Zrehabilitować Savonarolę?

Pryncypialna moralistyka nie jest w stanie zastąpić dystynkcji, w których wyraża się niezbędna kultura logiczna. Molestowanie czy pedofilia pozostają złem moralnym bez względu na kontekst. Uwzględnienie kontekstu jest natomiast istotne przy ocenie osób, które aparat peerelowskiej przemocy usiłował wciągnąć do współpracy.

14.11.2006

Czyta się kilka minut

Wśród polskich publikacji dotyczących współpracy ze służbami specjalnymi ukazało się wiele tekstów, które można uważać za wzorcowy przykład ewangelicznej kultury, odpowiedzialności za słowo i szacunku dla człowieka. Wymieniłbym wśród nich numer "Więzi" poświęcony sprawie ks. Michała Czajkowskiego, serię artykułów Andrzeja Friszkego w "Tygodniku", wiele publikacji "Gościa Niedzielnego" czy wywiadów przeprowadzonych przez KAI, październikowy numer miesięcznika "W drodze". Niestety, styl ten ma niewielu kontynuatorów w prasie codziennej. W jej polemikach emocjonalny radykalizm bardzo często idzie w parze z agresywną pogardą dla człowieka. Nad stylem, którego konsekwentnie uczył Jan Paweł II, dominują emocje, w których mistrzem i nauczycielem humanizmu pozostaje Savonarola w wersji 2006.

Różne patologie

W ocenach postaw ludzi Kościoła w okresie PRL pojawia się często sugestia, że duchowieństwo musi się rozliczyć ze współpracy ze służbami specjalnymi, podobnie jak duchowieństwo w USA rozliczyło się z oskarżeń o molestowanie. Analogię tę uważam za niewłaściwą z wielu powodów. Oczywiście, można porównywać wszystko z wszystkim, niektóre porównania dają jednak niezbyt pochlebne świadectwo o kulturze logicznej porównującego. Istotna różnica ocenianych sytuacji wyraża się w tym, że molestujący podejmowali działania dobrowolnie czy wręcz z premedytacją, natomiast na listę donosicieli nierzadko wpisywani byli ci, którzy nie wiedzieli o tym, że są zarejestrowani jako TW. Omawiany na tych łamach przykład o. Władysława Wołoszyna pozostaje dostatecznie wymowny.

Pomawiani o molestowanie mogli, jak to było choćby w przypadku kard. Bernardina z Chicago, wykazać bezpodstawność kierowanych w ich stronę zarzutów. Jak ma natomiast wykazać swą niewinność ktoś, komu wpisano do akt literacką wersję rozmowy przy odbiorze paszportu? Dawanie z naszej perspektywy moralizujących dobrych rad kojarzy się z sytuacją kogoś, komu zalecalibyśmy mycie rąk jako znakomity środek przeciw zarażeniu dżumą. Niewątpliwie w każdej sytuacji ważna jest troska o elementarne zasady higieny; problem w tym, że ustawiczne mycie rąk może również zostać uznane za działanie o podłożu neurotycznym.

Podczas gdy molestowanie było wynikiem patologii moralnej u zagubionych życiowo osób, zorganizowane tworzenie systemu donosicieli stanowiło wyraz patologii instytucjonalnej, w której usiłowano łamać ludzkie charaktery. Molestowanie czy pedofilia pozostają złem moralnym bez względu na sytuacyjny kontekst. Uwzględnienie kontekstu jest natomiast istotne przy ocenie osób, które aparat peerelowskiej przemocy usiłował wciągnąć do współpracy. Nie wolno traktować jako skandalistów osób, na które padł cień funkcjonariusza tropiącego domniemanych wrogów władzy ludowej. Nie wolno także dlatego, że podobne procedury stanowiłyby przejaw obcej chrześcijaństwu etyki Savonaroli. Pryncypialne podejście florenckiego mnicha może wprawdzie urzekać sympatyków prostych rozwiązań; w perspektywie historii ma ono jednak czytelną ocenę moralną. Brak elementarnych rozróżnień w ocenach formułowanych przez Savonarolę sprawia, że z perspektywy czasu jawią się one jako przejaw fanatyzmu inspirowanego przez dobre intencje.

Godność zagubiona

Savonaroli niewątpliwie nie można odmówić dobrych intencji. Nie wystarczały one jednak wówczas, gdy łatwymi potępieniami usiłował obejmować postawy wymagające głębokich rozróżnień. Pryncypialna moralistyka nie jest w stanie zastąpić dystynkcji, w których wyraża się niezbędna kultura logiczna. Dystynkcje te są ignorowane przez współczesnych następców dominikanina z Florencji, którzy usiłują stosować ten sam prosty schemat ocen do sytuacji o głęboko zróżnicowanych odcieniach. Jest absolutnie niedopuszczalne odnoszenie jednakowych kryteriów ocen do kogoś, kto robił karierę, pisząc donosy na kolegów, i do kogoś, kto narażał życie w AK, przez co stał się potem przedmiotem szczególnego zainteresowania SB.

Jako przykład można wskazać choćby prof. Jerzego Kłoczowskiego. Obawiam się, że zbiór epitetów zastosowanych wobec niego w niektórych publikacjach sprawia, iż na ich tle sam Savonarola może jawić się jako osobowość ceniąca łagodne i wyważone określenia. Emocjonalny język wielu obecnych polemik świadczy wymownie, że niektórzy nie wierzą, iż prawda obroni się sama, i usiłują przekonywać do niej przy pomocy retorycznych wywodów.

Współcześni sympatycy radykalnych metod podkreślają z predylekcją, że prawda winna być głoszona bez półśrodków, z należnym radykalizmem. Problem w tym, iż Savonarola był również głęboko przekonany, że prawdę stanowi to, co on głosi. Określenie "Prawda to ja" można jednak usprawiedliwić tylko wtedy, gdy wypowiada je Chrystus - Prawda uosobiona. Nurt czasu niszczy natomiast nadzwyczaj szybko iluzje tych, którzy chcieli występować w roli jedynych właścicieli prawdy.

Trudno jednak zauważyć, by prowadziło to do wyrzutów sumienia u przedstawicieli środowisk, które wcześniej usiłowały rezerwować dla siebie monopol na prawdę. Po sformułowaniu oskarżeń pod adresem prof. Zyty Gilowskiej na łamach wielkonakładowych czasopism pojawiły się tytuły: "»Beata« - świadomy i dobrowolny TW". Kilka tygodni później okazało się, że miały one podobny status jak informacje radia Erewań, bowiem nadużyciem było zastosowanie określeń "świadomy", "dobrowolny" i "TW". W kręgu polskich Savonarolów nikt jednak nie czuł się odpowiedzialny na tyle, by przeprosić za użyte epitety i w zupełnie nowym kontekście wyrazić swą odpowiedzialność za prawdę.

Podobna sytuacja wystąpiła w wielu innych przypadkach. Kiedy w obronę wziąłem dr. Andrzeja Przewoźnika, gdy kierowano w jego stronę rażąco niesprawiedliwe oskarżenia, jeden ze znanych polityków zakwestionował moje argumenty, twierdząc, że sprawa Przewoźnika miała podłoże polityczne. Wolałem nie wiedzieć, co to miało znaczyć, jako że wiele spraw rozstrzyganych w czasach stalinowskich miało również podłoże polityczne. Dopiero później poinformowano mnie, że we wspomnianym przypadku określenia "polityczny" użyto jako synonimu przymiotnika "mafijny". Szkoda, że ci, którzy z elokwencją Savonaroli używają zamiennie podobnych terminów, tak szybko zapomnieli o słowach Miłosza podkreślających, iż "spisane będą czyny i rozmowy" i że następne pokolenia będą zastanawiać się nie tylko nad treścią notatek kaprala Kosiby, lecz również nad rolą tych komentatorów, którzy usiłowali podnieść kaprala do rangi klasyka polskiej literatury politycznej.

W dramacie doktora Przewoźnika specjalnej wagi nabiera to, że - w zapiskach przechowanych w jego teczce jako źródło zarzutów - większość raportów pochodziła od funkcjonariuszki SB, która uczestniczyła w spotkaniach krakowskiego Klubu Inteligencji Katolickiej i przy okazji usiłowała sprawdzać poglądy powierzonego jej pieczy "figuranta". Gdyby Przewoźnik nie interesował się działalnością KIK-u, lecz spędzał wolny czas przed telewizorem, oglądając przygody kapitana Klossa, nie musiałby się tłumaczyć z odpowiedzi, które starała się na swoim poziomie zrozumieć przyporządkowana mu funkcjonariuszka. Mimo pozorów pryncypialności, postawa Savonaroli stawia w uprzywilejowanej sytuacji tych, którzy unikali refleksji i nie podejmowali ryzyka.

Osobnym problemem pozostaje to, że lekceważy ona chrześcijańską wizję godności człowieka, tak istotną dla nauczania Jana Pawła II. Logika podejrzeń nie znajduje wyrazu w ewangelicznej postawie wobec bliźnich. Ci, którzy zwykli traktować wspólnotę bliskich im osób jako zbiór istot podejrzanych, schodzą na manowce kultury odległe od chrześcijańskiego szacunku dla człowieka. O tym, jak bardzo praktyka ta jest odległa od tradycji ewangelicznej, mogłem przekonać się niedawno, gdy w Lublinie dziękowaliśmy Bogu za sto lat posługi Sióstr Pasterek. Zgromadzenie to przybyło do Lublina w listopadzie 1906 r. z zaboru pruskiego, aby m.in. objąć opieką dziewczęta z ulicy. Dzięki ich opiece około dwustu dziewcząt mogło odnaleźć zagubiony ład życia, rozpocząć pracę zawodową, założyć rodzinę. Wśród zakonnych instrukcji dla sióstr wychowawczyń uderza nakaz, by nigdzie do paszportu nie wbijać wychowankom pieczątki informującej, że przebywały one w Zakładzie dla Dziewcząt Upadłych. Pieczątka taka przypominałaby bowiem ustawicznie o dramatach ich przeszłości lub wręcz uniemożliwiała znalezienie pracy.

Można pytać, co ocalało z tamtego szacunku dla człowieka we współczesnych postawach, w których obficie szafuje się potępieniami, unikając elementarnego pytania o godność naszych bliźnich.

Podejrzliwość czy solidarność?

Nie można obiektywnie przedstawić dramatów lustracji bez uwzględnienia duchowej więzi, jakże często jednoczącej osoby, które potrafiły podejmować ryzyko i okazywać solidarność wówczas, gdy na powstanie związkowej "Solidarności" trzeba było jeszcze długo poczekać. Wiem coś o tym, bo sam doświadczyłem podobnej solidarności przed uzyskaniem matury w liceum Bolesława Chrobrego w Piotrkowie. Miałem 17 lat, gdy ktoś okazując swą legitymację SB poinformował mnie, że ze względu na moje funkcje w samorządzie uczniowskim chciałby przedyskutować ze mną problem przeciwdziałania przestępczości w środowisku szkolnym. Tydzień później koleżanka, której dawałem korepetycje z matematyki, Marysia E., opowiedziała mi, że na jakimś spotkaniu rodzinnym jej wujek pracujący w SB wypytywał ją cały wieczór o mnie, gdyż otrzymał polecenie, aby przeciwdziałać mojemu wstąpieniu do seminarium. Nieco później tę samą wiadomość przekazało mi dwoje członków grona pedagogicznego, radząc, abym nie ujawniał zamiaru pójścia do seminarium, gdyż ze strony esbeckiego opiekuna można się spodziewać nawet prowokacji. Zastosowałem się do ich rady, kiedy poinformowali mnie, jaki typ prowokacji wchodził w grę. Nie skorzystałem jednak z rady esbeka, który sugerował mi studia w Wojskowej Akademii Technicznej, lecz potrzebne dokumenty przesłałem do krakowskiej Akademii Medycznej, aby miesiąc później złożyć je w sekretariacie Częstochowskiego Seminarium Duchownego w Krakowie.

W kartotekach nie mogły zachować się zapiski o tych, którzy spieszyli z pomocą bezinteresownie i w poczuciu przyjacielsko dzielonej informacji. Ignorowanie ich roli sprawi, że powojenna historia Polski pisana na podstawie esbeckich notatek może okazać się równie uproszczona jak podręczniki pisane ongiś w "jedynie słusznej" perspektywie. Jej dopełnieniem musi być pamięć o komplementarnym świadectwie bezinteresownej życzliwości okazywanej przez tyle osób, które wyżej ceniły uczciwość niż rodzinne więzy lub perspektywę awansu zależnego od pozytywnej opinii funkcjonariusza. Wątek ten trudno zauważyć, patrząc na świat spojrzeniem Savonaroli.

Życzliwość makiaweliczna

Niezależnie od niepełności świadectw, w których zabrakło wzmianek o szlachetnej postawie osób podejmujących ryzyko bezinteresownej pomocy, trzeba pamiętać, że esbeckich raportów nie można uważać za obiektywne także i dlatego, iż jest w nich ukryty makiaweliczny wątek, który ma służyć realizacji ideologicznych celów nadrzędnych wobec obiektywnego rejestru faktów. Funkcjonowanie tego mechanizmu opiszę, przywołując pierwsze kapłańskie spotkanie z funkcjonariuszem, który zjawił się, by wyrazić swą troskę o moje przyszłe studia.

Kilka miesięcy wcześniej zostałem skierowany na mą drugą placówkę duszpasterską do Gidel. W jesienny wieczór wróciłem motorowerkiem z katechizacji w wiosce odległej o 12 km. Nim dojechałem do domu, młodzież poinformowała mnie, że przyjechał ktoś wizytujący punkty katechetyczne i oczekuje mnie przed budynkiem, gdzie prowadzona jest katechizacja. Udałem się w sugerowanym kierunku, robiąc po drodze rachunek sumienia, czy nie zadeptano umytej przed tygodniem podłogi i czy pod moją nieobecność ktoś nie zaczął akurat naprawiać pieca, który wymagał naprawy.

Wizytujący gość nie był jednak zainteresowany podobnymi sprawami. Zaczął rozmowę od wyrazów współczucia, że inni moi koledzy otrzymali miejskie placówki w Zagłębiu, mnie natomiast trudno będzie pisać doktorat w wiejskich realiach Gidel. Pocieszyłem go, że o doktorat nie należy się martwić, bo akurat całe moje wakacje spędziłem w Warszawie, zastępując u Sióstr Wizytek ks. Jana Twardowskiego i gromadząc materiały do doktoratu dzięki sąsiedztwu biblioteki UW. Mimo że osobiście nie miałem złudzeń co do szczerości intencji mego rozmówcy, to jednak ktoś z boku przysłuchujący się tamtej rozmowie mógłby ukształtować sobie obraz opiekuńczego esbeka, który dzieli troskę o należytą formację intelektualną w Kościele. Kilka tygodni później mój ówczesny ordynariusz bp Stefan Bareła poprosił mnie na rozmowę, podczas której zaproponował mi studia doktoranckie z etyki. Podziękowałem mu za tę możliwość, informując, że nawet SB już się zamartwiało o mój doktorat; równocześnie zaś poprosiłem, abym zamiast etyki mógł wybrać filozofię przyrody.

Dopiero trzydzieści lat później, przeglądając raporty z inwigilacji profesorów prowadzonej przez SB, mogłem przekonać się, że opiekuńcza troska o należyte wykorzystanie talentów w Kościele stanowiła jeden z podstawowych rytuałów przy nawiązywaniu kontaktów. Rytualna formuła: "Ksiądz się marnuje. Z księdza talentem powinien ksiądz już dawno być dyrektorem Instytutu" okazywała się nierzadko skuteczną formą manipulacji, dotykającą czułych strun duszy, zwłaszcza jeśli rozmówca rzeczywiście oczekiwał, że w przeprowadzonych wyborach grono kolegów winno obdarzyć go większym zaufaniem. Esbek mógł wówczas występować w roli zatroskanego humanisty, realizując swą makiaweliczną wizję w pejzażu obficie zroszonym przez krokodyle łzy. Można ubolewać, że niektórzy z profesorów rozwijali ten wątek w dalszej rozmowie. Brak umiejętności odczytywania makiawelicznego podtekstu może świadczyć nie najlepiej o ich inteligencji, niekoniecznie musi jednak upoważniać do kwestionowania ich uczciwości.

Ślady etycznych rozterek

Nie zawsze rozpoznanie makiawelicznej taktyki miało charakter jednoznaczny. Czasem można było się zastanawiać, czy w danej sytuacji u funkcjonariusza nie pojawiają się jednak ślady ludzkich uczuć. Pytanie to nurtowało mnie, gdy próbowaliśmy z ks. Tischnerem interweniować, aby nie zabierano do wojska studentów filozofii, którzy akurat kończyli magisteria. Studenci Wydziału Filozofii PAT podejmowali w tamtym okresie swe studia jako drugi fakultet. Ich marzenia niszczyła karta powołania do wojska, której nie dawało się zazwyczaj uzgodnić z żadnym racjonalnym planem na najbliższą przyszłość. Nasz dziekanat słał wtedy listy odwoławcze do różnych gremiów wojskowych. W otrzymywanych odpowiedziach można było wyczytać między wierszami, że to nie władze wojskowe decydują o dacie wcielenia studentów PAT. Panem życia i śmierci był w tym przypadku oficer SB, który pojawiał się na uczelni po wysłaniu urzędowych odwołań. Pamiętam rozmowę, w której patrząc na listę studentów przeznaczonych do wojska, oficer zaproponował mi: "To niech ksiądz sam zadecyduje, którego z nich zwolnić". "Wszystkich" - odpowiedziałem. "Wszystkich nie mogę, ale jednego moglibyśmy zwolnić". Nie zasugerowałem nikogo. Także dlatego, iż obawiałem się, że potem poinformuje każdego z pozostałych: "Mogliście zostać zwolnieni, ale dziekan wybrał kogo innego". Nie jestem jednak pewien, czy w tamtej propozycji nie było jakichś śladów ludzkich reakcji kogoś, kto widział absurdalność sytuacji, którą wybrał, podejmując pracę w instytucji niewrażliwej na ludzkie uczucia.

Oczekując optymistycznie na ślady ludzkich reakcji u funkcjonariuszy SB, poprosiłem ich w liście pasterskim z lipca 2006 r., by kierując się głosem sumienia zechcieli ujawnić informacje, które pozwolą zrozumieć mechanizmy systemu bezprawia funkcjonujące w PRL. Żaden mój apel nie spotkał się z równie nikłym odzewem. Zareagowały cztery osoby. Ktoś o mentalności późnego Władysława Gomułki przysłał mi wykład prywatnej historiozofii. Ktoś inny prosił o interwencję, gdyż został niesłusznie zwolniony z pracy, gdy tworzono UOP. Autorzy dwóch innych listów zawiadomili, że mają dokumenty dotyczące Kościoła i że chętnie je udostępnią za stosownym wynagrodzeniem. Oczekiwanie na reakcje sumienia okazało się ostatecznie czekaniem na Godota. Może jednak ważne jest również i to, by po latach Godot nie tłumaczył się, że chciał przyjść do Kościoła, lecz nikt tam na niego nie czekał.

Rubikony i nadzieja

Stawiając w cytowanej analogii na jednym poziomie tragedię pedofilii i różnorodne odcienie nękania przez SB, demonizujemy struktury, które przez długi czas stanowiły twardy składnik instytucjonalnego absurdu. Demonizowanie było ulubionym zajęciem Savonaroli. Absurdem byłoby jednak nawiązywanie do tej właśnie tradycji przy obrachunkach moralnych z PRL. Zawarte w pierwszej encyklice Jana Pawła II świadectwo troski o ludzką godność, łączące szacunek do prawdy z szacunkiem do sprawiedliwych ocen, wyznacza horyzont wartości, których nie wolno lekceważyć w środowisku kulturowym traktującym z powagą przesłanie Papieża Polaka. Można psychologicznie zrozumieć, że zależnie od wieku recenzentów będzie nas różnić ocena tych samych faktów historycznych. Nie można jednak łączyć chrześcijańskiej wizji świata z instrumentalnym traktowaniem osoby ludzkiej lub podporządkowywaniem jej celom politycznym.

Współczesne spory o moralną ocenę sygnalizowanych postaw nie należą wyłącznie do historii. Na niektórych terenach byłych republik Kraju Rad pracujący tam kapłani i siostry zakonne doświadczają także obecnie znanych sprzed lat dylematów dotyczących dopuszczalnych form współdziałania z władzą. Jest dla nich oczywiste, że pewnych Rubikonów moralnych nie wolno przekraczać. Problemem pozostaje, jakie formy działania można akceptować na terenie ograniczonym przez Rubikony, aby nieść Chrystusa miejscowym wiernym. Byłoby z naszej strony przejawem megalomanii, gdybyśmy rezerwowali dla siebie kompetencje do określenia wszelkich dopuszczalnych form działania i występowali w roli superarbitrów wobec tych, którzy dźwigają krzyż codziennych trudnych decyzji. Nie narzucając naszych ocen, winniśmy w takich przypadkach uszanować decyzję biskupów miejsca zatroskanych o lokalny Kościół, przełożonych zakonnych prezentujących konsekwentną wizję duszpasterstwa, wiernych stawiających określone wymagania. Realizujący swą misję Kościół pozostaje otwarty na głos wszystkich ludzi dobrej woli. Ci ostatni winni jednak szanować jego autonomię unikając polemik na poziomie Savonaroli.

Ten sam szacunek obowiązuje w rozliczeniach z przeszłością. Troskę o prawdę Ewangelii i wierność jej zasadom etycznym na różne sposoby wyrażano w bogactwie tradycji Kościoła. Z tradycją tą nie można było pogodzić zdrady Judasza; obca jej była jednak również spektakularna pryncypialność Savonaroli. W bólu Golgoty i w milczeniu poranka wielkanocnego dokonały się natomiast największe dzieła zbawcze, których doniosłość tak łatwo przeoczyć w ferworze emocjonalnych polemik. W mroku niepokojów i napięć trzeba nam także obecnie chronić świat ludzkiej nadziei, pamiętając, że ostatecznym źródłem wszystkich zbawczych działań jest Chrystus żyjący w Kościele.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2006