Ania Shirley ma sto lat!

Z Ewą Horodyską, tłumaczką, rozmawia Anna Mateja

02.07.2008

Czyta się kilka minut

Fot. Barrett and MacKay / East News /
Fot. Barrett and MacKay / East News /

Anna Mateja: 23 lata temu przeczytałam "Anię z Zielonego Wzgórza" i nie powiem, bym się "spłakała do nieprzytomności" jak Ania Shirley. Teraz było trochę inaczej. "Musiałam zamieszkać w sierocińcu w Hopetown, ponieważ nikt nie chciał mnie wziąć do siebie" - opowiada Ania. Odrzucenie i samotność okazały się bardziej dojmujące niż tajniki jej świata wyobrażonego. Dziś potrafię docenić siłę jej charakteru i dystans do życia: "Lubię dzieci, pod warunkiem, że nie ma ich w nadmiarze, ale trzy pary bliźniąt, jedna za drugą, to już naprawdę przesada. Nie omieszkałam powiedzieć o tym pani Hammond, gdy urodziła ostatnią parę". Równocześnie poczułam, że jeśli tylko zechcę, życie może być chociaż pogodne, wszystko jest w zasięgu ręki, jeśli tylko właściwie ustawi się proporcje... Zatęskniłam do "wieku niewinności"?

Ewa Horodyska: Wszyscy tęsknimy. Tak jak wciąż szukamy dobra, miłości, bezpieczeństwa, przekonani, że chcemy dobrze myśleć i żyć. Że to naiwne albo utopijne? Ale napędza ten świat! Zmienia go w miejsce znośniejsze. Dzisiaj dwunastolatki chodzą na dyskoteki z gołym brzuchem, wpinają kolczyki w wargi i język, a zamiast pamiętnika prowadzą bloga. Gdyby jednak zajrzeć do środka... Wrażliwością i wyobraźnią (skrywaną przed wścibskim otoczeniem w obawie przed wyśmianiem czy wykorzystaniem) byłyby chyba zbliżone do Ani Shirley, która w wieku lat 13 biegała nad strumień zrywać fiołki. Książka, biorąc pod uwagę liczbę wydań na całym świecie, nie stała się poczciwą ramotką. Chyba dlatego, że Ania podnosi się z ciężkich przejść po wczesnej utracie rodziców i pobycie u obcych ludzi czy w sierocińcu, potrafi tupnąć nogą na sąsiadkę, panią Linde, która pozwala sobie powiedzieć: "na pewno nie wzięli cię dla twej urody, bez dwóch zdań", i nie zamierza przepraszać.

Mówi więcej: "Jest pani złą kobietą, w dodatku źle wychowaną i zupełnie pozbawioną ludzkich uczuć".

Odważna! Ignoruje Gilberta, kolegę z klasy, który ośmielił się nazwać jej warkocze marchewką. Panna z charakterem - ot co! Lucy Maud Montgomery opisała Arkadię, do której lubimy wracać, bo jej potrzebujemy. Dlatego nawet do tej dwunastolatki z blogiem może coś z tej książki trafić.

Pragnienie zaznania czegoś dobrego i ciepłego nie opuszcza nas przez całe życie. Wciąż słyszymy, że ludzie są dla siebie niedobrzy; kiedy sięgniemy po Anię, przekonamy się, że może być inaczej. Ania nadal ma nam coś do powiedzenia. Szkoda tylko, że z racji profesji tłumacza patrzę na nią technicznie skrzywionym okiem - nie jak na sentymentalną postać z dzieciństwa, ale pod kątem perfekcji konstrukcji postaci.

W takim razie wejdźmy na chwilę do kuchni literackiej pani Montgomery.

Wymyśliła sobie ta wrażliwa Kanadyjka z Cavendish na Wyspie Św. Edwarda chudą, piegowatą, rudą i niesłychanie gadatliwą dziewczynkę. Bywa niegrzeczna, popełnia błędy...

Ale nigdy dwa razy tego samego. Jak mówi Maryla Cuthbert - zawsze uda jej się popełnić jakiś nowy.

No tak, ale jakie to błędy z perspektywy stu lat: raz ufarbuje włosy na zielono, innym razem doda kropli walerianowych do tortu albo, niechcący, upije Dianę, najbliższą koleżankę, winem porzeczkowym. Na marginesie: trudno nam sobie wyobrazić, jaki to był odważny temat, upicie winem - tego się nie poruszało w książkach dla dorastających dziewcząt! Samo nastawianie wina, co robiła Maryla, było w purytańskich społecznościach prezbiteriańskich raczej nie do pomyślenia. Tak jak taniec, zabawy, głośny śmiech. Ania nie obawia się jednak przełamać konwenansu i zapewnia, że w niebie na pewno nie będzie tak ponuro, jak na nabożeństwach niektórych pastorów. Montgomery stworzyła pełnokrwistą postać, bynajmniej nie przesłodzoną - taką, która da się kochać.

Innym postaciom też zresztą nie brakuje charakteru - z reguły takiego z drugim dnem. Choćby Mateusz Cuthbert: stary kawaler, mieszkający całe życie z siostrą, burkliwy mruk, ale tylko dlatego że jest nieśmiały, szczególnie wobec kobiet. Jako pierwszy jednak zauważa, co w stroju odróżnia Anię od innych dziewczynek - brak bufiastych rękawów. Maryla jest surowa, wychowawcza, ale sprawiedliwa; dzięki Ani przez skorupę zawiedzionych uczuć przebijają jakieś cieplejsze myśli. Albo ciotka Diany, pani Barry: kiedy Ania z Dianą wskoczyły jej do łóżka, była tak rozsierdzona, że chciała od razu wyjechać, a przede wszystkim odmówić finansowania lekcji muzyki dla Diany (po co została zaproszona...). Ania jest przerażona, ale idzie do kostycznej matrony, by ją przeprosić. I okazuje się, że to też człowiek: zgorzkniały, trochę mizantrop, ale gdy trochę poskrobać - z mnóstwem uczuć.

Ania przekonuje ludzi do siebie: powoduje, że serca im się rozgrzewają. I czytelnikowi też. Te książki nie znają zła - owszem, marginalnie pojawia się jakiś alkoholik czy mąż źle traktujący żonę, ale dominuje założenie, że wszyscy, nawet popełniając błędy, jesteśmy dobrzy. Trzeba tylko się postarać.

Kiedy do Avonlea przyjeżdża nowy pastor z żoną, pani Linde ogłasza, że gdy mężczyzna jest dobrze obeznany z doktryną, a kobieta potrafi prowadzić dom, stworzą udane stadło. Ten wzorzec może się dzisiaj nie sprawdzić.

Nie bójmy się na zapas. To dość archetypiczne pojmowanie kobiecego szczęścia - chcemy być kochane i dla większości kobiet droga do szczęścia wiedzie przez udany związek i posiadanie dzieci. Zresztą Ania nie myśli tylko o chłopcach i sukienkach - dużo czyta, chce zdobyć wykształcenie, pisać. To odbicie aspiracji samej Montgomery, dla której pisanie było równie istotne jak założenie rodziny (pamiętnik zaczęła pisać w wieku lat 15 i prowadziła do śmierci w 1942 r.).

"Ania z Zielonego Wzgórza", którą zaczęła pisać w 1905-06 roku, miała być tylko budującą powieścią dla szkółek niedzielnych. Ukazała się

20 czerwca 1908 r. i w ciągu roku doczekała się pięciu wydań (polski przekład Rozalii Bernsteinowej opublikowano w 1912 r.). Co prawda wydawca oszukał autorkę, ale ostatecznie osiągnęła sukces i czytelniczy, i finansowy. Pojawiły się zamówienia na dalsze części, przez samą Montgomery nieplanowane. "Ania z Zielonego Wzgórza" miała być jedyna; ostatecznie powstało osiem książek o Ani i jej rodzinie.

Przez lata nie mogła wyjść za mąż, ponieważ opiekowała się wiekową babką, a w ówczesnym świecie nie dało się to pogodzić z obowiązkami żony, i to jeszcze pastorowej w kościele metodystów! Wreszcie wyszła za swojego wieloletniego narzeczonego, pastora Ewana MacDonalda, miała już jednak lat 37 i był to bardziej związek z rozsądku (pragnęła mieć dzieci i rodzinę) niż uczucia. Urodziła dwóch synów; jeden, niestety, zmarł. Wielokrotnie twierdziła, że nie ma różnicy w zdolnościach intelektualnych między kobietą i mężczyzną; mają tylko odmienne role do odegrania.

Ania chodziła do szkoły Aleją Zakochanych, przed oknem facjatki rosła wiśnia - Panna Młoda, a na nabożeństwo przyszła w kapeluszu przystrojonym w jaskry i róże. Montgomery też spędzała życie w zachwycie?

Była to dusza romantyczna, ale, podobnie jak Ania, chodząca po ziemi. Życie jej nie rozpieszczało - mąż okazał się chory psychicznie i w okresach nasilenia choroby zmieniał się tak, że, jak pisała, czuje, jakby żyła z obcym człowiekiem. Ukrywała to przed parafianami, bo w tamtych latach schorzenie psychiczne było piętnem, a rodzina pastora musiała być bez zarzutu. "Trzymał ją gorset" protestanckiego wychowania: z uczuciami nie należy się obnosić, histerii się nie okazuje. Trzeba zachować twarz i pion. W swoim pokoju Montgomery mogła szlochać pół nocy, ale dla ludzi musiała mieć maskę - nosiła ją zresztą całe życie.

Ania też przyjmuje "zasady gry", choć jej wyobraźnia daleko przekracza konwenanse, ale nie traci beztroski.

Ania ocala w sobie wrażliwość, a właściwie coś więcej - wiarę i nadzieję. Dlatego mówi na końcu, cytując Browninga: "Gdy Bóg jest na niebie, bezpieczny jest świat". No właśnie, jeśli On jest w niebiosach, wszystko musi się dobrze ułożyć, bo jakże inaczej?

EWA HORODYSKA jest teatrologiem i tłumaczką. Przełożyła m.in. pamiętniki L.M. Montgomery (Nasza Księgarnia 1996) i dwie części trzyczęściowego cyklu tej autorki o Emilce (Nasza Księgarnia 1994).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2008

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (27/2008)