Atom wyśniony, atom przespany

Polska elektrownia atomowa od trzech dekad pozostaje w sferze planów. Rząd PiS zapowiada, że ją zbuduje – mimo że coraz więcej przemawia za tym, by tego nie robić.

16.07.2019

Czyta się kilka minut

Budowa elektrowni atomowej w Żarnowcu, lata 80. / ANDRZEJ MARCZAK / FORUM
Budowa elektrowni atomowej w Żarnowcu, lata 80. / ANDRZEJ MARCZAK / FORUM

Posiłek w cenie biletu składa się z lokalnych morskich specjalności. Po szybkim objeździe terenu zakładu goście trafiają do muzeum, gdzie mogą obejrzeć pręty kontrolne, za pomocą których steruje się aktywnością reaktora, oraz tuby, w których zużyte paliwo jądrowe będzie przechowywane w zabezpieczonych komorach 450 metrów pod ziemią. Złośliwi komentatorzy w mediach twierdzą jednak, że główną atrakcją wystawy na terenie elektrowni atomowej w fińskim Olkiluoto powinny być kolejne harmonogramy budowy jej trzeciego reaktora, rozpoczętej w 2005 r. z budżetem 3,2 mld euro. Dziś – 14 lat później – pewne jest, że ostateczne koszty inwestycji przekroczą 8,5 mld euro. Nie wiadomo za to, kiedy popłynie z niej wreszcie prąd: dostawca instalacji, konsorcjum Areva-Siemens, kolejny raz przesunął termin załadunku paliwa do reaktora, a w komunikatach stać go jedynie na wyrażenie „ostrożnej nadziei”, że wiosną przyszłego roku blok numer 3 w Olkiluoto rozpocznie produkcję energii elektrycznej.

Ta elektrownia jest nam nadal potrzebna – powtarzają politycy w Helsinkach, pokazując kolejne dane o wzroście importu brakującej energii z politycznie nieprzewidywalnej Rosji. Problem w tym, że od rozpoczęcia budowy Olkiluoto 3 łączna moc turbin wiatrowych zainstalowanych w krajach Unii Europejskiej wzrosła czterokrotnie, do ok. 180 gigawatów (GW). W przypadku systemów fotowoltaicznych nominalne moce produkcyjne na terenie UE wzrosły kilkadziesiąt razy, przekraczając już 100 gigawatów. W ślad za wzrostem mocy produkcyjnych spadły oczywiście ceny zielonej energii – i to przy jednoczesnym wzroście kosztów coraz rzadszych inwestycji w atom.

Efekt? W 2017 r. – jak podaje Sandbag, brukselsko-londyński think tank specjalizujący się w badaniach nad zmianami klimatu oraz polityce energetycznej – wiatr, słońce i biomasa po raz pierwszy dostarczyły Europie więcej prądu niż węgiel kamienny i brunatny łącznie. Tym samym w miksie energetycznym kontynentu źródła odnawialne zajęły pierwsze miejsce z udziałem na poziomie 29,8 proc. – przed energią jądrową (26,1 proc.), gazem (18,6 proc.), węglem kamiennym (12 proc.) i brunatnym (9,5 proc.) oraz innymi paliwami kopalnymi (4 proc.).

Gdyby więc dziś Finlandia miała znów podejmować decyzję o budowie nowego reaktora atomowego, niewykluczone, że zamiast niego postawiłaby na prąd z wody, wiatru i słońca.

Polska, która właśnie stoi przed taką decyzją, zdaje się tymczasem nie mieć wątpliwości.

W cieniu Bełchatowa

– Mamy ambitny program budowy energetyki jądrowej. Do 2040 r. chcemy wybudować przynajmniej sześć reaktorów jądrowych, które zapewnią 20 proc. energii konsumowanej w Polsce – zapowiadał 5 lipca podczas konwencji programowej PiS w Katowicach pełnomocnik rządu ds. strategicznej infrastruktury energetycznej Piotr Naimski. Inni politycy partii rządzącej przypominają, iż projekt Polityki Energetycznej Państwa zakłada, że pierwszy blok jądrowy o mocy 1–1,5 GW mocy ruszy w 2033 r. Potem co dwa lata, aż do 2043 r., ma być oddawany do użytku kolejny. Koszt? Około ­120–130 mld zł. Dużo, ale finansowanie rozłoży się na niemal dwie dekady, poza tym atom – jak przekonują politycy – jest Polsce niezbędny. Tylko elektrownia jądrowa może wypełnić lukę powstałą w polskim systemie energetycznym po elektrowniach węglowych wyłączanych na życzenie Brukseli.

Zdaniem dr Joanny Maćkowiak-Pandery, szefowej Forum Energii, think tanku zajmującego się polityką energetyczną, pośpiech rządzących bierze się ze świadomości, że nad polską energetyką wisi widmo zawału: – Z naszych analiz wynika, że za dziewięć lat Polska wyłączy większość elektrowni na węgiel brunatny. W okolicach Bełchatowa skończą się dostępne złoża tego surowca, a wzrost kosztów zakupu certyfikatów emisji CO2 sprawi, że otwieranie nowych będzie nieopłacalne. Z polskiego systemu energetycznego wypadnie w ten sposób około 9 GW, czyli niemal 30 proc. mocy produkcyjnych. Szanse na to, że do tej pory uda się uruchomić przynajmniej jeden blok atomowy, są według mnie bliskie zeru.

Po wstrzymaniu projektu w Żarnowcu w 1989 r. atom w Polsce trafił – jak mówi Maćkowiak-Pandera – na indeks, jako scenariusz grożący powtórką Czarnobyla. Gospodarka jednak rosła, podobnie jak konsumpcja gospodarstw domowych. W rezultacie już w połowie ubiegłej dekady stało się jasne, że polska energetyka, oparta na blokach węglowych liczących średnio ponad 20 lat, wkrótce przestanie wytwarzać tyle prądu, ile potrzebuje 38-milionowy kraj na dorobku. W 2009 r. do pomysłu budowy elektrowni atomowej wrócił ówczesny gabinet PO-PSL. Uchwalono nawet Program Polskiej Energetyki Jądrowej, a grupa PGE dostała od państwowego właściciela nakaz wcielenia strategii w życie (wraz z nią prominentny działacz PO, Aleksander Grad, otrzymał lukratywną posadę menedżerską w jednej ze spółek grupy). A potem zaczął się typowy urzędniczo-polityczny kontredans, w którym rzekomo lepsze strategie zastępowały dobre. – Zgodnie z planem przyjętym dziesięć lat temu pierwszy blok powinien zacząć działalność w przyszłym roku. Tymczasem wciąż nie mamy nawet ­wybranego miejsca pod tę inwestycję – kwituje szefowa Forum Energii.

Dekarbonizacja na serio

Kiedy Polska markowała unowocześnianie swojej energetyki, by tylko uniknąć tarć społecznych na Śląsku, kraje Europy Zachodniej przystąpiły do niej na poważnie. W ostatnich latach priorytetem stała się dekarbonizacja, czyli ograniczenie paliw kopalnych w produkcji energii na rzecz źródeł odnawialnych.

Z danych Eurostatu wynika, że w Niemczech w 2017 r. 30 proc. energii elektrycznej pochodziło z wiatru, słońca i biomasy, a w Wielkiej Brytanii – 28 proc. Najsilniejszy wzrost odnotowano w Danii, gdzie w 2017 r. już 74 proc. wyprodukowanej energii elektrycznej pochodziło z wiatru, słońca i biomasy. Tymczasem w Polsce za aż 47 proc. produkcji odpowiadały nadal bloki opalane węglem kamiennym, a za 31 proc. – brunatnym. Wiatr dostarczył zaledwie 8 proc. energii. Hydroelektrownie tylko 1 proc.

Niska efektywność technologii opartych na źródłach odnawialnych wraz z wysoką ceną wytwarzanej przez nie energii przez lata była kluczowym argumentem za hamowaniem ich rozwoju w Polsce. Były jednak kraje, które poszły inną drogą, próbując po prostu usunąć te bariery. W 2011 r. Niemcy, na fali obaw po katastrofie w elektrowni w Fukushimie, zdecydowały o wygaszeniu swoich elektrowni atomowych do 2022 r., by ich miejsce mogły zająć odnawialne źródła energii. Dla realizacji celów klimatycznych decyzja Berlina miała fatalne konsekwencje (Niemcy nie wywiążą się z nałożonych na nie limitów ograniczenia emisji CO2, bo wyłączane reaktory tymczasowo muszą zastąpić elektrownie gazowe i węglowe), pomogła jednak gospodarce Niemiec w opracowywaniu nowych technologii opartych na OZE, które tamtejsze firmy będą oferować Europie jako alternatywę dla francuskich reaktorów.

Aby zilustrować tempo, w jakim technologie bazujące na źródłach odnawialnych zyskują na rentowności, najlepiej porównać koszt produkcji prądu z nowych turbin wiatrowych w 2015 i 2018 r. z kosztami wytworzenia energii w nowo oddanych blokach węglowych. Jeszcze w 2015 r. obie technologie, przy średnim poziomie wykorzystania mocy produkcyjnych, zapewniały w Polsce prąd w zbliżonej cenie rzędu 320 zł za megawatogodzinę (MWh) – w ostatecznym bilansie na rzecz wiatraków przemawiały jedynie koszty zakupu certyfikatów emisji CO2, które do ceny każdej megawatogodziny brudnej energii dokładały wówczas około 17–20 zł. Pod koniec 2018 r., turbiny wiatrowe były w stanie wytworzyć już prąd średnio o 100 zł tańszy od produkowanego w elektrowniach węglowych. Gdyby doliczyć do rachunku koszty certyfikatów emisji, energia z węgla drożała o kolejne 80 zł, czyli aż o 46 proc. w stosunku do energii wiatrowej (dane Centrum Informacji o Rynku Energii). Nic dziwnego, że gdy pod koniec ubiegłego roku, podczas pierwszej w Polsce aukcji OZE, w której rząd zakontraktował 15-letni zakup energii z nowych farm wiatrowych, zwycięzcy zgodzili się na sprzedaż prądu z nowych turbin wiatrowych po stawkach od niespełna 158 do maksymalnie 217 zł za MWh – przy średniej na poziomie 196 zł za MWh. Dla porównania: przeciętna cena energii na warszawskiej Towarowej Giełdzie Energii w dniu ogłoszenia wyników sięgnęła 300 zł za MWh, a w całym miesiącu przekroczyła 248 zł za MWh.

Jak w podobnym porównaniu wypadłaby dziś energia atomowa? Danych wprost z polskiego podwórka rzecz jasna brak, pozostają więc przykłady zagraniczne. Dziennik „Financial Times” poddał niedawno krytycznej analizie kontrakt Chińczyków na rozbudowę brytyjskiej elektrowni atomowej Hinkley ­Point, w którym strona chińska zastrzegła sobie cenę 92,50 funtów za MWh, podczas gdy dwie inne firmy zaoferowały Londynowi budowę morskich farm wiatrowych z gwarantowaną ceną 57,50 funtów za MWh na lata 2022-23.

Joanna Maćkowiak-Pandera: – Opinię publiczną w Polsce bombarduje się teraz informacjami, jakoby atom był najtańszą technologią produkcji energii elektrycznej. Jednak w tego typu obliczeniach podaje się cenę także z elektrowni zbudowanych przed 30–40 laty, które dawno zdążyły się zamortyzować. W przypadku nowo wybudowanych reaktorów sytuacja wygląda odmiennie: prąd z atomu, w średniej cenie około 480 zł za MWh, jest najdroższym rodzajem energii, jaki można sobie zafundować. Bez wsparcia publicznego trudno o gwarancję, że koszty budowy kiedyś się zwrócą.

Pokochajcie atom

Tymczasem poparcie dla energetyki atomowej w Polsce w ostatnich czterech latach wzrosło aż o 10 punktów procentowych, sięgając rekordowego pułapu 61 proc. zwolenników. Można by uznać to za sukces kolejnych polskich kampanii promujących atom, gdyby nie fakt, że realizowano je metodami, delikatnie mówiąc, nieadekwatnymi do wymogów współczesnej inżynierii społecznej. Piotr Stankiewicz, socjolog z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, analizie polskiego dyskursu wokół energii atomowej poświęcił osobny artykuł, w którym stawia tezę, że próby oswojenia Polaków z atomem przypominają bardziej kołysankę śpiewaną przez ekspertów niż dialog, w którym oczekiwania, obawy i wątpliwości społeczeństwa traktuje się jako jeszcze jeden z kluczowych aspektów takiej inwestycji. Polską rozmowę o energetyce jądrowej na początku skaziło, jak dowodzi toruński socjolog, anachroniczne założenie, że elektrownia atomowa to jedyna technologia na najwyższym poziomie, i ekonomia wielkich liczb. Innymi słowy – obszary niedostępne dla aparatu pojęciowego przeciętnego obywatela, który z tego powodu nie powinien być dla ekspertów partnerem w dyskusji.

W rezultacie, pisze Stankiewicz, debatę o polskim atomie zredukowano do kilku prostych haseł, które miały przekonać podatników, że energia atomowa to najczęściej stosowana i obecnie najtańsza metoda produkcji energii elektrycznej, dla której brak alternatywy. Autorzy strategii z dwóch wynajętych agencji PR radzili oprzeć kampanię na przekazach kluczowych, które przedstawiałyby atom jako „bezpieczny, tani, przyjazny środowisku, sprawdzony i wydajny”. W planach była nawet próba namówienia scenarzystów znanych polskich seriali, by ich postaci na ekranie mówiły ciepło o polskiej elektrowni atomowej, oraz podobne zlecenia dla liderów opinii z branż niezwiązanych z energetyką (tzw. strategia trzeciej strony używana często w public relations).

Konsultacje społeczne z prawdziwego zdarzenia zredukowano natomiast właściwie do zera. „Prognozę Oddziaływania na Środowisko Programu Polskiej Energetyki Jądrowej”, dokument liczący wraz z załącznikami 1080 stron, skierowano do konsultacji 30 grudnia 2010 r. – i to z minimalnym przewidzianym ustawowo terminem 21 dni. Pikanterii sprawie dodawał fakt, że dokument udostępniono do wglądu w czwartek poprzedzający noworoczny weekend, po którym następowała kolejna przerwa w pracy w związku z uchwalonym Świętem Trzech Króli. Równie absurdalnie wyglądała komunikacja ze środowiskiem naukowym. Doświadczył tego sam Stankiewicz: w przywołanym artykule cytuje odpowiedź urzędnika z Departamentu Energetyki Jądrowej w Ministerstwie Gospodarki, do którego zwrócił się o najnowsze wyniki badań poparcia dla budowy elektrowni atomowej w Polsce. „Ostatni sondaż wykazał spadek poparcia w stosunku do wcześniejszego badania o 4 punkty procentowe. Ministerstwo nie chciałoby dawać przeciwnikom EJ [energii jądrowej – red.] argumentu, że społeczeństwo nie chce EJ” – odpisał urzędnik.

Sen o normalności

Może więc zamiast głowić się nad rzeczywistą skalą poparcia dla energetyki atomowej w Polsce, lepiej odpowiedzieć na inne pytanie – o czym naprawdę myślą Polacy, gdy mówią o atomie?

Tak jak w wymiarze czysto inżynieryjnym elektrownia atomowa stanowi swoistą summa technologiae, tak w wymiarze publicznym jej obecność jest koronnym dowodem na sprawność państwa, zdolnego sprostać tak skomplikowanemu, kosztownemu i potencjalnie niebezpiecznemu zadaniu. Inwestycja w atom nie sprowadza się przecież do wyboru reaktorów i obudowania ich stosownymi instalacjami. To także egzamin dojrzałości dla administracji publicznej, która na etapie przetargu podlegać będzie gigantycznej presji lobbystów i dyplomatów reprezentujących kraje oferujące technologię nuklearną, a podczas budowy będzie dźwigać ciężar odpowiedzialności za bezpieczeństwo realizacji inwestycji. Po zakończeniu budowy podobny test przejdą resorty siłowe i służby bezpieczeństwa (dziś także te cyfrowe) odpowiedzialne za ochronę instalacji przed aktami sabotażu lub atakami terrorystycznymi.


Czytaj także: Ewa Bińczyk: Nie jesteśmy tu na stałe


Inwestycja w atom zweryfikuje też „kompetencje miękkie” władz centralnych i samorządowych, które w takich sytuacjach muszą wspiąć się na mediacyjne wyżyny. Odsłoni nawet prawdziwą – nie wyimaginowaną – pozycję kraju na arenie międzynarodowej, która bądź pozwoli mu samodzielnie produkować paliwo nuklearne, bądź zapewni stałe dostawy od któregoś z nielicznych wytwórców. W tym kontekście wysokie poparcie dla energii atomowej w Polsce zapewne odzwierciedla więc także typowe polskie marzenie ostatnich trzech dekad o „normalnym” państwie. Normalnym, czyli zdolnym w końcu do tego, do czego Francja, Niemcy, Wielka Brytania, a nawet Czechy zdolne są od dziesięcioleci.

Jak każde niespełnione marzenie, i to jest anachroniczne. Rząd PiS – partii, która na gospodarkę lubi spoglądać przez pryzmat centralnego sterowania i wielkich inwestycji – przekonuje wprawdzie, że atom nadal stanowi energetyczny produkt pierwszego wyboru w większości rozwiniętych gospodarek świata, ale prawda jest inna. Energia nuklearna, koncept rodem z epoki zimnej wojny (mówi o tym na kolejnych stronach filozofka Ewa Bińczyk), jest dziś jeśli nie w odwrocie, to na pewno na zakręcie. Od roku 1996, kiedy to atom stanowił rekordowe 17,5 proc. w globalnym miksie energetycznym, jego udział skurczył się do 10,3 proc. Moce produkcyjne wszystkich elektrowni atomowych świata wzrosły w 2017 r. o zaledwie 1 proc. Pracę rozpoczęły w tym czasie tylko cztery reaktory, z czego trzy zbudowane w Chinach, a jeden – skonstruowany i sfinansowany przez chińską spółkę – w Pakistanie. Gdyby jednak z atomowego bilansu globu wyłączyć Państwo Środka, okaże się, że już trzeci rok z rzędu łączne moce produkcyjne siłowni jądrowych na świecie ulegają zmniejszeniu. Jordania, Malezja i USA zrezygnowały z budowy reaktorów, a Argentyna, Indonezja i Kazachstan wstrzymały swoje inwestycje. W Chinach od 2016 r. nie ogłoszono budowy nowej elektrowni, Pekin w 2017 r. zwiększył za to nakłady na OZE do rekordowego poziomu 126 mld dolarów. W Europie fiński Olkiluoto 3 będzie w przyszłym roku pierwszym reaktorem oddanym do użytku od 30 lat.

Jedynym twardym argumentem za polską inwestycją w atom jest zatem jej brak w przeszłości. Stabilne, mocne źródło prądu na pewno dodałoby polskiej energetyce mocy w tzw. podstawie, czyli zapewniłoby jej mniejsze wahania potencjału produkcyjnego, typowe dla OZE. Ale czy to wystarczy za uzasadnienie dla inwestycji, która polskie środowisko naturalne zmieni już na zawsze?

Spośród 50 komercyjnych reaktorów budowanych obecnie na świecie tylko 12 powstaje w krajach o utrwalonej demokracji i respektujących prawa człowieka. Numerem jeden w globalnym wyścigu po prąd z atomu są oczywiście Chiny, budujące obecnie 16 reaktorów o łącznej mocy 15 450 MW, przed Indiami (7 reaktorów dysponujących mocą 4 824 MW) i Rosją, w której trwa budowa 5 reaktorów (3 378 MW). Tę wielką trójkę łączy także słabość do nacjonalistycznej retoryki oraz marsz w stronę ustrojów autorytarnych, w których wolność obywateli przegrywa z tym, co narzuca władza. Rzecz jasna, nie znaczy to, że w warunkach prawidłowo działającej demokracji, nie da się już zbudować elektrowni atomowej. Nadaktywność Chin czy Rosji w jądrowym światku może jednak być dowodem na to, że tam, gdzie władza wnikliwiej wsłuchuje się w głos obywateli, coraz rzadziej słychać również szum reaktorów atomowych. ©℗

 

Wszystkie dane w tekście, jeśli nie zaznaczono inaczej, pochodzą z raportu „The World Nuclear Industry Report 2018”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2019