Manhattan

Podobał mi się ten kraj od pierwszego wejrzenia. Na lotnisku śmierdziało.

05.10.2015

Czyta się kilka minut

Andrzej Stasiuk /
Andrzej Stasiuk /

​Gliniarz z ganem przy pasie darł się na całe gardło: „to the line!” i tłum posłusznie i baranio formował się w kolejkę. Takie były moje pierwsze minuty w ojczyźnie wolności. Po prostu się darł, a oni stawali wzdłuż białej linii i czekali, aż ich wpuszczą. Amerykanie i reszta. Ja też czekałem w tej ponurej piwnicy. Było ciemno, ciasno i gorąco jak w Durrës, gdy u schyłku lata albańscy gastarbajterzy odpływają promem do Bari. Czekałem i cieszyłem się, że facet bierze moje odciski palców i robi mi zdjęcie. Do końca nie wierzyłem, że mnie wpuszczą.

Podobał mi się ten kraj, ponieważ już na samym początku w nim śmierdziało. I potem, gdy wsiadaliśmy z Billem do wynajętego dodge’a, też. Było duszno i jakoś tak nisko, zmierzch, martwe światło prószyło na karoserie. Tak, nisko. Najpierw w tej piwnicy i teraz na parkingu. Czułem, że ten kraj rozpościera się pod niebem, przywiera do ziemi, i że sięga płasko w nieskończoność.

Potem rano, gdy szliśmy w stronę jeziora, na opustoszałych skrzyżowaniach stali ludzie ze służby ruchu w granatowych mundurach. Grube murzynki, wielcy faceci, flirtowali i przekomarzali się z nudów. Od wody podnosił się srebrny blask i miasto wyglądało jak makieta z polerowanej blachy. Coś tam czasem przejechało, ktoś przeszedł, ale to jednak były dekoracje, które czekały, aż zacznie się akcja. I te wieżowce. Sterczały jeden przy drugim, większe, smuklejsze, zgodnie z modą coraz to frymuśniejsze, ale było wiadomo, że zaraz się skończą, stopnieją jak rtęć w mróz i zacznie się ten wiekuisty parter, a potem ląd, ląd bez końca. Jedziesz i jedziesz, wyprzedzasz ciężarówki. Wszystko jest płaskie, żeby pokryło jak najwięcej przestrzeni, żeby zagarnęło pod siebie jak najwięcej gruntu. Z dykty, z regipsu, z wełny mineralnej, z tubajforków, z kartonu, cegła i kamień z tekturowego szajsu zasprejowanego impregnatem. Nicość. Idziesz przez kraj i wszystko się rozstępuje przed tobą, rozpada, rozłazi na boki. Jakbyś przez koczowisko szedł, przez namioty, przez obóz, a oni też zaraz to wszystko zostawią i pójdą dalej, jak dawni koczownicy w poszukiwaniu pastwisk.

Ile ziemi powinien mieć naród? Jak wielka powinna być ojczyzna? Jak powinna być stara? Jak głęboko powinny sięgać jej fundamenty, żebyś w ogóle miał poczucie, że to jakaś ojczyzna, a nie turnus w Hurgadzie? Jak grube i masywne muszą być ściany, żeby to w ogóle był dom? Nic ich nie oddzielało od ziemi, od geologii i geografii, od tego, co było przed milionem lat. Te wszystkie nazwy, gdzie bez przerwy zjawiało się „East”, „West”, „South”, „North” (cholera, nawet teraz amerykański komputer każe mi pisać te słowa z dużej litery...) – niby już ludzkie, ale jednak jakby przedwieczne. Jak na Manhattanie z tą jego hipercywilizacją uwięzioną w sieci ulic nazwanych i cyframi, i kierunkami świata. No więc trochę tak, jakby wciąż siedzieli na piasku i oganiali się od grzechotników.

Rano szukałem jakoś dinera, żeby zamówić najgorsze jedzenie świata, smażone ziemniaki, pasiaste grzanki, jajka i polać to wszystko sosem z torebki. Wypijałem cztery kubki beznadziejnej kawy tylko po to, by zjawiał się kelner i żeby było jak na filmie. Wszyscy wokół jedli to samo i pili tę lurę. Mogłem pójść do innej knajpy, do włoskiej, francuskiej, czeskiej, tureckiej albo marsjańskiej, ale wybierałem grzanki w paski i omlet z wołowiną w knajpach jak tramwaje. Patrzyłem na stare kobiety jedzące szarlotkę. Mogłem pójść tam, gdzie było pięćdziesiąt sześć potraw na chromowanych i podgrzewanych ladach i komponowało się własny zestaw, ale miałem to w nosie i gdy tylko mogłem, przesiadywałem w tej gastrotandecie przy wielkich oknach wychodzących na ulicę. Ponieważ tam najlepiej czułem samotność tego kraju.

Ludzie to tu, to tam zwoływali się, by budować te miasta niepodobne do niczego, te fortyfikacje wystawione naprzeciw pustce kosmosu. Gdy się zużyły i znudziły, burzyli je i budowali w tym miejscu większe, zabawniejsze i jeszcze groźniejsze. Siedziałem przy wielkich oknach, obliczałem w myślach, ile to będzie 20 proc. napiwku, patrzyłem na nich wszystkich i budzili mój podziw, ponieważ w ogóle nie przypominali ludzi, których znałem do tej pory. Szli przez pustynię wśród węży. Wciąż żyli pod gołym niebem, w którym nigdy nie cichły odrzutowce.

Od razu wiedziałem, że to nie dla mnie. Trzeba mieć powód, żeby tu żyć. Wjechałem na czterdzieste któreś piętro Empire State Building. Na dole mnie grzecznie prześwietlili i przepytali. Potem patrzyłem i robiłem zdjęcia. Wnętrze wyspy przypominało wnętrze komputera, gigantyczną płytę główną. Na płaskich dachach domów stały zbiorniki na wodę. Takie same jak w Tiranie,tylko większe. Patrzyłem i nawet nie wysilałem się, by coś o tym myśleć. Zjechałem na dół i wchodziłem do azjatyckich delikatesów, żeby wąchać te wszystkie smrody i zaglądać do pojemników z nierdzewnej stali, gdzie lśniło ślimaczo i płazio dziwne żarcie. I w ogóle te wonie, które się zewsząd wydobywały, snuły i pełzły ze wszystkich dziur w ziemi, w ścianach, z kratownic, piwnic, z wentylacji: zgnilizna, gówno, perfumy, chemia, smażenina, kawa, szczochy, padlina, mydliny, całe to wielkie, miejskie cielsko dyszało, pociło się, puszczało bąki i ludzie w jego porowatej skórze wiedli życie pasożytów. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2015