Albania (2)

W drodze do Kukës nie działo się nic. Łódź miała może z osiem metrów. Siedziałem na dziobie i wypatrywałem samotnych gospodarstw. Wyobrażałem sobie życie, które przypominało wspomnienie z dzieciństwa. Wyobrażałem sobie, że jest tak proste jak zabawa: cztery strony świata, poletko kukurydzy, czterdzieści winnych krzewów, łódka na brzegu, dziesięć owiec, zagon tytoniu, karabin, posłanie, lampa naftowa, raz w miesiącu wyprawa po najpotrzebniejsze rzeczy, których nie można wykonać w domu. To wszystko wydawało się tak proste, że przypominało dziecinny rysunek.

14.08.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Ktoś machał z cypla i łódź lekko położyła się na burtę. Na brzegu stali kobieta, mężczyzna i dziecko. Wokół były tylko góry i nawet żadnej ścieżki, która by wskazywała, z której strony nadeszli. Chłopak pomagający sternikowi przerzucił na ląd deskę i rodzina, pomagając sobie wzajemnie, weszła na pokład. Stali skrępowani, onieśmieleni, ze spuszczonymi oczami. Byli ubrani z tą wzruszającą elegancją wieśniaków wybierających się do miasta. Ona miała falbaniastą sukienkę i pantofle na obcasie, a on spodnie w kant, błyszczące półbuty na cieniutkiej podeszwie, koszulę polo w kolorowe pasy. Sternik zapytał ich, o której wyszli z domu. Odpowiedzieli, że przed czterema godzinami, ale od godziny czekali już na brzegu, żeby nie przeoczyć łodzi.

***

Miasto leżało w cieniu góry Pikélliimës. Do granicy było piętnaście kilometrów. Przybyliśmy zbyt późno. Nic już nie odjeżdżało. Ani w stronę Tirany, ani do Kosowa, gdzie wybierał się Rigels. Była czwarta albo piąta po południu. Upał i kurz wypełniały ulice. Domy miały nie więcej niż dwa piętra. Ze swoimi plecakami i w sandałach musieliśmy wyglądać nieco dziwnie. Podjeżdżały furgonetki i lekko napici faceci pytali nas szyderczo, dokąd nas podwieźć, a potem odjeżdżali z piskiem opon. Kukës to było pogranicze i czułem to jak nigdzie indziej. Wszyscy czymś się zajmowali, ale nie mieli jakiegoś konkretnego zajęcia. Ich praca przypominała nerwowe oczekiwanie na znak, na sygnał, na zmianę sytuacji. Pozornie wszystko wyglądało jak gdzie indziej, z tym samym lenistwem, wysiadywaniem, paleniem i gadaniem, ale w powietrzu czuć było gotowość i napięcie.

Poszliśmy do knajpy, żeby za pomocą kawy i raki podjąć jakąś decyzję. Wnętrze przypominało jaskinię zbójców, ale nikt na nas nie zwrócił specjalnej uwagi. Te twarze przy sąsiednich stołach widziały już wszystko. Raki smakowała jak benzyna. Rigels wdał się w rozmowę z jakimś mężczyzną. Wyszli razem przed knajpę. Po chwili wrócił i powiedział: “Nie zrozumieliśmy się. Myślał, że nie mam paszportu i chciał mnie przeszmuglować".

***

Kukës nic nie robiło. Kukës czekało na okazję. Jak drapieżnik albo sęp. Tak to wyglądało na pierwszy rzut oka. Kukës należało do mężczyzn. Jak cały ten kraj. A oni oczekiwanie mieli w genach. Tak jakby życie i zdarzenia zawsze przychodziły z zewnątrz. Tak, cały ten kraj wyglądał jak obóz wojskowy w czasie zawieszenia broni albo niepewnego pokoju, a ci wszyscy faceci jak żołnierze na przepustce. Nie chodziło nawet o wojnę, ale o to, że ktoś nadejdzie i powie im, co mają robić. Ktoś, kogo oni uznają za szefa. Pozostawieni sobie potrafili tylko gadać i się obściskiwać. Ulice należały do nich i wypełniał je smród płonących śmieci, odór gnijących baranich flaków. Podzwaniali złotymi łańcuchami, siedząc wśród śmietników. Natomiast w domach, tam, gdzie było królestwo kobiet, panował porządek, czystość i schludność. Byłem w wielu albańskich domach i wiem, co mówię. Zdejmowanie butów przed wejściem jest naturalnym gestem szacunku dla tych wypieszczonych, przytulnych i ciepłych wnętrz. Natomiast tam, gdzie zaczynał się świat mężczyzn, od razu zaczynał się burdel. Jakby bezbrzeżnie gardzili rzeczywistością. Jakby wszystko inne poza nimi samymi było czymś w rodzaju niedopałka albo smarka. Siedzieli w tych podrabianych butach włoskich alfonsów, w tych pedalskich lustrzankach, siedzieli na skraju rynsztoka i nie przychodziło im do głowy, żeby coś z tym smrodem zrobić.

***

Takie aroganckie myśli miałem o szóstej po południu w Kukës. Rigels w końcu znalazł auto, które miało go zawieźć do Djakovicy. Wcześniej pomógł nam wynająć pokój w hotelu. Pożegnaliśmy się i wskoczył do białej terenowej toyoty. Hotel był pusty, chłodny i cichy. Mogłem popijać czarny fernet i oddawać się aroganckim myślom, mając gdzieś polityczną poprawność oraz szacunek dla kulturowych niuansów. I tu, i w Bajram Curri doświadczałem czegoś w rodzaju płciowej alienacji. Zawsze wydawało mi się, że w mniejszym lub większym stopniu, zależnie od sytuacji, ale jednak jestem mężczyzną. Tymczasem tutaj odnajdowałem sytuację tak radykalnie męską, że na dobrą sprawę czułem się jak kobieta albo przynajmniej eunuch. W istocie to wszystko dookoła było tak skończenie męskie, że przypominało jakąś homoseksualną utopię. W sensie społecznym było to państwo facetów. Jeśli spotykali się z kobietami, okazywali im czułość i przywiązanie, to musieli to czynić w tajemnicy, w ukryciu, jakby oddawali się perwersji. Natomiast przywiązanie, miłość i czułość dla przedstawicieli własnej płci były realizowane w jasnym świetle dnia, w każdej kawiarni od samego świtu. Miało się wrażenie, że ci faceci urodzili się razem, razem pragną spędzić całe życie i razem, trzymając się za ręce, umrzeć.

***

Popijałem czarny fernet i wsłuchany w szum klimatyzacji przypominałem sobie minione dni. Byłem śmiertelnie zmęczony. Chciałem już wyjeżdżać. Albania to zmęczenie. Nie można odpocząć, ponieważ nigdy nie jest się samemu. Nawet w klimatyzowanym, cichym, pustym hotelu samotność jest pozorna, bo myśl zajmuje właśnie ona, Albania. Jej faceci, jej smród, pradawność, piękno, jej istnienie i jej obłęd. W Bajram Curri albo w Kukës nie możesz sobie powiedzieć: Teraz będę myślał o czymś innym, na przykład o swoim dzieciństwie. To się po prostu nie uda. Przyjeżdżając do Albanii, możesz myśleć tylko o niej.

O piątej rano do drzwi zapukał recepcjonista. Tak było umówione. Miał nas zaprowadzić na autobus do Tirany. Zjedliśmy szybkie śniadanie, wypiliśmy kawę i byliśmy gotowi. Na ulicy było jeszcze chłodno i w poprzek chodnika leżały długie cienie. Recepcjonista przekazał nas kierowcy autobusu, uśmiechnął się i pożegnał. Kierowca pokazał nam na migi, żebyśmy zostawili bagaże w autobusie i poszli do kawiarni obok, bo do odjazdu jest jeszcze trochę czasu. W środku siedziała reszta podróżnych. Piliśmy kawę. Niektórzy sączyli poranną raki, która budzi lepiej niż kawa.

***

Z Kukës do Tirany jest mniej niż dwieście kilometrów. Jechaliśmy osiem godzin. W autobusie siedziało może z piętnaście osób. Co dwie godziny stawaliśmy, żeby coś zjeść. To ci, to tamci robili się głodni i nie było litości: postój. Ta forma podróży wydawała się być bardzo ludzką. Żadnej paranoi, żadnego pośpiechu. W przydrożnych knajpach podawali najczęściej pilaw z ryżem. Podróż była dla człowieka, a nie człowiek dla podróży. Stary autobus męczył się jak zwierzę i co pięćdziesiąt kilometrów musiał odpoczywać. Potem ruszaliśmy znowu. Wszyscy przyglądali się nam dyskretnie, ale z ciekawością. W końcu młody, dwudziestoparoletni chłopak na siedzeniu obok zapytał w powolnej angielszczyźnie: “Skąd jesteście?". Odpowiedzieliśmy. Wtedy odwrócił się i na cały głos po albańsku powiedział: “Są z Polski!". Przez autobus przebiegło coś w rodzaju westchnienia ulgi i wyrazów podziwu. Ludzie zaczęli mówić jeden przez drugiego, nasz nowy kolega wsłuchiwał się w zgiełk i wyławiał to, co najważniejsze. W końcu zapytał: “A po co przyjechaliście?". “Jesteśmy turystami. Zwiedzamy". Przekazał naszą odpowiedź. Tym razem pomruk nie był tak jednoznaczny. Wyrażał coś w rodzaju niedowierzania albo zdziwienia. Autobus tracił zainteresowanie. Jechaliśmy na południe. Spytali nas jeszcze, czy Albania nam się podoba, wysłuchali odpowiedzi i powrócili do swoich rozmów.

Gdzieś niedaleko Milot stanęliśmy na poboczu. Ze skał spływał strumyk i wpadał do niewielkiego betonowego koryta, cementowej wanny metr na półtora. W tym baseniku unosiły się dziesiątki puszek z colą, fantą, spritem i czym tam jeszcze. Obok stał dzieciak i sprzedawał. Miał worek, do którego zbierał opróżnione aluminium.

***

Tak, chciałem już wyjechać, żeby pomyśleć o czymś innym.

W porcie w Dürres było jak w przedsionku piekieł. Kończyły się wakacje i wszyscy wyjeżdżali. Żeby dostać się na prom, trzeba było przejść przez ogromną halę odpraw. Tysiące ludzi stało z bagażami i dziećmi na rękach. Staliśmy ściśnięci, ciało przy ciele, wtuleni w siebie, wprasowani i przylepieni, bo w środku było ze czterdzieści stopni i płynął z nas pot, ale nikt nie wypowiedział słowa skargi. Wszyscy wracali do pracy, do Włoch, dalej do Szwajcarii, do Niemiec, po prostu do Europy. Byłem mokry i czułem, że oddycham w rytmie wielkiego tysiącgłowego cielska. W trzech czy czterech szklanych budkach siedzieli strażnicy. Im musiało być jeszcze goręcej. Nie mogli zdjąć czapek ani rozpiąć mundurów. Pot zalewał im oczy i rozmazywał stemple w paszportach. Przez okna widać było jak zapada granatowa noc. Kolejki mieszały się i krzyżowały niczym ścieżki labiryntu. Nikt nie walczył o miejsce. Wszyscy czekali z pokornym fatalizmem. Porzucali swój kraj, ponieważ nie dawał im szans, a oni sami nie potrafili nic z nim zrobić. Wyjeżdżali do pracy, ale było widać, że już są śmiertelnie zmęczeni. Tulili dzieci i popychali stosy bagaży. Wczorajsi bywalcy knajp, kawiarniane gaduły i zbawcy świata wyglądali prawie jak kobiety: cisi, pokorni, obładowani, z dziećmi na rękach. Próbowałem liczyć kolejnych odprawionych, ale było to beznadziejnie zajęcie. Odrywali się od tłumu powoli i rzadko jak ciężkie krople. Rodziny czekały na siebie, by razem odejść w chłód nabrzeża, gdzie cumowały promy. Były ogromne, białe i rozświetlone jak pałace. Były jaśniejsze niż całe Dürres i cała Albania.

***

Czasami zapłakało dziecko. Ludzie rozmawiali ściszonymi głosami. Tak naprawdę wszyscy wyglądali jak uchodźcy, jak uciekinierzy. Stali u bram i pokornie czekali, aż zostaną wpuszczeni. Nikt ich nie wypędzał, ale uciekali przed własnym losem. Staliśmy cztery albo pięć godzin i miałem wrażenie, że chce wyjechać cała Albania. Wydawało się, że ta duszna i gorąca hala to początek kolejki i dalej, w ciemnościach Dürres, tłoczą się nieprzebrane tłumy i ludzie z dziećmi i tobołami stoją w karnym i pokornym ordynku aż do samej Tirany, stoją przez czterdzieści kilometrów i od czasu do czasu przesuwają się o krok do przodu, popychając sterty bagażu. I następnego dnia o świcie, gdy odpłyną już wszystkie promy, kraj będzie pusty.

Prom był grecki i płynął do Bari. Z najwyższego pokładu widziałem lśniące węże aut wpełzające do ładowni pięciu innych. Kabina miała wielkie okno i klimatyzację. Zamknąłem drzwi i poczułem coś w rodzaju ulgi. Na pokładach, w barze i na korytarzach ludzie układali się do snu. Zamknąłem drzwi, przekręciłem klucz i to było tak, jakbym zamykał za tymi drzwiami cały kraj, jakbym po prostu z niego wyszedł. Miałem go dość i chciałem przestać o nim myśleć.

***

Rano w ogromnym oknie zobaczyłem bezmiar błękitu i białą nitkę lądu na widnokręgu. Włoska odprawa trwała znacznie krócej, ale duchota i upał w budynku były takie same. Dwie godziny po zejściu na ląd okradli nas. Pierwszy raz w życiu ktoś nas w ogóle okradł. Mały włoski gnojek w ciemnych okularach i adidasach. Trzeba było pojechać aż do Bari, żeby zobaczyć na własne oczy pierwszego w życiu złodzieja.

***

To wszystko zdarzyło się prawie rok temu. Teraz jest połowa lipca. Za dwa tygodnie znowu jadę do Albanii. Ponieważ nie potrafię przestać o niej myśleć.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2005