Alfred Deller, czyli archanioł z bródką

Czy zdoła dziś jeszcze ktoś usłyszeć głos tak anielski i delikatny, w czasach bębenków przebitych decybelami i stępionej wrażliwości? Głos płci nieokreślonej - w erze powracających rykoszetem przesądów?.

25.07.2004

Czyta się kilka minut

Niełatwo też unieść taki głos, zwłaszcza gdy jest się postawnym dżentelmenem z bródką, odzianym w elegancki tweed. Co nie znaczy, że pięćdziesiąt lat temu było łatwiej. Ale i tak mogło być gorzej. Jeszcze z pół wieku wcześniej - jak zauważył krytyk André Tubeuf - za takie śpiewanie można było wylądować za kratkami więzienia w Reading, jak niejaki Oscar Wilde. W połowie minionego stulecia to już nie groziło, ale i tak można było liczyć na deszcz sarkazmów. Wiadomo: kastrat, impotent, a jeszcze pewno zboczeniec... Akurat kulą w płot: jeśli kogoś kastrowano, to nie w Anglii Churchilla, lecz we Włoszech parę wieków wcześniej, by dostarczyć operze Farinellich lub zasilić anielskie chóry Watykanu.

Przed szyderstwami i zabobonami młody Alfred Deller chronił się w samotności i poezji: “O Solitude, my sweetest choice" Purcella stało się dlań emblematycznym dziełem, manifestem odrębności. Ale jeszcze grubo później czuł się widać zmuszony postawić, co jakiś czas, parę kropek nad “i": “Jestem rosłym chłopem - mówił - 1,88 m wzrostu, 90 kilo wagi. Mam troje dzieci, byłem niezłym piłkarzem, dobrym graczem w krykieta, synem nauczyciela gimnastyki - w imię czego zatem, pod pretekstem, że śpiewam głosem prawie zapomnianym od stu pięćdziesięciu lat, miałoby się mnie nie uważać za prawdziwego mężczyznę?".

Głos zapomnianej cywilizacji

Wiek XIX wyniósł na piedestał napuszone tenory, dramatyczne barytony i studzienne basy. Głosy anielskie - falsety czy kontratenory, dla których w czasach renesansu i baroku istniał ogromny repertuar - trafiły do lamusa historii. Nie wpisywały się w kanon estetyczny ani seksualny. To nie corrida, lecz feeria. Głos Dellera leciutki jak sen, unoszący się nad pajęczynką lutni Desmonda Dupré, odsyłał do innej całkiem atmosfery, by nie rzec - cywilizacji (jak to ujmuje Jacques Drillon): “sztuki utkanej z wyrafinowania, delikatności uczuć, godności, umiaru i ludzkości". Sztuki wypieszczonego z miłością detalu.

Głos nie z tego świata, cienki jak włos, niezrównany w pianissimo i w wysokim rejestrze. Alfred Deller poezję miał we krwi, żywił się nią i przetwarzał na muzykę. Wypieszczał każde słowo w geście szlifierza klejnotów. Powtarzał, że jeśli rozumie się słowa i naprawdę je przeżywa, głos sam przez się uzyskuje właściwą barwę... I dlatego, gdy śpiewał owe pieśni z ery elżbietańskiej - Purcella, Dowlanda, Gibbonsa, anonimowych autorów, wskrzeszając zapomniany świat - wydawało się, że wymyśla je śpiewając, jakby ad hoc improwizował.

Urodzony w 1912 roku, Alfred Deller właściwie wymyślił wszystko od zera, bez niczyjej pomocy. Genialny samouk wskrzesił zapomnianą od stuleci sztukę. Gdy w roku 1935 dostał się jako solista do słynnej katedry w Canterbury, świątyni angielskiej muzyki sakralnej, nikt jeszcze o nim nie słyszał. Legenda mówi, że gdy w roku 1943 kompozytor Michael Tippett zjawił się w katedrze na prawykonanie swego motetu i podczas przerwy z sali biblioteki doleciały doń dźwięki pieśni “Music for a while", zakrzyknąć miał, że usłyszał “śpiewającego Purcella we własnej osobie".

Ten utwór znalazł się na pierwszej płycie, nagranej przez Dellera dla EMI w 1949 roku. Niebiański głos nie był już Anglikom obcy: trzy lata wcześniej trafił pod strzechy dzięki recitalowi nadanemu przez BBC. Michael Tippett, który wygrzebał spod ruin zbombardowanego Morley College w Londynie archiwa Purcell Society i rozpaczliwie szukał głosu zdolnego ożywić zapomniany Raj, zrobił wszystko, by Dellera wylansować. Zadurzył się też w tym głosie Benjamin Britten, pisząc specjalnie dla niego rolę Oberona w “Śnie nocy letniej".

Jest znamienne i poruszające, że równo trzydzieści lat po płytowym debiucie - per analogiam do “Goldbergowskich", spinających klamrą karierę Glenna Goulda - ta sama pieśń Purcella, “Music for a while", znalazła się na ostatniej płycie Dellera, nagranej z akompaniamentem debiutujących wówczas “barokowców", przyszłych sław: Williama Christie na klawesynie i Wielanda Kuijkena na violi da gamba. “To on był wówczas gwiazdą, nie my!" - wspomina dziś Christie, szef jednego z najlepszych we Francji zespołów, Les Arts Florissants. “Śpiewał z pamięci, wszystko miał w głowie, dokładnie wiedział, czego chciał, nagraliśmy płytę prawie że bez prób"...

Było to w roku 1979. Gdy w cztery miesiące później młodziutki francuski falsecista Gerard Lesne udał się do Lacoste w Prowansji na swą pierwszą lekcję u Alfreda Dellera - który ostatnie lata spędzał głównie na południu Francji - zastał wszystko zamknięte na trzy spusty. Największy kontratenor stulecia zmarł właśnie na zawał serca w hotelu w Bolonii, 16 lipca 1979 roku - dokładnie ćwierć wieku temu.

Pionier i rewolucja

W ćwierć wieku po śmierci Dellera wielostronicowe, świetnie udokumentowane dossier poświęcił mu w miesięczniku “Diapason" znakomity Ivan Alexandre, na kilku stronicach w tygodniku “Le Nouvel Observateur" skreślił jego portret Jacques Drillon, firmy płytowe, dla których nagrywał - EMI, Vanguard, Harmonia Mundi - wydały jubileuszowe albumy. W podstarzałej już “Małej Encyklopedii Muzycznej" PWN Dellera w ogóle nie ma, w aktualnej “Wielkiej Encyklopedii Muzycznej" PWM poświęcono mu circa dziesięć wierszy (dwa razy mniej niż Tadeuszowi Chyle), a w polskiej prasie i Internecie łatwiej znaleźć świętego Graala niż Dellera.

Bernard Coutaz, szef i założyciel francuskiej firmy Harmonia Mundi, zapewnia, że bez Dellera nie stałaby się ona nigdy tym, czym jest: jedyną, czy może jedną z trzech w świecie dużych firm niezależnych od kartelu major companies, mimo kryzysu znakomicie prosperujących, wskrzeszających z zapałem i kompetencją muzykę dawnych epok, od której międzynarodowe koncerny całkowicie się odwróciły (jak od niemal całej zresztą klasyki). Było to w połowie lat 60. Harmonia Mundi była wówczas maleńkim wydawnictwem wyspecjalizowanym w muzyce organowej. Na koncercie w pobliskim Avignon występował Deller Consort, zespół założony przez Alfreda Dellera, a przejęty po jego śmierci przez jego syna, Marka - też kontratenora. Bernard Coutaz był zahipnotyzowany, przedłużeniem koncertu stała się kolacja na jego prowansalskiej farmie, która zainicjowała wieloletni romans Dellera z Harmonią Mundi.

Przeskoczyliśmy wszak wiele lat. Z początkiem lat 50. sława brytyjskiego serafina dotarła do Wiednia i on sam tam również dotarł. Doszło do spotkania jak z “Biesów" Dostojewskiego, tyle że spiskowcy z innego byli kruszcu i inną szykowali światu rewolucję. Wokół Dellera zebrali się Gustav Leonhardt i jego żona Maria, skrzypaczka, Nicolaus Harnoncourt i jego przyszła małżonka Alicja - jak on wiolonczelistka, skrzypek Edouard Melkus, oboista Michel Piguet... Pionierzy barokowej Odnowy, garstka traperów na ugorze.

“Nigdy mnie nie uczył, lecz był największym z moich profesorów - wspomina dziś Dellera papież klawesynistów. - Byliśmy wówczas wszyscy bez pojęcia, po prostu okropni - dodaje Leonhardt. - Tylko Deller był wspaniały". Nagrali wtedy wspólnie, dla firmy Vanguard, kilka arcydzieł Bacha - 54. Kantatę i zwłaszcza poruszające “Agnus Dei" z “Mszy h-moll". Był to rok 1954, a więc równo pół wieku temu: można widzieć w tym nagraniu symboliczny początek “barokowej rewolucji". Zapewne jedynej w dziejach rewolucji, która nie narobiła głównie spustoszeń i nie pożarła swoich dzieci.

***

Dzisiaj rośnie już jak na drożdżach pokolenie dorodnych wnuków i prawnuków. Odkurzono lub wskrzeszono repertuar kilku stuleci, barokowe kapele w krótkich spodenkach osiągnęły perfekcję, o jakiej ojcom i dziadkom nawet się nie śniło. Przybywa też utalentowanych serafinów (David Daniels, Philippe Jaroussky), nie lękających się iść w ślady archanioła z bródką. Ale choć Café Zimmermanna bije dziś na głowę Concentus Musicus z lat 70., choć Minkowski z Muzykami z Louvru nie daje żadnych szans oprawcom z prehistorycznych czasów, znęcającym się nad Haendlem lub Rameau - Alfreda Dellera nikt zapewne nigdy nie zastąpi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2004