Albrecht

Siła i skuteczność Albrechta brały się przede wszystkim z tego, że umiał zjednywać sobie ludzi. Więcej: potrafił być dla nich niekwestionowanym autorytetem.

26.11.2012

Czyta się kilka minut

Albrecht Lempp, Kraków, 2000 r. / Fot. Danuta Węgiel
Albrecht Lempp, Kraków, 2000 r. / Fot. Danuta Węgiel

Ten pierwszy moment to zaskoczenie, dojmująca pustka i... brak słów. Odbieram telefon od Eli Kalinowskiej i słyszę: „Andrzeju, Albrecht nie żyje”...

Wiem, że trzeba coś odpowiedzieć, o coś zapytać, jakoś zareagować. Cokolwiek! Choćby westchnąć. Nie potrafię. Sekundy ciszy i milczenia ciągną się w nieskończoność. Być może to najwłaściwsza, najbardziej naturalna reakcja na wiadomość o czyjejś śmierci? Jeszcze nie wiem, że o Albrechcie nie napiszę nic bardziej istotnego niż to, co „pomilczałem” przez tych kilka sekund.

Ale wracam do rzeczywistości. Zaczyna kiełkować poczucie żalu i buntu. Jak to?! Już nigdy nie usłyszę tego tak charakterystycznego pierwszego słowa, kiedy Albrecht odbiera telefon: „Lempp”? W tym bardzo niskim, spokojnym głosie zawarta była duma, pewność, siła i otwartość kogoś, kto nie musi już dodawać sakramentalnego: „Tak, słucham”. Wystarczało krótkie „Lempp”. Pierwsza myśl to absurdalne poczucie straty owego krótkiego: „Lempp!”...

Dociera do mnie jednak coś bardziej bolesnego: odszedł ktoś, kto był dla mnie ważny w stopniu, którego sobie wcześniej nie uświadamiałem. Przede wszystkim, podobnie jak wielu z nas, imponował mi tym szczególnym typem wrażliwości, która łączyła w sobie na pozór wykluczające się przymioty charakteru: emocjonalność z racjonalnością i zawodową perfekcją menedżera kultury. Nie mam wątpliwości, że tylko on, Niemiec, z doświadczeniem wyniesionym z pracy w Deutsches Polen Institut w Darmstadt, był w stanie zrealizować tak ważne dla kultury polskiej przedsięwzięcie jak powołanie (w 1998 r.) Zespołu Literackiego. Na tym Zespole oparł się powstały w 2004 r. Instytut Książki.

Siła i skuteczność Albrechta brały się przede wszystkim z tego, że umiał zjednywać sobie ludzi. Więcej: potrafił być dla nich niekwestionowanym autorytetem. Moim szefem nie był nigdy, ale to dzięki niemu poznałem wszystkich, którzy pracowali z nim w Zespole Literackim i dzięki którym mogliśmy wspólnie cieszyć się z udziału Polski w roli gościa honorowego na Targach Książki we Frankfurcie w roku 2000.

Albrecht wiele zawdzięczał współpracownikom z Zespołu, ale z wzajemnością! Miał bowiem ten wyjątkowy boży dar bycia liderem wybitnym, czyli kimś, kto potrafi własne zawodowe ambicje realizować z ludźmi, a nie jedynie z ich pomocą. To był prawdziwy team!... Praca z Albrechtem zawsze była przywilejem i radością, nigdy – przykrym obowiązkiem. Dlatego Frankfurt 2000 stał się w zasadniczej mierze sukcesem Jego i Jego Zespołu, dla którego pozostał symbolem...

Poznaliśmy się w końcu lat dziewięćdziesiątych. To były burzliwe lata, zarówno dla niego, jak i dla mnie. Zaskakiwał mnie od początku: jawił mi się jako człowiek z innej kulturowej planety. Jego biegłość w posługiwaniu się językiem polskim była dla mnie tak fascynująca, że kiedyś zapytałem: „Albrecht, w jakim języku ty myślisz: po polsku czy po niemiecku?”. „Czasami po niemiecku, czasami po polsku, ale do dziesięciu liczę zawsze po niemiecku” – odpowiedział. A potem przyszedł czas, kiedy z powodów zawodowych widywaliśmy się niemal codziennie. Teraz wiem, jak ważne to były dla mnie chwile, jak wiele Albrecht mnie nauczył i jak wielki miał na mnie wpływ. Paradoksalnie: jako pełnomocnik ministra kultury do spraw Frankfurtu 2000 byłem jego... szefem! Ale tak naprawdę pozostałem jego uczniem i kolegą, a w paru momentach... może też przyjacielem.

Były chwile, kiedy bardzo potrzebowaliśmy siebie nawzajem, ale były też „ciche miesiące”, wzajemne pretensje i niezrozumienie. Różnie bywało... Dopiero teraz uświadamiam sobie, jak inspirujące były dla mnie nasze długie rozmowy o literaturze, problemach translatorstwa, kłopotach organizacyjnych, pieniądzach, podróżach, fotografii, zmęczeniu i czym tam jeszcze. Kiedyś, podczas jakiegoś wspólnego pobytu w Kolonii, kiedy okazało się, że znowu ktoś coś w ministerstwie zawalił, zapytałem Albrechta: „Powiedz, jak ty to znosisz, bo ja już nie mogę! Ale ty jesteś przecież Niemcem, musisz to znosić gorzej!”. „Daj spokój – odrzekł. – Popatrz, ten zegar na słupie spieszy się o dziesięć minut, a nasz pociąg jest właśnie opóźniony o dwadzieścia minut. Niemiecka precyzja i punktualność...”.

Był czuły na stereotypy. Czasami może nawet mu ich brakowało, bo lubił i potrafił je rozbrajać z łagodnym uśmiechem mędrca. Ksenofobia była mu organicznie obca; nigdy nie spotkałem człowieka tak otwartego na Innego. W tym sensie był dla mnie kimś wyjątkowym. Co tu dużo mówić: zazdrościłem mu, że potrafi się tak całkowicie uwolnić od grzechu stereotypów w myśleniu o kulturze, która dla niego była najlepszą, najdoskonalszą płaszczyzną międzyludzkich relacji. Kochał międzynarodowe targi książki. Bywał na nich zawsze. Czuł się dobrze w tej międzynarodowej wspólnocie, którą łączą książki. Uświadomił mi, że być może są to jedyne miejsca spotkań wszystkich kultur i języków, podczas których ludzie rozmawiają ze sobą „po ludzku”. Trudno było nie żywić sympatii do Albrechta nie tylko jako tłumacza literatury polskiej na język niemiecki, nie tylko jej miłośnika, ale także bodaj najlepszego jej ambasadora poza granicami Polski. Wystarczy pamiętać, że był ojcem chrzestnym Programu Translatorskiego ©Poland...

Należał do tego gatunku ludzi, o których zwykliśmy mówić: to poważny człowiek. Dlatego szczególnie lubiłem te wspólne chwile, kiedy potrafił się beztrosko śmiać i żartować. Zmieniała się wtedy nie tylko jego twarz, zmieniał się cały... Kroczący zazwyczaj wolno i dostojnie, w czerwonym szaliku na szyi (lubiłem tę jego słabość do czerwonego szalika), Albrecht przeistaczał się w kogoś z innej bajki, w leżącego na trawie chłopaka, żującego źdźbło trawy, zagadującego coś do ukochanej córeczki Oli. Takiego zapamiętam go może najlepiej.

Opowiadał mi kiedyś z rozbawieniem we Frankfurcie, jak długo był przekonany, iż „Lokomotywa” to oryginalny wiersz niemiecki. Dopiero po latach dowiedział się, że znakomite tłumaczenie Jamesa Krüssa z 1958 r. to nie oryginał, a autorem wiersza jest nieznany mu Julian Tuwim, polski Żyd. „Lokomotywa” Tuwima połączyła nas w sposób szczególny: obiecaliśmy sobie, że będziemy zabiegać o to, by ten genialny wiersz przetłumaczyć na wiele języków świata. Trochę na tym polu potem zdziałaliśmy, ale trochę też zaniedbaliśmy. Może teraz, Albrechcie, warto wrócić do naszego zobowiązania? Jeśli mi pomożesz, to obiecuję, że nie zawiodę... Będziemy się wspólnie śmiać przy lekturze tego arcydzieła, nie tylko po niemiecku, ale zwłaszcza po czesku, bo w tłumaczeniu Jacka Balucha brzmi ono cokolwiek... hokejowo: „Do toho, do toho, do toho, do!...”. Inna sprawa, że ty się zawsze śmiałeś nieco bardziej powściągliwie niż ja... Ale wybaczam ci to; w końcu nawet w śmiechu i w żartach ktoś musi być bardziej poważny niż inni.

Jak to jest, że dopiero po czyimś odejściu czujemy, że tyle zaniedbaliśmy, że można było więcej, dokładniej, z większym poczuciem odpowiedzialności, dbałości i troski o wspólne przeżycia, które nagle zaczynają krążyć po innej orbicie, w sferze wspomnień o przeszłości i już nigdy – wspólnej przyszłości? Albrecht nie lubił tego rodzaju refleksji. Zawsze wydawały mu się one emocjonalnie podejrzane. Ale potrafił cierpliwie, nawet bardzo cierpliwie słuchać... Przychodził jednak moment, kiedy nad ranem, w hotelowym pokoju, po rozmowach o życiu, wstawał i stanowczo oświadczał: „Andrzej, ja idę spać, jutro mamy obowiązki”. A ja wiedziałem, że tak trzeba i że to racjonalne. Wiedziałem też, że musi jeszcze przeczytać ostatni numer „Spiegla”, który kupił rano (największym przedinternetowym problemem Albrechta w Polsce było to, że „Der Spiegel” dociera do niego z opóźnieniem).

Nie wiem, dokąd odszedłeś, Albrechcie. Próbuję swoją niewiedzę oswoić i wyobrażam sobie, że czytasz teraz wszystkie przyszłe numery „Spiegla” i mówisz mi: „Andrzej, nie histeryzuj, jest dobrze i ja to już wiem... Spotkamy się, pogadamy, sam zobaczysz i... przeczytasz”.

Wszak czytanie nas połączyło.  


Andrzej Nowakowski jest dyrektorem wydawnictwa Universitas.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2012