Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Pierwszym symptomem rozchwiania nastrojów był wyemitowany przed dwoma tygodniami program telewizyjny „Kultura, głupcze!”, którego tematem miały być m.in. konflikty związane z budową Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Do półgodzinnej dyskusji zaproszono wiceprezydenta Warszawy Jacka Wojciechowicza, a także najwybitniejsze postaci środowisk artystycznych: dyrektorkę MSN Joannę Mytkowską, artystę Zbigniewa Liberę, historyczkę sztuki prof. Marię Poprzęcką, wicedyrektora warszawskiego Muzeum Narodowego Piotra Rypsona oraz reprezentującego Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej krytyka Karola Sienkiewicza.
TAKTYCZNY BŁĄD
Rzecz w tym, że w studiu stawił się wyłącznie przedstawiciel samorządu stolicy. Pozostali kilka minut przed wejściem na antenę zawiadomili, że nie przyjdą. Później tłumaczyli, że z urzędnikiem miejskim nie mają o czym rozmawiać, zresztą czas trwania programu ich zdaniem sprowadziłby debatę do „zdawkowej zapchajdziury”. W efekcie prowadzący rozmawiał wyłącznie z wiceprezydentem...
Irytację gości związanych ze światem sztuki łatwo zrozumieć. Władze Warszawy traktują kulturę skandalicznie, a przepychanki wokół budowy nowej instytucji muzealnej to tylko część problemu (na łamach „TP” komentował to Piotr Kosiewski). Przypomnijmy: inwestycja długo była wstrzymywana pod pretekstem konieczności uzupełnienia projektu. Jego twórca Christian Kerez cierpliwie wywiązywał się z kolejnych, coraz bardziej absurdalnych zadań. Wreszcie ratusz zerwał umowę z projektantem i postanowił... rozpisać nowy konkurs. Można się zastanawiać, co w gruncie rzeczy kryje się za postępowaniem samorządowców, snując coraz bardziej spiskowe teorie. Jedno jest pewne: to kompromitacja miasta.
Tyle że bojkotujący program popełnili nie tylko nietakt wobec telewidzów, ale także błąd taktyczny. Mieli szansę nagłośnić sprawę wśród szerokiej publiczności. Zamiast tego dali argument przeciwnikom: widzicie, ci ludzie od sztuki są po prostu nieracjonalni...
STRAJKOWE WĄTPLIWOŚCI
Nieprzemyślany – i arogancki – wydaje się również strajk artystów, zainicjowany przez powołane do życia podczas krakowskiego Kongresu Kultury Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej. 24 maja zamknięto przed publicznością (na cały dzień bądź na kilka godzin) drzwi muzeów i galerii. W strajku wzięło udział ok. 80 instytucji – m.in. Zachęta i Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, Galeria Miejska Arsenał w Białymstoku, krakowski Bunkier Sztuki, Muzeum Sztuki w Łodzi...
O co chodziło protestującym? W gazetce strajkowej czytamy: „Sztukę tworzą artyści z ogromnym nakładem pracy, czasu i środków, z wielkim poświęceniem, samodzielnie podejmując ryzyko. Za ich sytuację socjalną nikt nie czuje się odpowiedzialny. (...). Nie mając stałego zatrudnienia, artyści z trudem wiążą koniec z końcem. Pracują dużo, a zarabiają słabo i nieregularnie. Stają się też pierwszymi ofiarami cięć budżetowych w instytucjach kultury i niekorzystnych zmian na rynku pracy”.
Moje wątpliwości dotyczą zarówno formy, jak meritum strajku. Zacznijmy od kwestii pierwszej. Nie rozumiem, dlaczego ofiarą protestu musiała paść publiczność, której odebrano możliwość kontaktu ze sztuką – i to w czwartek, a więc w dniu, w którym zwyczajowo wiele instytucji wystawienniczych oferuje wstęp za darmo. Co więcej: potencjalni zwiedzający nie mogli wziąć udziału w wydarzeniach finansowanych przede wszystkim z budżetu państwa – zmarnotrawiono więc jakąś, choćby i znikomą, kwotę pochodzącą od podatnika.
W tym kontekście dwuznaczna staje się też sytuacja galerii. Z jednej strony chodzi o to – na co zwróciła uwagę Anna Maria Potocka, dyrektorka krakowskiego MOCAK-u, która nie zamknęła podwojów swojego muzeum, za co oburzeni protestujący postanowili ukarać ją jednodniowym bojkotem – że bez żadnej dyskusji zastosowano wobec nich moralny szantaż. Z drugiej zaś warto by się zastanowić, czy w demonstrowanej strajkiem galeryjnej solidarności z artystami nie kryje się odrobina hipokryzji. Czy te instytucje zawsze są wobec nich tak lojalne? Ile z nich wypożycza prace na wystawy, nie płacąc autorom żadnych „tantiem”?
MGŁAWICOWOŚĆ POSTULATÓW
Podstawowym problemem okazuje się jednak mgławicowość postulatów, które stawiają protestujący artyści. Jak rozumiem, domagają się poprawy swojego ekonomicznego statusu, przede wszystkim stworzenia osobnego systemu ubezpieczeń społecznych. Jednak na czym opierałby się ten system? Czy chcieliby go jedynie uelastycznić, tak by artyści mogli np. opłacać swoje ubezpieczenie nieregularnie, uzupełniając w zależności od wysokości przychodu w konkretnym miesiącu (roku)? A może marzy im się coś na kształt KRUS?
Kolejna kwestia: kogo obejmowałby nowy system? Absolwentów wyższych uczelni artystycznych? Wielu z nich odchodzi od zawodu, a ich miejsce zajmują np. socjologowie. Tych, którzy mogą pochwalić się „dobrym wystawienniczym CV”? Jeśli tak, poszkodowani będą twórcy młodzi i niedoświadczeni. Każdego, kto czuje się artystą? Przecież to niepoważne.
Strajkujący nie przedstawili żadnego pomysłu, nad którym można by dyskutować.
Jedyny konkret dotyczy zachowania możliwości odliczenia przez artystę 50 proc. kosztów uzyskania przychodów. Katarzyna Górna, jedna z inicjatorek protestu, ma rację: to nie przywilej, ale sprawiedliwe prawo do odpisywania kosztów, które artysta ponosi. Ale rację ma także Anna Maria Potocka, wskazując, że to prawo bywa nadużywane – np. przez agencje reklamowe. Niewątpliwie słynne „50 procent” trzeba jakoś uszczelnić.
Przypomnijmy także, że ewentualna nowelizacja ustawy o PIT nie dotknie wszystkich korzystających z tego prawa, ale tych, których dochód przekracza pierwszy próg podatkowy, czyli kwotę 85 tys. zł. To dużo pieniędzy. Może w takim przypadku warto wykazać się odrobiną solidaryzmu społecznego?
TĘSKNOTA ZA ETATEM
Nie przekonuje mnie przywoływany często argument, podkreślający nieregularność dochodów wynikających ze sprzedaży dzieł sztuki. To prawda: zdarza się, że w jednym roku artysta zarobi w ten sposób sto tysięcy złotych, zaś w następnym – dwa tysiące. Tyle tylko, że pierwsza suma stanowi zabezpieczenie przynajmniej na kolejnych kilkanaście miesięcy.
Co ważne: twórca nie żyje dziś wyłącznie z działalności rynkowej. Bierze udział w rozlicznych programach (czy za prace, które powstawały specjalnie na takie imprezy, jak np. Sezon Kultury Polskiej w Izraelu, artyści nie otrzymywali honorariów?). Korzysta z grantów, stypendiów i rezydentury. Wykłada – nie tylko w szkołach publicznych. Wykonuje projekty komercyjne (okładki, plakaty)...
Zawód artysty nie jest jedynym, który wiąże się z sezonowością dochodów i koniecznością samodzielnego przewidywania finansowej przyszłości. W podobnej sytuacji jest np. coraz liczniejsza grupa dziennikarzy i publicystów, tłumaczy i redaktorów...
Czytając wypowiedź Zbigniewa Libery, artysty niewątpliwie wielkiego, który mówił, że w młodości nie interesowało go, kto będzie mu na starość wypłacał emeryturę, a teraz nie stać go na płacenie 900 zł miesięcznie, przypomniała mi się pewna znajoma. Samotnie wychowuje dwójkę dzieci (mąż zginął w wypadku), spłaca kredyt mieszkaniowy, pracując w tzw. „wolnym zawodzie” – jako przewodniczka (skądinąd świetna) po Krakowie. Kiedy sezon jest dobry i do miasta zjeżdżają turyści, zarabia nieźle. Kiedy pada deszcz, a kurs złotego idzie do góry, ograniczając liczbę gości z zagranicy, zaczyna się martwić, jak przetrwa następną zimę. Żadne muzeum, żadna agencja turystyczna, z którymi współpracuje, nie zapewni jej wsparcia. Na publiczny protest nie może sobie jednak pozwolić.
Z kolei Ryszard Kozik tak komentuje ostatnie wydarzenia w krakowskim dodatku „Gazety Wyborczej”: „Gdybym napisał, że w proteście przeciwko pogarszającym się warunkom pracy dziennikarzy ogłaszam jednodniowy strajk, nie przejęliby się tym za bardzo ani moi szefowie, ani czytelnicy. Jestem nawet pewien, że w internecie większość z nich namawiałaby mnie do ogłoszenia strajku bezterminowego”.
Gdzieś głęboko w wypowiedziach organizatorów artystycznego strajku kryje się tęsknota za stabilnością i bezpieczeństwem etatu, za rozumianą szeroko „państwową posadą”. W gruncie rzeczy wszyscy o tym marzymy, zdając sobie jednak sprawę, że stabilność i bezpieczeństwo są coraz trudniejsze do osiągnięcia.
***
Nie chcę uzależniać twórczości od bezwzględnych zasad wolnego rynku ani skazywać artystów na biedę. Chciałabym tylko, by te środowiska zeszły na ziemię, by zaczęły formułować postulaty racjonalnie i konstruktywnie. Bez niepotrzebnych emocji – uwzględniając za to potencjalnych słuchaczy.
Za tydzień polemika Piotra Kosiewskiego