Absurdy OZE, czyli jak słońce szkodzi odnawialnej energii

Przechodzenie od węgla do OZE to w Polsce bajka dla tych, którzy lubią szczęśliwe zakończenia. Jak jest naprawdę, mogliśmy się przekonać w dwie ostatnie niedziele kwietnia.

20.05.2023

Czyta się kilka minut

 / LECH MAZURCZYK
/ LECH MAZURCZYK

Z sobotnich wiadomości bił meteo­ro­­logiczny optymizm. Niedziela 23 kwietnia 2023 r. w całej Polsce zapowiadała się słonecznie; tylko w Zachodniopomorskiem mogło nieco popadać. Już koło południa termometry miały pokazać 17-19 stopni, a w porze obiadowej powyżej 20 stopni. „I takie wieści mogę przekazywać państwu codziennie” – stwierdziła pogodynka.

W tym samym czasie dyżurni w podwarszawskiej siedzibie Krajowej Dyspozycji Mocy Polskich Sieci Elektroenergetycznych tę samą prognozę przeglądali w nastroju mobilizacji. Bezchmurne niebo zapowiadało, że ponad 1,2 mln polskich instalacji fotowoltaicznych czeka pracowity dzień. Na wybrzeżu miało w dodatku całkiem mocno wiać. Wszystko to składało się na jeszcze jedną prognozę, z której wynikało, że łączna moc odnawialnych źródeł energii wczesnym popołudniem 23 kwietnia osiągnie w Polsce aż 10,2 giga­wata.

Gdyby to okienko pogodowe przytrafiło się w dzień pracujący, kiedy wielkie zakłady działają pełną parą, nie byłoby problemu. Gdyby przypadło na letnie upały, kiedy w milionach mieszkań i biur mruczą klimatyzatory, albo na chłodne dni, gdy z kolei ożywa armia 300 tys. pomp ciepła zainstalowanych w polskich domach – nadwyżka energii też zostałaby skonsumowana. Jednak prognoza zapotrzebowania na prąd w leniwe niedzielne przedpołudnie zakładała popyt rzędu zaledwie 13,5 gigawata. Oznaczałoby to, że z OZE pochodzić będzie aż 70 proc. zużywanej w Polsce energii.

Klęska urodzaju

O godz. 9.08 w niedzielę z Krajowej Dyspozycji Mocy wyszedł nieoczekiwany komunikat o wystąpieniu „zagrożenia bezpieczeństwa dostaw energii elektrycznej”. W związku z tym operator sieci zobowiązał farmy fotowoltaiczne podłączone do sieci przesyłowych średniego i wysokiego napięcia, aby od godz. 11 zredukowały moce produkcyjne o 3 gigawaty – czyli o ok. 30 proc. Jednocześnie zwiększono aż o 1,7 gigawata eksport energii do sąsiednich krajów. O godz. 16 ograniczenia odwołano. Niebezpieczeństwo przeciążenia krajowego systemu energetycznego, któremu niespodziewanie zagroziła klęska urodzaju, zostało zażegnane.

Tydzień później, 30 kwietnia, doszło do powtórki. Słoneczna, ale daleka od upalnej niedziela, na progu długiego weekendu. Prognoza zapotrzebowania na energię elektryczną – na poziomie 15 gigawatów. Wstępna analiza wydajności OZE – 11,5 gigawata. O godz. 11 do dużych farm fotowoltaicznych znów idzie więc nakaz natychmiastowego ograniczenia mocy produkcyjnych – tym razem już o 5 gigawatów, czyli aż o 43 proc. Tyle że w uzasadnieniu decyzji PSE nie powołują się – jak przed tygodniem – na opisany w prawie energetycznym stan zagrożenia bezpieczeństwa dostaw prądu. Tym razem piszą wprost, że problemem jest „wysoki potencjał produkcji energii elektrycznej źródeł OZE, przekraczający zapotrzebowanie o ok. 2,3 gigawata”.

Postronny obserwator, nieznający rodzimej branży energetycznej, mógł po lekturze obu komunikatów nabrać przekonania, że Polska to zielona enklawa, w której prąd wytwarza wyłącznie wiatr i słońce. Bo o tym, co 23 i 30 kwietnia robiło 18 wielkich polskich elektrowni opalanych węglem lub gazem, dokumenty nie wspominają.

Na bloku bez zmian

Informacje na ten temat można jednak odczytać ze statystyk PSE, z których wynika, że zarówno 23 kwietnia, jak i tydzień później większość polskich elektrowni węglowych i gazowych pracowała mniej więcej tak samo jak tuż przed wprowadzeniem ograniczeń dla OZE. Niektóre nawet podkręciły tempo. Blok 7. w Połańcu, który 23 kwietnia o godz. 9 wykorzystywał 68 proc. maksymalnej mocy, w południe zwiększył produkcję do 70 proc. maksimum, a o godz. 16 pracował już na 77 proc. W Opolu między godz. 11 a 16 blok numer 1 przyśpieszył z 44 do 51 proc. maksymalnej zadeklarowanej mocy. W Bełchatowie ok. godz. 14 włączono nawet uśpiony blok 9. W kolejną niedzielę sytuacja z grubsza się powtórzyła – choć tym razem kilka bloków w Turowie, Bełchatowie, Połańcu i we Włocławku na czas przymusowego postoju OZE również odesłano na tymczasowy odpoczynek.

Powyższe zestawienie nie pozwala na postawienie zarzutu, że ideologiczna niechęć rządzących do zielonej energii zwyciężyła nad rachunkiem ekonomicznym, czy na spiskową hipotezę, jakoby ograniczenie mocy produkcyjnych OZE miało na celu zwiększenie zysków elektrowni węglowych. Te ostatnie w olbrzymiej większości faktycznie są własnością spółek skarbu państwa i zasilają budżet miliardami z podatków oraz dywidendami (choć w zeszłym roku Enea, PGE i Tauron zdecydowały nie wypłacić ich akcjonariuszom). Kontrolowani przez państwo giganci energetyczni prócz kotłów na węgiel i gaz mają jednak również instalacje fotowoltaiczne oraz wiatrowe. Z ich punktu widzenia ograniczenie produkcji niskokosztowej zielonej energii na rzecz prądu z węgla, którego koszty windują certyfikaty emisji CO2, nie miałoby sensu, zwłaszcza że większość wytwarzanego prądu sprzedają dziś po stałej, wysokiej cenie własnym spółkom dystrybucyjnym.

Eksperci Forum Energii, think tanku zajmującego się polskim rynkiem energetycznym, szacują, że podczas dwóch wymuszonych przestojów polskie instalacje fotowoltaiczne nie wyprodukowały łącznie ok. 29 gigawatogodzin energii. Do wytworzenia takiej ilości prądu elektrownie węglowe i gazowe musiały zużyć ok. 7 tys. ton węgla kamiennego, ok. 6,3 tys. ton węgla brunatnego oraz ok. 590 tys. metrów sześciennych gazu ziemnego. W połączeniu z opłatami za emisję ok. 22 tys. ton CO2, daje to 16,6 mln zł, które można było zaoszczędzić, gdyby prąd pochodził z paneli fotowoltaicznych i wiatru.

Dlaczego zatem 23 i 30 kwietnia kraj mający jedne z najwyższych hurtowych cen energii elektrycznej w Europie i tradycyjnie okupujący czołówkę największych trucicieli Starego Kontynentu, postanowił zastąpić tanie źródło prądu droższym, a przy okazji wypuścić do atmosfery tyle dwutlenku węgla, ile w ciągu całego roku wyemitowałoby ok. 3,5 tys. domów jednorodzinnych ogrzewanych piecami węglowymi?

Zabrzmi to absurdalnie, ale zapewne nikt nawet nie pomyślał, że można to rozegrać inaczej.

Kwiatek do kożucha

Do sytuacji, kiedy odnawialne źródła energii trzeba odłączać od sieci, żeby zrobić w niej miejsce elektrowniom węglowym, będzie zapewne dochodzić coraz częściej. To, niestety, najprostsze rozwiązanie. OZE można wyłączyć i włączyć w każdej chwili, dosłownie jednym ruchem myszki. W przypadku elektrowni konwencjonalnych da się jedynie zmniejszyć moce wytwórcze, trudno je po prostu wyłączyć. Powtórne uruchomienie jest bardzo kosztowne i czasochłonne.

Jak zauważa szefowa Forum Energii Joanna Maćkowiak-Pandera, w polskiej narracji o OZE akcenty wciąż stawia się na zagrożenia, nie szanse. Energetycy od lat ostrzegają, że wzrost znaczenia zielonej energii w polskim miksie doprowadzi do destabilizacji systemu, jeśli postawimy za mocno na OZE, a pewnego dnia np. przestanie wiać wiatr. Takie obawy budziły już dni, gdy z odnawialnych źródeł pochodziło 10 proc. energii. Dziś nagminnie zdarzają się takie, gdy blisko połowę prądu mamy z wiatru i słońca. I choć energetyka działa bez zakłóceń, opowieść o „nagłej destabilizacji” wciąż ma się dobrze.

– Po kwietniowych wyłączeniach pojawiły się głosy, jakoby Polska cierpiała na nadmiar odnawialnych źródeł energii – mówi Maćkowiak-Pandera. – To absurd. Problemem nie jest zbyt duża moc zainstalowanych OZE, ale niska elastyczność systemu i energetyki węglowej.

Polski miks energetyczny wciąż opiera się na węglu. Wprawdzie rząd PiS zobowiązał się do pełnego odejścia od energetyki opartej na kopalinach do 2049 r. (patrz infografika), ale trudno pozbyć się wrażenia, że w ten sposób sprzedał Unii Inflanty. Realna polityka energetyczna Polski wciąż traktuje OZE jak kwiatek do węglowego kożucha. Rząd negocjuje właśnie z Brukselą przedłużenie zgody na dotowanie krajowego górnictwa. Dziesiątki miliardów złotych z certyfikatów emisji CO2, które co roku płyną do kasy państwa, tradycyjnie rozpływają się gdzieś w budżecie, miast służyć wspieraniu transformacji energetycznej.

PiS zablokował rozwój energetyki wiatrowej już w pierwszych miesiącach swych rządów, idąc na układ z wiejskimi latyfundystami, którzy z farmami wiatrowymi rywalizują o grunty. Ekspansja krajowej fotowoltaiki, która w ciągu trzech ostatnich lat zwiększyła moce produkcyjne z 5 do niemal 13 gigawatów, jest z kolei fenomenem wybitnie oddolnym, któremu obecna władza długo próbowała w najlepszym razie nie przeszkadzać.

Na domiar złego większość z blisko 800 tys. km archaicznej sieci przesyłowej nie nadaje się do obsługi systemu, w którym obok wielkich elektrowni są też setki tysięcy małych instalacji prosumenckich. Sprawozdanie z działalności prezesa Urzędu Regulacji Energetyki za rok 2022 nie pozostawia złudzeń, że możliwości przyłączenia nowych instalacji produkujących czystą energię praktycznie się wyczerpały, a większość firm wnioskujących o podpięcie do sieci odchodzi z kwitkiem. W zeszłym roku z odmową spotkało się aż 7 tys. wniosków – więcej niż w całej ostatniej dekadzie. Rozwiązaniem mogłoby być coś, na co polskie prawo na razie nie pozwala, czyli instalowanie na jednym przyłączu paneli słonecznych i turbin wiatrowych (ang. cable pooling). Taka hybrydowa elektrownia może dostarczać nawet o 40 proc. więcej energii przy takiej samej przepustowości łącza. Zapewnia też większą stabilność produkcji, bo wiatr wieje także nocą i zimą, kiedy panele słoneczne na niewiele się zdają.

Ministerstwo Klimatu i Środowiska zapowiada, że przepisy legalizujące cable pooling przejdą przez parlament jeszcze w tej kadencji. Bardziej prawdopodobny wydaje się jednak scenariusz, że OZE, które w energetyce przegrywa z węglem, w harmonogramie sejmowych prac przegra też z 800 plus.©℗

Współpraca Krzysztof Story

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 22/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Co słonko widziało