Żyć jak jednodniówka

NATURA WŁÓCZYKIJA | W obliczu końca świata ucieknę na Warmię. Nie żartuję. Nie uważam się za preppera i nie czuję się przygotowany na cywilizacyjną apokalipsę, ale poznałem kiedyś człowieka, który ma to wszystko dobrze przemyślane.

19.04.2019

Czyta się kilka minut

 / ZBIGNIEW NURZYŃSKI / ADOBE STOCK
/ ZBIGNIEW NURZYŃSKI / ADOBE STOCK

Dwa głębokie wąwozy zbiegają się tam w kształt litery V, a ich dnami płyną czyste strumienie, wodopój dla kopytnych i dzików. Zwierzyny mrowie, runo przez połowę roku obfite jak mało gdzie. Łatwo też sklecić dach nad głową. Znajomy twierdzi, że las wyżywi całą jego rodzinę, a jezior dookoła tyle, że i z wodą nie będą mieli problemu. Kiedy więc nastąpi cywilizacyjny krach: wielkie zaciemnienie, puste sklepowe półki i kilometrowe kolejki do dystrybutorów na stacjach benzynowych, ja i moi najbliżsi będziemy już w drodze w olsztyńskie.

Warmińska Ameryka

Pierwszego razu w tych stronach nie zapomnę nigdy. Połowa września 2001 r., zimno i deszczowo, więc w letniskowej wsi, w której przyjaciółka ma działkę, nie było żywego ducha. Sklep w pobliskiej stodole zamknął się już na zimę, po piwo i całą resztę trzeba było jeździć kilka kilometrów. Siedzieliśmy pośród sosen i czekaliśmy na rok akademicki. Przy wtorkowym śniadaniu ktoś włączył radio, łapało wtedy tylko jedną stację. Przerażony reporter mówił o awionetce, która rozbiła się na wieżowcu. O kolejnej pełnej godzinie to już nie był byle jaki samolocik, tylko rejsowy boeing. Zaraz po nim drugi. Kolejna godzina – płonął Pentagon. I nikt nie wiedział, co się tak naprawdę dzieje. Siedzieliśmy na warmińskim odludziu bez kontaktu z resztą świata i czuliśmy się zdezorientowani jak nowojorczycy. Co przyniesie następna pełna godzina i jeszcze jeden serwis informacyjny? Co to jest Al-Kaida? Czy to już wojna? Wracamy do miasta czy siedzimy w lesie, gdzie nikt nas nie znajdzie? Dopiero dwa dni później w Olsztynie zobaczyłem zdjęcie na czołówce gazety i to, że półkilometrowa wieża może zawalić się, jakby zbudowano ją niewprawną ręką z klocków Lego.


CZYTAJ WIĘCEJ

NATURA WŁÓCZYKIJA – specjalny dodatek dla ruchliwych! >>>


Tamtej odludnej Warmii już nie ma. Przyjaciółka na działce ma nie tylko telewizję, ale i internet LTE. Większość trasy z Warszawy pokonuje się ekspresówką. Jeszcze do niedawna podróż odbywała się etapami, które wyznaczały miejscowości o potencjale korkowym. Łomianki bez obwodnicy, rondo w Glino­jecku, światła na początku i końcu Mławy, wreszcie zjazd z krajowej siódemki w Olsztynku i przez las na Amerykę, warmińską Amerykę. Dziś pniaki wyrwane z korzeniami straszą na poboczu już za Płońskiem, ekspresówka pełznie w kierunku Warszawy, więc za kilka lat warmińsko-mazurskie będzie jeszcze bliżej niż dziś.

To zresztą paradoks: większość Polaków mówi warmińsko-mazurskie, choć myśli zupełnie odwrotnie lub nawet po prostu – „mazurskie”. Wielkie jeziora przykrywają całą resztę. A przecież to dwa różne światy. Na historycznej, XVIII-wiecznej mapie Jana Fryderyka Enderscha, który większość życia spędził w Elblągu, Święta Warmia trójkątem wcina się w Hockerlandię, Natangię i Mazury. To komplikuje sprawę, bo my, współcześni, oczekujemy prostszych komunikatów: to po lewicy, to po prawicy. Ale z Warmią i Mazurami tak się nie da. Da się za to, jadąc z zachodu na wschód, historyczną granicę przekroczyć dwukrotnie.

Kłobuk, Włóczywiosło i ludzie z mgły

W „Na tropach Smętka” Melchior Wańkowicz pisał, że Warmia jest jak siekiera, która wisi nad Prusami Wschodnimi. „Ale przecież nie my to jej te kształty nadaliśmy, tylko układ Krzyżaków z własnym biskupem, któremu, zwyczajem średniowiecznym, oddano trzecią część ziem do profitowania, wydzielonych w taką oto figurę. A że biskupi nie bardzo chcieli za Krzyżaków się zastawiać, że na potrzebę grunwaldzką cała Warmia wystawiła zaledwo 100 ludzi, że od Grunwaldu aż po rozbiory wypowiedziała się i trwała za Polską – więc została krajem katolickim”. Krajem, gdzie „Boże Męki nadają krajobrazowi ciepło”.

W 1935 r. Wańkowicz wędrował i pływał (jego kolega, Igor Newerly, utkał na podobną okoliczność termin „włóczywiosło”) z córką zwaną Tirliporkiem, próbując przy okazji rozplątać korzenie tutejszych etnosów. Widział rozśpiewaną krainę przydrożnych figur, ale w Worytach, zaraz obok maryjnego Gietrzwałdu, znalazł diabła. W domu gospodarza Grusa (co za nazwisko, Grus grus to przecież żuraw zwyczajny!) straszyło niemal co noc, a raz nawiedziła go nawet kareta prowadzona przez cztery czarne jak mrok konie, z której wyskoczył niewidzialny człek i wparował do izby. To wszystko działo się, zanim Tim Burton zaczął kręcić swoje filmy. Takich scen jest u Wańkowicza więcej: oto jakaś chłopka z Woryt spotkała kiedyś na drodze człowieka bez głowy. No i kto żyw pielęgnował kłobuka, demona domowego ogniska, który żerował na biedzie sąsiadów. Kłobuk był wybredny, kapryśny i lubił jajecznicę. Trzeba mu było stawiać na strychu michę smażonych jajek i pilnować, żeby nie wpadła w niepowołane ręce. Raz na posiłek połasił się przypadkowy parobek, a chata zaraz potem spłonęła, bo się głodny kłobuk wkurzył (co nie do końca dziwi, bo w Worytach mają świetne jajka). Natomiast kłobuka można było sobie wyhodować samemu, Wańkowicz zdobył w Gromie pod Pasymiem przepis i zamieścił go w swojej książce, ale z uwagi na obrazoburczy charakter procederu nie warto go tu cytować.

Warmię moją i Warmię Wańkowicza dzieli 80 lat, a to przecież prawie tyle, co mezozoik. W międzyczasie wróciła tu Polska, wylęgły się państwowe gospodarstwa rolne, a pobliska gmina Jonkowo zdążyła stać się enklawą stołecznych hipisów. W latach 80. przyjeżdżali do zrujnowanych gospodarstw wyremontowanymi maluchami i przejmowali nieruchomości w zamian za te auta (dziś często funkcjonują w nich luksusowe agroturystyki). W Worytach bywałem wielokrotnie, bezgłowych diabłów nie widywałem, za to takich, na których w Bieszczadach mówią „ludzie z mgły” – owszem. Z mgły, bo wyłaniają się z porannego mleka, snują po poboczu i czekają, aż sklepowa przyjdzie do gieesu i pozwoli zadzwonić szkłem o szkło. Nie ma już we wsi tego sklepu, jest inny, kolorowy, sieciowy, z przymiotnikami „rzemieślniczy” i „ekologiczny” w asortymencie, za który – a jakże – można zbliżeniowo.

Pamięć mapy

Nie tropię na Warmii smętków i kłobuków, szukam bardziej przyziemnych uniesień.

Moja prywatna mapa, skala 1 do 50 tysięcy, tytuł „Pojezierze olsztyńskie, część zachodnia”, zabazgrana jest iksami, a każdy z nich to widmo minionego wydarzenia. Lubię myśleć, że jest tak samo pojemna jak kartografia Indian Zuni z terenów dzisiejszego Nowego Meksyku. Jednoczesne odwzorowanie graficzne teraźniejszości i przeszłości, coś na kształt osobistego pamiętnika, nie do końca zrozumiałego dla postronnych. Zuni nie chcieli – i wciąż nie chcą – by mapy były wyłącznie przedłużeniem kompasu, by tylko pomagały geograficznie odnaleźć się w przestrzeni. Zapisywali w nich emocje i plemienne przywiązanie do ziemi. Swoją kulturę, tradycje, język. Mapy Zuni miały po prostu świetną pamięć i mówiły tyle samo o miejscu, co i o ludziach, którzy je zaludniają.

Iks pierwszy: Pelnik, czerwiec, słońce ściągnęło z pejzażu wszystkie kolory i zostawiło głównie biały. Przepalona trawa, wypłowiała gleba, pot na skroniach. Jezioro Isąg zakrzepłe, ani podmuchu, na plaży i pomoście ręczniki, na nich letnicy. Brzuchy w górze, czapki na oczach, słuchawki na uszach. Ratownik WOPR z perspektywy zwyżki przygląda się ekranowi własnego telefonu, kątem oka rzucając na taplające się przy brzegu dzieci. Tylko one wydają jakieś dźwięki. One i trzmiele. Niebo przecina kormoran.

Odpycham się lekko od brzegu. Najpierw tylko klęczę na desce, potem staję, wiosło, lewa, prawa, znowu lewa. Płynę w kierunku zarośniętej wyspy. Ci z pomostu już mnie nie widzą, bo zniknąłem za winklem z trzciny. I wtedy z nieba zeskakuje olbrzym, prawie się zderzamy. Bielik ślizgiem spada nad taflę, łapie coś, a potem znika w koronach drzew. Polowanie najwyraźniej się udało, a ja stoję oniemiały.

Iks drugi: Stare Kawkowo, koniec sierpnia, bita droga odchodząca na zachód od asfaltu na Gamerki. Mijam zabudowania, ktoś rozwiesza pranie, coś szczeka, gospodarz pędzi z łąki krowy. Droga rozgałęzia się jak ramiona igreka, skręcam w lewe, skaczę przez ich placki. Łąka jest pagórkowata, otulona nawłocią. Nigdy wcześniej nie widziałem tyle nawłoci co tamtego sierpnia. Kalafiorowate obłoki migrują na północ, jakby chciały zamienić się miejscami z ptactwem, które poleciało już na południe. Kilka godzin wcześniej czekająca na autobus kobieta na pytanie o bociany znad wiejskiego placu zabaw odpowiedziała, że pożegnali je już dwa tygodnie temu. Idąc w kierunku Pasłęki, liczę więc raczej na bobry niż ptaki. Ale wtedy je słyszę. Z żurawiami tak już zwykle jest – najpierw słyszysz, potem dołączają oczy. Krzyk jak agonia, skrzydlaty rwetes na kilkadziesiąt dziobów. Koniec lata to właśnie ten klangor znad Pasłęki.

Iks trzeci: domek w Rentynach, wrzesień. Siedzę przy herbacie, gdy nagle kubkiem zaczyna bujać jak na łajbie, a w kuchni dzwoni szklana orkiestra. Wychodzę na zewnątrz, ziemia trzęsie się jak wibrujący telefon. Dowiem się potem, że tak właśnie odczuwa się 4 stopnie w skali Richtera.

„Kiedy słońce przechodzi na zachód, a powietrze staje się lekkie i przejrzyste, uświadamiam sobie, że żyłem jak jednodniówka. Bardziej niż kiedykolwiek zawiesiłem całą moją przeszłość i przyszłość. Wyrwałem życiu kilkanaście godzin i pozwoliłem im wsiąknąć w piasek” – zanotował kiedyś w dzienniku Zbigniew Herbert. Nie na Warmii, ale całkiem niedaleko stąd, nad jednym z tych jezior o białym dnie i wodzie jedwabistej jak na morzach południowych. Bo przecież nie chodzi wcale o Warmię czy jakiekolwiek inne, nazwane z imienia miejsce, ale o krajobrazy, które każdy z nas nosi w głowie. Z którymi czuje się związany i w które nieustannie chce wracać. W których, niczym Zuni, kreśli swoje osobiste mapy, stawiając na nich widmowe kleksy z powidoków. Bo dorośli też mogą bawić się w Indian.

Więc na razie, póki nasza cywilizacja wciąż stoi na swoich glinianych nogach, kiedy tylko mogę, uciekam na Warmię. Głównie po to, aby żyć jak jednodniówka. Kłaniając się raz jeszcze Wańkowiczowi: „Z centrów rozdźwięczanych dzwonkami tramwajów, z zaduchu benzyny, z alarmu telefonów, z wielkich ośrodków, w których mózg ludzki ropieje nienawiścią”, właśnie tam, „między pnie drzew pokrytych mchem”. Stawiać nowe iksy, wracać do starych. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17/2019

Artykuł pochodzi z dodatku „Natura Włóczykija