Mózg Ani Shirley

Zdaję sobie sprawę, że piszę o komercyjnym serialu z nastawionej na zysk platformy rozrywkowej, ale jednorazowe chusteczki schodziły u mnie w więcej niż dobrym tempie od początku pierwszego odcinka.

28.05.2017

Czyta się kilka minut

Amybeth McNulty jako Ania w serialu „Ania, nie Anna”, produkcji serwisu Netflix / Fot. Marvin Moore / NETFLIX
Amybeth McNulty jako Ania w serialu „Ania, nie Anna”, produkcji serwisu Netflix / Fot. Marvin Moore / NETFLIX

Oglądam w internecie porównanie skanów mózgów dzieci wychowanych w kochających rodzinach i dzieci wychowanych w rumuńskich sierocińcach. Na ilustracji po lewej, która odpowiada dzieciom kochanym, rozwój mózgu przebiega standardowo, a sam mózg wygląda jak dojrzałe na słońcu mango, zwłaszcza gdy prawidłowe anatomicznie kształty podbarwi się dodatkowo, zaznaczając obszary aktywne w różnych sytuacjach społecznych. Mózg po prawej, charakterystyczny dla dzieci opuszczonych, przypomina zasuszony orzeszek. Czerwień w płatach czołowych, która dominuje u dzieci od urodzenia tulonych i całowanych, u tych niekochanych zastępuje głęboka czerń.

Sugeruje to, że choć wszyscy rodzimy się z podobnie rozwiniętym pniem mózgu, który odpowiada za instynkt samozachowawczy, i z podobnym (do siebie nawzajem oraz do reszty ssaków) układem limbicznym, odpowiedzialnym za silne emocje, obszary kory mózgowej, które te emocje mają kontrolować, muszą się dopiero rozwinąć. Najlepiej zaś na ten rozwój robią przytulasy i buziaki.
„Ania z Zielonego Wzgórza” napisana przez Lucy Maud Montgomery to książka o kimś, kogo mózg znalazłby się raczej na prawym obrazku, a nowy serial Netflixa „Ania, nie Anna” (org. „Anne with an E”) nawet nie próbuje od takiej diagnozy uciec, za co mu zresztą chwała. Mroczna przeszłość osieroconej jako niemowlę Ani Shirley pojawia się w nim nie tylko w dramatycznych flashbackach. Średnio wprawne oko – rodzica, nauczyciela, terapeuty czy kogokolwiek obdarzonego empatią – dostrzeże efekty deprywacji sensorycznej i emocjonalnej w zachowaniu bohaterki, gdy sprawy zaczynają się wreszcie pomyślnie układać.
Strażniczki książkowego oryginału potykają się jednak już na pierwszym odcinku serialu, gdy Ania, zupełnie inaczej niż w książce, zostaje odesłana przez rozczarowaną Marylę Cuthbert z powrotem do sierocińca (Maryla wraz z bratem Mateuszem chcieli przygarnąć chłopca, który pomagałby im w gospodarstwie).

Zupełnie nie przeszkadza mi dramatyczna – łącznie z wyjętą z westernu próbą wymiany koni – pogoń Mateusza za dziewczynką, jak również jakże charakterystyczny i głupi pomysł Ani, by zarobić na prom do Nowej Szkocji (i dalsze życie) recytacją poezji na dworcach. Nie przeszkadza mi, że gdy samotna Ania wysiada z pociągu, zaczepia ją podający się za członka rodziny pedofil. Agresja, z jaką bohaterka go odprawia, choć nie znajdziemy podobnych jej przejawów na kartach książki, dopełnia, dzięki intuicji scenarzystki, Moiry Walley-Beckett, wiarygodnego obrazu nastoletniej sieroty sterowanej przez potężny mózg gadzi, miotanej porywami przerośniętego mózgu ssaczego i dopiero pracującej nad własną korą mózgową.

Sądzę, że moment, w którym Mateusz mówi do przechodnia, próbującego bronić przed nim Ani, żeby się nie wtrącał, bo to jego córka, jest kamieniem milowym w rozwoju racjonalnego mózgu bohaterki.

Co wolno dziewczynkom

Pyzata dwudziestolatka, która zagrała Anię w poprzednim, dla większości wielbicielek powieści kanonicznym serialu, była dla mnie od początku nie do przyjęcia, mimo że w geście dobrej woli istotnie odnajdywałam w niej podobieństwo do Evelyn Nesbit, modelki o trudnym życiu, której uroda miała zainspirować Lucy Maud Montgomery do stworzenia postaci Ani. Nie fetyszyzuję kości policzkowych, ale – na Boga – trzeba ich trochę mieć! Dzisiaj już wiem, że pyzate dwudziestolatki mogą mieć takie same ubytki w istocie białej jak kościste niedorostki, ale na Megan Follows będę już zawsze patrzeć jak na wspólniczkę największego humbugu mojego późnego dzieciństwa.

Obawiam się jednak, że jestem w tym odczuciu nieco odosobniona, choć w akceptacji przechodzącej w afirmację nowego produktu Netflixa – już niekoniecznie. Przeglądam opinie o serialu i wśród dominujących zarzutów jest „wylewający się z ekranu”, jak to określają obrońcy książkowego oryginału, feminizm. Z drugiej strony pochlebne recenzje również podpierają się – do tej pory raczej niewychodzącą na plan pierwszy w postrzeganiu tej postaci – emancypacją Ani.

Rzeczywiście, co i raz podnosi się w serialu kwestię tego, co wolno dziewczynkom i co leży w zakresie ich możliwości (konkluzja jest jedna – dokładnie to samo, co chłopcom). Ale, umówmy się, jeśli o fakty idzie, scenarzystka zleca bohaterce raczej kobiece zadania: opiekę nad chorymi (aż po ratowanie ich od przedwczesnej śmierci), sprzedawanie ukochanej sukienki, aby uchronić rodzinę przed katastrofą finansową, czy niesienie rówieśniczkom – zdecydowanie niepokojącej, wręcz smutnej przez wzgląd na okoliczności jej zdobycia – wiedzy o rozmnażaniu człowieka.

Inny rodzaj wiedzy, tym razem w zakresie praw fizyki, pozwala Ani pomóc ugasić pożar w domu koleżanki. Tego rodzaju praktyczne wykorzystanie nauki przez 11-letnią dziewczynkę na XIX-wiecznej kanadyjskiej wsi może się wydawać niejakim przełamaniem stereotypów, gdyby nie wyjaśnienie Ani, skąd wiedziała, że im więcej tlenu, tym silniejszy pożar, i że przede wszystkim należy pozamykać okna i uszczelnić drzwi – z instrukcji przeciwpożarowej w sierocińcu. „Nie mieliśmy tam dużo do czytania – mówi Ania – a ja lubię czytać”.

I znowu, czytanie dla przyjemności czytania to, stereotypowo, domena dziewczynek. Popadając z ministereotypu w mikrostereotyp, ciężko jest ten fundamentalny, jakże podstępnie regulujący nasze myślenie o świecie makrostereotyp obalić.

Rolka kuchennego ręcznika

Ale przynajmniej jedna oparta na stereotypie decyzja scenarzystki bardzo dobrze serialowi zrobiła. Gdyby chcieć sporządzić listę życzeń, co we współczesnej narracji dla nastolatek (oraz ich mam) powinno się pojawić, pierwsza miesiączka zajęłaby wysoką pozycję. Na Zielonym Wzgórzu się nie miesiączkowało, przynajmniej nie zostało to opisane, serial poświęca zaś temu tematowi co najmniej połowę odcinka. „O, Marylo, postawiłaś na złego konia!” – rozpacza Ania, zapierając plamy na bieliźnie. Kiedy Maryla wyjaśni podopiecznej, że ta jeszcze nie umiera, co więcej, że krew na majtkach należy raczej do dziedziny życia w najżywszym znaczeniu tego słowa, aktorka grająca Anię da widzom prawdziwy popis.

Śmiałam się i płakałam na przemian, patrząc na to dziecko stające się kobietą, popadające z jednej skrajnej emocji w drugą, jednocześnie nienawidzące swojego ciała i przejęte zachodzącymi w nim zmianami, możliwościami, które to krwawiące ciało przed nią otwiera.

Zdaję sobie sprawę, że piszę o komercyjnym serialu, udostępnionym na nastawionej na zysk internetowej platformie rozrywkowej, ale nie będę ukrywać: to był ten moment, w którym jednorazowe chusteczki, schodzące w więcej niż dobrym tempie od początku pierwszego odcinka, zastąpiłam rolką kuchennego ręcznika. I, w moim odczuciu, był to najbardziej feministyczny moment tego serialu, jeśli tylko feministyczne jest poczucie kobiecej wspólnoty i odpowiedzialności za wspólnotę.

Feminizm feminizmem, ale rok 2017 mamy znowu tylko w Kanadzie. Netflix na użytek widzów w Stanach Zjednoczonych wyretuszował zdjęcie grającej Anię Amybeth McNulty, usuwając tak zwane niedoskonałości: zniknęły cienie pod oczami, wyrównano i wybielono górne jedynki, wyszczuplono i tak już szczupłą buzię. Osobiście odnoszę wrażenie, że grafik grzebał również w piegach, ale możliwe, że nie jestem obiektywna, gdy chodzi o tego rodzaju praktyki.

Internet zareagował furią. Zadziwiające, że ktoś może uznać takie posunięcia za opłacalne i celowe w czasach, gdy Lena Dunham dziękuje „Glamour” za nieretuszowanie jej cellulitu na okładce magazynu. Chcę wierzyć, że za ten retusz odpowiada spanikowany psychofan Megan Follows i jego pomysł dywersji nowego serialu, a nie jakiś, jak by go określiła moja córka, randomowy tłumok. Z zakłamywaniem biorącym się z miłości da się bowiem jeszcze od biedy dyskutować, z tym wynikającym z głupoty raczej nie.

Domalowywanie szarości

Poza wątkami feministycznymi, menstruacyjnymi czy wreszcie poza samym zakończeniem serialu, którego przecież nie będę zdradzać (ale muszę przyznać, że wątek kryminalny w finale sezonu robi na mnie dwuznaczne wrażenie i postanawiam traktować go jako pastisz marketingowych strategii twórców takich produkcji), wzburzenie budzi też udaremniona w ostatniej chwili próba samobójcza Mateusza. Wśród fanek serii dominuje kontrargument, a bardziej może urażony okrzyk, że „Mateusz by nigdy...”. Podobny okrzyk z tych samych ust wybrzmiewał, gdy kilka lat temu rozważano szeroko hipotezę samobójstwa, które mogła popełnić borykająca się z depresją autorka książki.

Lucy Maud Montgomery miała niełatwe życie, kilka załamań nerwowych na koncie, zmarła we śnie po zażyciu tabletek nasennych, zostawiając niejasną notatkę, którą niektórzy interpretowali jako list pożegnalny. „Lucy by nigdy...” – zapewniały wtedy fanki. Nie mam do scenarzystki pretensji o zaskakujący obraz Mateusza z rewolwerem w ręku – widzę w tym kolejną, ale nadal w przypadku pracy z taką książką jak „Ania z Zielonego Wzgórza” niezwykle potrzebną próbę przypomnienia, jak bardzo nie czarno-białe jest życie.

Wydobywanie z klasyki, zwłaszcza klasyki literatury dziecięcej i młodzieżowej, odcieni szarości – a czasem wręcz ich domalowywanie – to jedyna metoda na przywrócenie im zainteresowania i miłości, na które, moim zdaniem, zasługują. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2017