dziś. Trudno się dziwić, że małżonkowie swoje postępowanie w sferze seksualnej podporządkowują rzeczywistemu (namacalnemu) dobru małżeństwa. A wystarczyłoby po prostu uznać, że przedmiotowym celem stosunku seksualnego (zgodnym zresztą z jego biologiczną celowością) jest budowanie intymnej więzi. Prokreację zaś jako cel można odnosić do współżycia seksualnego w ogóle jako do całościowego aspektu życia małżonków, nie zaś do poszczególnych aktów.

OCZYWISTE ROZWIĄZANIE

Jeśli NPR domaga się uzupełnienia, a antykoncepcja hormonalna jest zbyt szkodliwa, aby można ją było pogodzić z miłością małżeńską, jakie praktyczne możliwości zostają małżonkom?

Oczywiście zawsze można wspomagać się środkami barierowymi jak prezerwatywa, np. w pierwszej fazie cyklu kobiety, w której niepłodność określa się jako względną. Takie wspomaganie daje większe poczucie pewności, ale jest złudne w okresie największej płodności kobiety (wzrasta wówczas znacznie zawodność barierowych środków). Małżonkowie nie są jednak skazani na wstrzemięźliwość w tym okresie (dodajmy: w którym kobieta odczuwa największa satysfakcję z seksu). Seksualność człowieka jest sferą bogatą w gesty i zachowania i wydaje się czymś sztucznym ograniczać ją wyłącznie do jednego wzorca zachowania, jakim jest stosunek dopochwowy. Takie zawężenie jest zresztą nie tylko sztuczne, ale jak się okazuje – także niezdrowe („U jednostek lub par, które nie wypracowały alternatywnych wobec stosunku dopochwowego metod zaspokajania potrzeb seksualnych, obserwuje się przede wszystkim znacznie podwyższony poziom wymogów wykonania oraz lęków przed porażką”; „Terapia zaburzeń seksualnych”, Leiblum i Rosen, str. 334).

Dotychczas Magisterium akceptowało moralną wartość jedynie stosunku dopochwowego. Czas jednak, by się lepiej przyjrzało ludzkiej seksualności. Odpowiedzialni za nauczanie mogliby wówczas np. skonstatować, że współczesna neuropsychologia pokazuje, iż bogactwo erotycznych zachowań człowieka ewolucyjnie rozwinęło się z mózgowych mechanizmów rządzących zachowaniami matki i dziecka podczas karmienia piersią, a więc ma genezę oralną. Trudno zatem współcześnie utrzymywać, że np. seks oralny jest „nienaturalny”. Korzystanie z pettingu czy seksu oralnego w okresie płodnym, kiedy kobieta w pełni korzystać może ze swoich możliwości, mogłoby też być postrzegane jako rekompensata za doświadczane przez nią niedogodności współżycia w okresie niepłodnym.

Taka postawa radzenia sobie z odpowiedzialnym rodzicielstwem dorobiła się fachowej nazwy: FAM (Fertility Awareness Method – czyli metoda oparta na świadomości płodności) i jest coraz bardziej popularna także wśród małżeństw katolickich. To droga, którą najprawdopodobniej w skali masowej pójdą katolicy w przyszłości, gdy antykoncepcja hormonalna straci na popularności. Trzeba sobie zdawać sprawę, że małżeństwa pójdą tą drogą z Magisterium, jeśli biskupi na najbliższym Synodzie rozeznają nowe możliwości w etyce seksualnej, albo bez niego, jeśli nauczanie pozostanie w formie dotychczasowej. Dla małżonków stawka jest bowiem zbyt duża – chodzi o dobro ich rodzin.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Kierownik działu Wiara w „Tygodniku Powszechnym”. Ur. 1966 r., absolwent Wydziału Mechanicznego AGH, studiował filozofię na Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie i teologię w Kolegium Filozoficzno-Teologicznym Dominikanów. Opracowanymi razem z… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2014