Życie w przypisach

Najpierw chciał zostać dorożkarzem, potem kapitanem okrętu. Ale już jako dziesięciolatek zapragnął być badaczem literatury. W kajecie ćwiczył swój podpis poprzedzony „prof. dr”.

04.11.2013

Czyta się kilka minut

Marta Wyka, wychowanka profesora, pod jego kierunkiem zrobiła wszystkie stopnie naukowe: – Od początku był postrzegany jako ktoś wybitny. Mój ojciec, Kazimierz Wyka, prowadził w zeszyciku rejestr wypromowanych przez siebie doktorów i docentów. Po długim spisie następowała mocna kreska; pod nią zaś widniał, osobno i stanowczo – Henryk Markiewicz.

Andrzej Romanowski, najbliższy ostatnio przyjaciel i współpracownik: – Wzruszająco lojalny. Zawsze wierny sobie, zawsze autentyczny.

Teresa Walas, wychowanka i współpracowniczka: – Nie są to przymioty, których głównie szukamy u uczonych, ale trzeba powiedzieć: był dobrym człowiekiem. Bardzo czułym na cudze problemy i cierpienie. Szalenie uprzejmym – nie w sensie galanterii, ale empatii.

CIERPIENIA MŁODEGO HERMANA

Wychował się w Krakowie, w zasymilowanej rodzinie żydowskiej. Ojciec zajmował się sprzedażą wysokogatunkowych alkoholi, matka prowadziła dom. Nie byli szczególnie religijni, ale przestrzegali podstawowych praktyk. Sami niewykształceni, dbali, żeby chodził do najlepszych szkół. Największy wpływ miał na niego starszy o dziewięć lat kuzyn Zygmunt: sprawdzał jego zadania i chodził na wywiadówki, zabierał co tydzień do kina i teatru, podsuwał lektury. W prezencie na siódme urodziny założył mu bibliotekę: uporządkował jego książki alfabetycznie, ponumerował i skatalogował. Było ich czterdzieści; przez osiemdziesiąt lat ta liczba powiększyła się do czterdziestu tysięcy.

Moment, w którym odkrył, że umie czytać, uważał za jeden z najszczęśliwszych w życiu. Pożyczał książki od rodziny i z bibliotek, kupował za kieszonkowe na wyprzedażach, zamawiał jako prezenty. Szybko ustalił swój czytelniczy kodeks: po pierwsze, każdą zaczętą książkę należy skończyć. Po drugie, każdą książkę z własnej biblioteki trzeba przeczytać. Po trzecie, z każdą książką należy obchodzić się ostrożnie: nie zaginać rogów, nie kreślić, nie robić notatek na marginesach, nie dotykać spoconymi dłońmi.

Pochłaniał kilkanaście książek miesięcznie, od Ajschylosa po Rodziewiczównę; potrafił przeczytać cały tom na ławce pod wypożyczalnią. Najpierw interesowały go pozycje historyczne: w piątej klasie, chorując na koklusz, przygotował własną historię powstania listopadowego – 80 stron formatu A4.

W szóstej klasie w wypracowaniu na temat wakacji napisał: „chodziłem na krótkie wycieczki, na plaże i do pływalni. Częstym moim towarzyszem była książka. Lekturę podzieliłem sobie na trzy działy: historyczny, historii literatury i beletrystyczny”.

Próbował zyskać sympatię kolejnych polonistów, przygotowując co roku monografie wielkich pisarzy. Zdziwieni, że uczeń przerasta ich wiedzą, nie chcieli go wyróżniać; czasem nawet starali się go upokorzyć. Ale to tylko podsycało jego ambicję: szybko zaczął pisać artykuły historycznoliterackie i wysyłać je do prasy. Z jednym z nich polemizował nawet prof. Tadeusz Estreicher. Nie wiedział oczywiście, że spiera się na łamach z piętnastolatkiem.

Im więcej Herman (imię zmienił po wojnie) czytał, tym bardziej odstawał od rówieśników; im bardziej odstawał, tym więcej czytał. Wspominając siebie po latach, używał słów: dziwadło, dziwowisko, dziwoląg. Był nieszczęśliwy i zakompleksiony. Ostatni we wszystkich grach, najgorszy na gimnastyce, wzruszał się jak dziewczyna.

Jego wygląd zdradzał źle widziane pochodzenie. Pierwszego dnia w prestiżowym liceum Nowodworskiego wychowawczyni poprosiła, żeby przed szereg wystąpili uczniowie „wyznania mojżeszowego”. Został przeniesiony do innej klasy; ta miała być aryjska. Martwił się, że nie będzie mógł studiować polonistyki: w roku 1938/1939 nie przyjęto na wydział żadnego Żyda. Nawet jeśliby się dostał, nie miał szans na naukową karierę – na uczelni mógłby zostać zatrudniony tylko po przyjęciu chrztu. Taki krok w jego rodzinie uznawano za niedopuszczalne karierowiczostwo.

30 sierpnia 1939 r. kupił sobie „Historię literatury rosyjskiej”. Nie zdążył jej już przeczytać. 4 września uciekł na wschód, zabierając ze sobą tylko sto złotych i mapę okolic Krakowa. Matka z siedmioletnim bratem zostali: przecież Niemcy nie mogli nic zrobić kobietom i dzieciom.

We Lwowie spotkał się z ojcem, kuzynem i wujem. Latem 1940 r., kiedy odmówili przyjęcia sowieckiego paszportu, zostali objęci wywózką. Na posiołku w obwodzie swierdłowskim pracowali po 12 godzin dziennie przy załadunku drewna. Jesienią 1941 r. został wywieziony dalej na południe, najpierw do Buchary, potem do kołchozu bawełnianego pod Andiżanem. Zgłosił się do Wojska Polskiego, ale nie został przyjęty. Głodował: ważył niewiele ponad 40 kilo, ledwo chodził. Uratowała go młoda pielęgniarka, która zabrała go do polskiego szpitala i odkarmiła. Kiedy wrócił do sił, dostał pracę nauczyciela w polskim domu dziecka, później w Związku Patriotów Polskich. Tak dotrwał do końca wojny.

Czytał przez cały czas zesłania. We Lwowie zapisał się do Ossolineum, w Bucharze do miejskiej biblioteki. W baraku na pryczy zgłębiał „Króla Ducha” i dzieła Lenina, na szpitalnym łóżku – poezję emigracyjną, w lepiance na legowisku z kartonu – pisma Marksa. Podobały mu się, chociaż miał zastrzeżenia.

ŻYCIE OD NOWA

Wrócił do Krakowa w 1946 r., z jedną walizką, bez domu i rodziny (ojciec zmarł na serce jeszcze w kołchozie). Próbował się dowiedzieć o losy matki, ciotki i brata: podobno ukrywali się u chłopów w podkrakowskiej Nowej Wsi, podobno ostatni raz widziano ich na wiejskiej drodze. Nigdy nie poznał daty, miejsca ani okoliczności ich śmierci.

Przekonany, że nowa Polska będzie zupełnie inna niż ZSRR i będzie w niej wreszcie w pełni akceptowany, zapisał się do partii. Dostał pracę w Wydziale Propagandy Komitetu Wojewódzkiego, później – w redakcji „Głosu Pracy” i „Krakowskiej Trybuny Robotniczej”. Ożenił się z poznaną na zesłaniu warszawianką Marią Milberger, urodził im się pierwszy syn. Żyli biednie. Maria dorabiała, szyjąc amatorsko suknie dla modnych krakowianek.

Na polonistykę został przyjęty bez matury – wystarczyło, żeby podał listę fachowych lektur z Ossolineum. Jeszcze na studiach regularnie publikował artykuły krytycznoliterackie i został zatrudniony jako asystent. Długo zwlekał z przystąpieniem do egzaminu magisterskiego: miał wrażenie, że nie jest dostatecznie przygotowany. Nie wiedział jeszcze, że w tym czasie Stefan Żółkiewski mówił o nim: „Taki literaturoznawca zdarza się może raz na dwieście lat”. Któregoś dnia Kazimierz Wyka i Stanisław Pigoń wezwali go do pokoju profesorskiego i zaczęli wypytywać o sprawy uczelniane. Wreszcie Pigoń uśmiechnął się i powiedział: „No, to gratulujemy – złożył pan egzamin magisterski. Którą ze swych prac wybiera pan na magisterską?”. Pięć lat później Markiewicz był już profesorem.

Szybko stał się czołowym przedstawicielem literaturoznawstwa marksistowskiego; nie znaczyło to, że przekonał się do socrealizmu. „Marksizm był moim największym naukowym szaleństwem” – stwierdził na starość. Pracował nad wieloma tematami: od „Lalki”, której był wybitnym znawcą, przez zagraniczną teorię badań literackich, do „Kosmosu” Gombrowicza. Wykładać nie lubił, uważał, że nie potrafi mówić ciekawie i swobodnie dłużej niż kwadrans.

W „Dekalogu badacza literatury”, który ułożył na potrzeby jednego z wywiadów, umieścił takie punkty: „Pamiętaj, że bałaganiarstwo to wielka wada; większą od niej jest tylko perfekcjonizm”, „Jasność to uprzejmość uczonego – pisz więc jasno”, „Trzy wyrazy obce w bezpośrednim sąsiedztwie – to za dużo!”.

Znał swoje ograniczenia: już kiedy przeczytał pierwsze recenzje Jana Błońskiego i Konstantego Puzyny, onieśmielony zrezygnował z uprawiania krytyki literackiej. Wytykał sobie brak inwencji stylistycznej, teoretycznej i interpretacyjnej, odpowiedniego przygotowania filozoficznego, biegłej znajomości języków (nieważne, że czytał po angielsku, niemiecku, rosyjsku, czesku, słowacku i łacinie). Z tego powodu unikał zagranicznych podróży.

W 1968 r. stracił etat w Instytucie Literackim PAN. Po latach podkreślał, że w tym czasie nie spotkało go nic szczególnie przykrego: czytał w prasie o syjonistycznym spisku, ale wśród ludzi, na których mu zależało, czuł się wciąż szanowany. Pytany, dlaczego nie zrezygnował wtedy z legitymacji partyjnej, najpierw mówił o oportunizmie. Potem o konsekwencji – przecież nie zerwał z PZPR wcześniej, gdy były inne, większe i mniej osobiste powody. Wreszcie: o pragmatyzmie. W partii jego wystąpienie nic by nie zmieniło; dla podwładnych znaczyłoby wiele: mógł chronić młodszych kolegów przed represjami.

Przez kilka lat był dyrektorem Instytutu Filologii Polskiej UJ. Kiedy w 1981 r. odbywały się pierwsze demokratyczne wybory na to stanowisko, nie odważył się startować. Był przekonany, że opozycyjnie nastawieni koledzy nie będą chcieli mieć partyjnego przełożonego (chociaż do Solidarności też wstąpił). Na zebraniu wyborczym stanowczo domagano się jego kandydatury. Rozpłakał się, kiedy został wybrany.

W 1989 r. został redaktorem naczelnym Polskiego Słownika Biograficznego. „Jest to najbardziej odpowiedzialna i zaszczytna funkcja, jaką sprawowałem” – mówił. W następnym roku wydał, wspólnie z Andrzejem Romanowskim, pierwszy tom „Skrzydlatych słów”: słownika cytatów, które weszły do zbiorowej świadomości Polaków. To jego najpopularniejsza praca.

REGAŁ I STRYCZEK

Jego księgarska pasja z czasem przerodziła się w nałóg, a nawet obsesję. Do księgarni i antykwariatów zaglądał kilka razy w tygodniu; kupował od 20 do 30 tomów miesięcznie. W dużym mieszkaniu w przedwojennej kamienicy na Grottgera układał je na półkach w dwóch rzędach od podłogi do sufitu. Korzystał z pięciu drabin. Regał wstawił nawet do toalety; oprowadzając gości po domu, żona pokazywała to miejsce ze zgrozą i rozbawieniem. Śmiała się też, że mąż nigdy nie jest o nią zazdrosny – bo przecież nie jest książką.

Żadnej książki nie wyrzucił. Kiedy nie mógł znaleźć jakiegoś tytułu w labiryncie półek, zaniepokojony szukał godzinami do skutku. Znajomych proszących o jakąś pozycję odsyłał do publicznej biblioteki. W ostateczności przy wypożyczającym zapisywał tytuł w specjalnym zeszycie i wyznaczał krótki termin zwrotu. A potem go egzekwował. Był z siebie dumny: przez kilkadziesiąt lat nie zaginął mu żaden tom. Zawsze wyrozumiały dla studentów i współpracowników, raz tylko wpadł w furię: kiedy studentka oddała mu książkę ze zniszczoną okładką.

W 1992 r. przeszedł na uniwersytecką emeryturę, ale emerytem nigdy się nie stał. Regularnie chodził do Biblioteki Jagiellońskiej i redakcji PSB. Poza tymi wyjściami rozkład jego dnia był od lat niezmienny: wstawał przed 10, do południa pisał kilka stron trudniejszych tekstów (ręcznie, z licznymi skreśleniami), po obiedzie wyłączał telefon i kładł się na dość długą drzemkę, następnie do wieczora zajmował się korektami. Po kolacji przez dwie godziny oglądał telewizję. Czytał i pracował jeszcze do drugiej w nocy. Niedziele poświęcał na korespondencję i porządki w bibliotece. Często przyjmował przyjaciół. Wskazywał im miejsce na skórzanym fotelu przy kawowym stoliku, nalewał koniaku i chwalił się sukcesami wnuków.

Powoli wycofywał się z działalności stricte badawczej. Wiedział, że jest w swoich upodobaniach anachroniczny, nie rozumiał w pełni prac z nowych nurtów. Szczególnie irytowała go mętność dekonstrukcji. Teresa Walas: – Mówił, że szkoda mu życia na zgłębianie czegoś, czego nie rozumie i co być może pod spodem jest puste.

Nie potrafił rozszyfrować najnowszej poezji (podejrzewał, że nie potrafią tego także czytelnicy i krytycy), irytował go współczesny teatr, nową prozę uważał za słabą. Czuł się „niedzisiejszy”, a nawet to podkreślał: gdy pisał o sobie, używał staroświeckiej formy „mię”.

Zafascynował się religioznawstwem i teologią. „Chciałbym pojąć, jak to jest, że intelektualiści, uczeni, ludzie o umyśle krytycznym, potrafią wierzyć. W zdumienie wprawia mnie przede wszystkim wiara we wszechmoc i sprawiedliwość tej Istoty” – tłumaczył w wywiadzie. Sam stracił wiarę jeszcze przed wojną.

Coraz częściej wdawał się w polemiki: nic nie irytowało go tak, jak bylejakość publicznych wypowiedzi. Wytykał przekłamania, błędy i nonsensy z bieżącej prasy i nowych książek. Nie oszczędzał nikogo: każdy pisarz, krytyk i publicysta mógł się obawiać, że zostanie wymieniony z nazwiska i sarkastycznie oceniony. Wypowiadał się w gorących dyskusjach – o twórczości Jana Tomasza Grossa, krzyżu w Sejmie, homoseksualnym podtekście „Kamieni na szaniec”.

Pod koniec sierpnia, sięgając po książki, spadł z drabiny. „Rozkwasiłem sobie nos” – napisał do Romanowskiego ze szpitala. Po kilku dniach wrócił do domu; Teresie Walas mówił, że wprawdzie więcej śpi, ale już wrócił do formy. We wtorek 29 października został zabrany do szpitala. Zmarł dwa dni później. 16 listopada skończyłby 91 lat.

Romanowski: – Byłem u niego ostatni raz we wrześniu. Pokazywał mi stertę karteczek, które gromadził do kolejnego wydania „Skrzydlatych słów”. Prosił, żebym się tym zajął. Oglądaliśmy okładkę dziennika Zygmunta, który niedługo ma się ukazać. Cieszył się, że wreszcie spłacił wobec ukochanego kuzyna dług wdzięczności.

***

W 2008 r. sprzedał swój księgozbiór Książnicy Pomorskiej. „To jedyny dorobek mojego życia, nic więcej nie zostawię dzieciom” – powiedział „Gazecie Wyborczej”. Od dawna martwił się, że jego kolekcja ulegnie rozproszeniu. W 1991 r. napisał: „Sporo moich prac poszło w fałszywym kierunku lub z biegiem czasu zwietrzało, i w ogóle nie wiem, co warte jest to, co robiłem. Ale co do jednego nie mam wątpliwości: biblioteka jest najlepszym dziełem naukowym mojego życia”. Część tego dzieła już kilka lat temu trafiła do Szczecina. Reszta wkrótce zostanie zabrana z pustego mieszkania.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2013