Zmysł rzeczywistości

Dotyk mówi nie tylko o tym, że istnieje rzeczywistość. Dotykiem można się też przekonać, że istnieje drugi człowiek. Ale zdaje się, że w naszej kulturze nie lubimy się bez ważnego powodu urzeczywistniać dla bliźnich.

29.04.2008

Czyta się kilka minut

/rys. Mateusz Kaniewski /
/rys. Mateusz Kaniewski /

Rozmawiałem kiedyś ze znajomym na temat metody upewniania się, po której stronie granicy, dzielącej jawę od snu, znajdujemy się w danej chwili. Temat miał wbrew pozorom życiowe znaczenie - wziął się z mojej opowieści o tym, jak to pewnej nocy na kilkanaście sekund zasnąłem za kierownicą. Przebudziłem się, gdy przed maską zobaczyłem wyniosłą, białą postać, która wyrosła na drodze i - skręcając na pobocze, żeby uniknąć przejechania tego kogoś - uświadomiłem sobie ze zgrozą, że takich długich i białych istot przecież nie ma. Otworzyłem oczy w samą porę, żeby wrócić na jezdnię (prawe koła grzechotały już po żwirze: manewr kierownicą wykonałem przed chwilą naprawdę). Znajomy stwierdził, że jakkolwiek ludowa mądrość podpowiada, by w razie wątpliwości, czy nie śpimy, uszczypnąć się mocno, on stosuje inną, mniej bolesną metodę. "Ból może się przyśnić - wywodził - podobnie jak zapach czy smak, nie mówiąc o dźwiękach i kształtach. Ja dotykam lekko czegoś, czegokolwiek, co mam pod ręką, i staram się skupić na tym doznaniu. Delikatne wrażenia dotykowe nigdy się nie śnią. Na jawie zbyt często je lekceważymy, żeby stały się przedmiotem snu".

Nie byłem przekonany, czy podczas długotrwałej jazdy samochodem należy bezustannie macać wokół siebie w poszukiwaniu pewności, że to, co przeżywamy, dzieje się naprawdę. Ale od tamtej rozmowy intryguje mnie rola dotyku jako zmysłu utwierdzającego nas w realnym istnieniu. Zdaje się, że stanowi on najbardziej archaiczną z dostępnych nam form doznawania świata. Uruchamia się podobno w okolicach szóstego tygodnia życia płodowego. Jeśli się nie mylę, najprostsze organizmy żywe, którym ewolucja nie dostarczyła jeszcze oczu ani uszu, mają receptory, pozwalające odbierać fakturę, wibracje i temperaturę najbliższego otoczenia. Sunąc palcami po powierzchni stołu, instynktownie cofając rękę przed czymś gorącym (ach, filiżanka z kawą!), zbliżam się więc bardziej niż kiedykolwiek do obrazu świata takiego, jaki odsłania się poznaniu naszych ewolucyjnych przodków: dżdżownic czy ukwiałów.

Dotyk osadza mnie w rzeczywistości - i we własnym ciele. Pozwala rozróżniać to, co wewnątrz, i to, co na zewnątrz. Co trwa martwo i co wibruje, pulsuje, przesuwa się. Co ziębi i co parzy. Co jest suche i co jest wilgotne. Co swędzi, głaszcze, szoruje i rani. Co jest twarde, miękkie, włókniste, miałkie i płynne. Co śliskie, gładkie, lepkie, chropawe i ostre. Co ustępuje memu ciału, co opiera się, co uciska i co chwyta. Co sprawia przyjemność lub przykrość.

Rzecz, niepotwierdzona dotykiem, nie jest do końca rzeczywista. Wiele lat temu znalazłem się na wystawie sztuki konceptualnej. Eksponowano tam m.in. dzieło - nie pamiętam autora - pod tytułem "Błękitny obraz". Żeby go obejrzeć, należało wejść do wyciemnionej sali, gdzie na ścianie zawieszone było płótno, emanujące niepokojącym, zimnym blaskiem. Czułem, że coś jest nie tak, więc podszedłem bliżej. I jeszcze bliżej. I jeszcze. Stałem już z nosem prawie przyklejonym do obrazu i ciągle nie mogłem zrozumieć, dlaczego fosforyzuje. Jakaś kobieta obok wyciągnęła w końcu rękę i aż krzyknęła, gdy jej dłoń bez przeszkód zanurzyła się w błękit. Rzekome płótno okazało się wnęką w ścianie, podświetloną spod krawędzi niebieskimi świetlówkami. Granica między blaskiem a mrokiem rysowała się tak wyraziście, że sugerowała istnienie powierzchni rozpiętej na blejtramie. Taki współczesny wariant trompe l’oeil. Oko dawało się zmylić. I tylko dotyk mówił prawdę - że obrazu, na który patrzymy, realnie nie ma.

Nawykiem filologa zaczynam przepatrywać nasze zwyczaje językowe, odnoszące się do zmysłów. Gdy na coś patrzymy, opisujemy to, mówiąc, że wygląda tak i tak. Gdy coś słyszymy, mówimy, że brzmi to w pewien sposób. O innych wrażeniach orzekamy, że coś smakuje, coś pachnie lub cuchnie. I tylko o tym, co poznajemy dotykiem, mówimy po prostu, że to jest: ciepłe, gorące, twarde, miękkie, suche czy wilgotne. Jest, daje się dotknąć, istnieje.

Ale język podpowiada coś jeszcze. Epitety odwołujące się metaforycznie do zmysłu dotyku znalazłem tylko dwa (a potem trzeci, ale o nim później). Jeden to słowo "namacalny". Namacalny dowód to taki, któremu nie da się zaprzeczyć. Który zniewala do przyjęcia go bez żadnego wątpienia. Więc i w mowie zawarte jest poczucie, że dotknąć to wiedzieć na pewno. Ale jest jeszcze słowo "dotkliwy". Czyli przykry, bolesny, niewygodny. Dotkliwa świadomość przynosi dyskomfort. Chciałoby się ją uznać za majak, ale ona jest prawdziwa - niestety. Bo rzeczywistość, którą poznajemy dotykiem, która nas otacza, w najmniejszym stopniu nie przypomina raju. Osadzenie w niej daje pewność, ale przynosi ból.

Dotyk mówi nie tylko o tym, że istnieje rzeczywistość. Dotykiem można się też przekonać, że istnieje drugi człowiek. Ale zdaje się, że w naszej kulturze nie lubimy się bez ważnego powodu urzeczywistniać dla bliźnich. Jeśli ktoś niepowołany mnie dotyka, staje się agresorem. Jak w strasznej i śmiesznej scenie z "Nosorożca" Ionesco, gdy ulegający przemianie bohater protestuje przeciwko badaniu swojej skóry: "Ne me tâtez pas comme ça!", "No-nie-tykajże-mnie-tak!". Nie chcę, żebyś wiedział o mnie zbyt wiele, żebyś był przekonany, jaki jestem (w dotyku). Tym bardziej nie chcę, żebyś zmuszał mnie do uznania twojego istnienia jako namacalnie realnego. Widzieć i być widzianym, słyszeć i być słyszanym jest już wystarczająco dotkliwe.

A przecież życie w całkowitej pojedynczości, w kompletnej izolacji wydaje się niemożliwe. Nie tylko nieprawdopodobne - skoro tłocząc się w sklepach, windach, autobusach i pociągach ocieramy się bez przerwy o siebie. Także nie do zniesienia - bo mimo wszystko tęsknimy do innych ludzi, dążymy do ich dotyku "jak do lekarstwa na smutki" (słowa Czesława Niemena z płyty "Katharsis"). Podobno średniowieczny cesarz Niemiec, Fryderyk II, odkrył w wyniku okrutnego eksperymentu - przez wiele miesięcy trzymał noworodki bez kontaktu z opiekunami, chcąc się przekonać, czy język pojawia się u człowieka naturalnie, czy też w wyniku nauki - że dzieci, nieznające dotyku bliskich, przed upływem roku umierają. Miałem kiedyś w ręku poradnik dla samotnych, którego autorzy, amerykańscy psychoterapeuci, radzili czytelnikowi, że trzeba mu trzech życzliwych uścisków dziennie, by zachował równowagę psychiczną, więc jeśli chwilowo nie ma go kto uścisnąć, niech się uściśnie sam. Porada ta, jakkolwiek w praktyce nieco groteskowa, pokazuje dramatyczną konieczność urzeczywistnienia się bliźniego!

Desperatowi w samotności może być ostatecznie wszystko jedno, kto go dotykiem utwierdzi, ale doświadczenie namacalnej realności drugiego człowieka jest w gruncie rzeczy zbyt wstrząsające, byśmy fundowali je sobie w związku z byle kim. I stąd właśnie wszystkie szczegółowe procedury dostępu, przyznawanie i odbieranie uprawnień, kodyfikacja pożądanych i niepożądanych spotkań rąk, policzków, barków, całe to uznakowienie ciała, na którym wykreślamy skomplikowane mapy obszarów otwartych na wymianę dotknięć oraz strzeżonych stanowczo zon.

Nawiasem mówiąc, rewiry te podlegają na naszych oczach fascynującym przemianom. Swoboda obyczajowa pozwala widzieć coraz więcej, znamienne jednak, że wyzwolenie dotyku następuje w bardzo ograniczonym stopniu. W pewnych kategoriach kontaktów wręcz się cofa za sprawą niskiego poziomu społecznego zaufania: np. w "Panu Tadeuszu" Sędzia co chwila chwyta rozmówcę za kolano, czego by dzisiaj raczej nie robił. Lub nowość z ostatniego dziesięciolecia: dla mężczyzny całkowitym tabu stało się głaskanie czy branie na kolana dziecka, jeśli nie jest on jego ojcem. Wujków, huśtających niewinnie swoje małe siostrzenice ("jedzie, jedzie na koniku..."), odesłał w niebyt powszechny lęk przed pedofilią. Dzieci istnieją tylko dla rodziców, ewentualnie dla babć. Kobiety mają dziś zatem większy dostęp do rzeczywistości - chronione przed niechcianym dotykiem, więcej mogą dotykać bez obaw: dzieci, siebie nawzajem, mężczyzn.

Dotknięciem nad dotknięciami, szczególnym i jedynym doświadczeniem realności drugiego człowieka jest kontakt erotyczny. "Utwierdź mnie!" - śpiewała kiedyś w Kabarecie Starszych Panów Kalina Jędrusik i ta żartobliwa fraza nabiera w tym kontekście nieoczekiwanej głębi. W totalności aktu miłosnego mapa dostępnych i niedostępnych stref ciała zostaje unieważniona. Całość osoby (więc także: całość ciała) staje się darem i, na czas zmysłowych uniesień, jedyną postrzegalną rzeczywistością. Pieszczota chroni przed codzienną dotkliwością istnienia. Przed bólem pojedynczości, nieprzeniknionego zamknięcia w granicach własnej skóry, przed upartym obijaniem się o powierzchnię rzeczy. Dwa proste zdania, wypowiedziane, czy zaledwie odczute - "O jak piękna jesteś, przyjaciółko moja, jak piękna, oczy twe jak gołębice!", "Zaiste piękny jesteś, miły mój, o jakże uroczy!" (PnP 1, 15-16) - rozstrzygają spór o istnienie świata. Znika rozziew między podmiotem a przedmiotem, w którym może zrodzić się wątpienie, czy nie śnimy. Tak dalece, jak to tylko możliwe w obrębie stworzenia, podważeniu ulega granica między ja i ty. Aż po niedorzeczność (dla nieznającego namiętności rozumu) następuje zatarcie różnicy między tym, co duchowe, i tym, co cielesne. Eros, profanowany na co dzień (przez wulgarne żarty, bezosobowo seksualną reklamę, nierzeczywistość pornografii, ale i przez uparte kojarzenie czystości z erotyczną abstynencją w kazaniach lękliwych moralistów), odzyskuje nagle łączność z tym, co sakralne - to znaczy w najwyższym stopniu rzeczywiste. Kochankowie utwierdzają się wzajemnie w istnieniu. Dotykają się z miłością, więc są. Dotykają się tak bardzo, że już nie "są", lecz stają się jednym ciałem, które jest.

A przynajmniej - może powstać. Przemknąć jako możliwość, zamajaczyć jak niedościgniona szansa. Znajdujemy się bowiem wewnątrz rzeczywistości upadłej i stan niedoskonałości naznaczył głęboko zarówno nasze dusze, jak ciała. Więc nie da się ukryć, że opowiadam tu pewien mit. Wypowiadam nadzieję. Domyślam się celu. W gruncie rzeczy żyjemy nieuważnie, po łebkach - dlaczego więc miłość fizyczna miałaby się okazać doskonalsza od całej reszty naszego życia? Nie kształt i faktura rzeczy, ale ich funkcje są dla nas istotne. Nie człowiek w całej jego niepowtarzalności, lecz rola, jaką odgrywa w naszym życiu. W najważniejszych momentach pokonuje nas interesowność, rozproszenie, rutyna, cynizm, ten owoc złych doświadczeń, lub głupota, owoc doświadczeń nieprzeżytych, nieprzemyślanych; zgrubiała skóra, emocje wyeksploatowane przedwcześnie. A wreszcie choroby i starość, moc przemijania, uruchomionego przez upadek w raju. Więc ta pieśń na cześć zmysłowej miłości jest raczej hipotetyczną rekonstrukcją boskiego zamysłu niż rzetelnym sprawozdaniem z tego, co robi z nim człowiek.

W Ewangelii są przynajmniej trzy miejsca, w których pojawia się znaczenie dotyku. Najpierw scena, w której do idącego w tłumie Jezusa zbliża się kobieta, chora od 12 lat na upływ krwi (Mk 5, 25-34; Łk 8, 43-48). Przeciska się do niego, chcąc dosięgnąć palcami choć frędzli Jego płaszcza. Wierzy, że dzięki temu będzie uzdrowiona. Nie przez widok Zbawiciela, brzmienie jego głosu, ale przez ten najbardziej bezpośredni z możliwych kontaktów. Ale że wokół Niego są godniejsi, kobieta nie śmie marzyć o nałożeniu rąk czy możliwości pochylenia się do stóp Nauczyciela. Wystarczy jej, by dotknąć szaty, która do Niego należy i Jego z kolei dotyka.

Spacerując po dzisiejszej Jerozolimie, jesteśmy trochę w jej sytuacji. Na jednej z ulic zachował się kilkumetrowy odcinek bruku sprzed dwóch tysięcy lat. Jest bardzo prawdopodobne, że Jezus stąpał po nim. Nigdy fizycznie nie będziemy bliżej Niego, niż kiedy tamtędy przechodzimy. Tymczasem rozpraszają nas sprzedawcy religijnych pamiątek, wielojęzyczne wycieczki, podążające w pośpiechu za przewodnikami. Dobrze, jeśli w ogóle spojrzymy pod nogi. Bo tamta kobieta miała wiarę - i to ona ją uzdrowiła.

Ale w tej scenie jest jeszcze jeden intrygujący moment. Otóż kiedy palce chorej otarły się o frędzle (trudno nie dopytywać, jakie były w dotyku: jedwabiste? szorstkie? może zwilgotniałe od potu lub pokryte kurzem?), Jezus odwraca się i pyta: "Kto się mnie dotknął?". Piotr nieomal wzrusza ramionami, przecież wokół ścisk (choć strofowanie zaczyna grzecznie od: "Mistrzu"). Ale Jezus czuje, że wśród wszystkich mimowolnych szturchnięć, może też ciekawskiego łapania za łokieć, jedno dotknięcie znaczyło coś innego, a właściwie: znaczyło po prostu. Było prośbą o zwrócenie uwagi, prośbą wysłuchaną, skoro padają słowa: "Moc wyszła ode mnie". Bo dotyk może nieść znaczenie. Być wyrazisty jak słowo, być słowem - namacalnym.

Druga scena rozgrywa się w wieczerniku. Jej bohaterem jest Tomasz, zwany przez nas Niewiernym (jakże niesprawiedliwie). Dowiedziawszy się o spotkaniu ze Zmartwychwstałym, formułuje okrutne z pozoru życzenie: "Jeżeli (...) nie włożę palca mego w miejsce gwoździ i ręki mojej nie włożę w bok Jego, nie uwierzę". Porusza mnie komentarz do tego zdania, który znalazłem w książce ks. prof. Tomáša Halíka: "Nie mogę wierzyć - czytamy w "Co nie jest chwiejne, jest nietrwałe" - dopóki nie dotknę ran, cierpienia świata, bowiem wszystkie bolesne rany, wszystkie udręki świata i ludzkości są ranami Chrystusa. Nie mam prawa wyznawać Boga, dopóki nie potraktuję poważnie bólu swych bliźnich. Wiara, która  chciałaby zamykać oczy na  ludzkie cierpienie, jest iluzją" (podkr. autora; przeł. Juliusz Zychowicz).

Tak, wierzę, że Tomasz odruchowo domaga się, by koszmar Golgoty nie został zakwestionowany. Mesjasz, którego cierpienie minęłoby bez śladu, byłby może Bogiem, ale człowieka jedynie by udawał. W dodatku - droczyłby się tylko bezdusznie ze swoimi bliskimi, którzy wszak opłakali Go naprawdę. Może też mignęła apostołowi myśl, że Jezus bez ran byłby kimś innym - w sensie metaforycznym lub dosłownym, nasuwającym myśl o spisku i manipulacji. Więc, jak pozostali bohaterowie Biblii, przejmująco pierwotni, nieomal dzicy w swoich reakcjach, domaga się namacalnego dowodu na rzeczywistość. Dotknąć ran. Włożyć palec. Być pewnym.

Dalszy ciąg tej historii jest serią zaskoczeń. Jezus, przyszedłszy ponownie, zna życzenie ucznia i gotów jest poddać się eksperymentowi. Malarze (zwłaszcza Caravaggio ze swoją sadystyczną wyobraźnią) każą nam wyobrażać sobie, że apostoł naprawdę grzebie w rozciętym pod żebrami Ciele. Ale w Ewangelii reakcja Tomasza jest przecież inna. Nie wyciąga nawet ręki, wystarcza mu spojrzenie; mówi jeszcze tylko: "Pan mój i Bóg mój!". A na to Jezus: "Uwierzyłeś dlatego, że Mnie ujrzałeś? Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli" (J 20, 24-29).

Więc istnieje jeszcze inny sposób dostępu do rzeczywistości niż dotknięcie. Mianowicie: słowo, takie, którego Nauczyciel się domagał, tak-tak, nie-nie. Ta słynna fraza nie znaczy, że słowo ma być "bez światło-cienia", jak chyba dość niezręcznie rozwinął ją Norwid; Pismo Święte nie wzywa do braku subtelności. Słowo ma być: bez zmyślenia. Tak trwale wiarygodne, że nie wymaga już empirycznych sprawdzianów. Okazuje się silniejsze od nich, potrafi nawet wnioskom z dotyku zaprzeczyć. Bo dotyk sięgający na samą granicę dostępnej zmysłom rzeczywistości, do przedpokojów Tajemnicy, potrafi jednak - jak twierdzi Słowo - zmylić. Dość przypomnieć zimne czoło córeczki Jaira, nim zerwała się na prośbę "Talitha kum!". Czy cuchnące, przegniłe ciało Łazarza, które przecież zostało wywołane z grobu. Rzeczywistość nie jest ostatnim słowem. To Słowo jest ostateczną rzeczywistością.

Pora na trzecią scenę z Ewangelii, która rozgrywa się wcześniej niż wstrząs Tomasza, a prowadzi może jeszcze bardziej w głąb tego, co dla nas zaledwie przeczuwane, przyprawia o zawrót głowy. Nazajutrz po szabacie Magdalena znajduje się przed pustym grobem. Mężczyzn już nie ma - przywołani Piotr i Jan popatrzyli i zaaferowani pobiegli z powrotem, pewnie na jakąś naradę w gronie apostołów. Kobieta płacze. Jest poranek, cisza, może pierwsze wołania za murami budzącego się do życia miasta. Nagle obok wyrasta jakaś postać, pewnie ogrodnik - czy to nie on zabrał ciało Jezusa? - a kiedy Magdalena uświadamia sobie, z kim naprawdę rozmawia, słyszy: "Nie dotykaj Mnie. Ponieważ nie wstąpiłem jeszcze do Ojca" (J 20, 11-18; Biblia Tysiąclecia zmienia zadomowioną w polskiej tradycji frazę na: "Nie zatrzymuj mnie").

Dlaczego Magdalenie nie wolno było dotknąć Jezusa? Kiedy jako dziecko poznałem tę opowieść, wyobraźnia podsuwała mi jakąś hipotezę natury "technologicznej" - że Synowi Bożemu, jakby przyłapanemu w drodze pomiędzy Ziemią a Niebem, kontakt ze skórą żywego człowieka mógł przeszkodzić w sfinalizowaniu Zmartwychwstania. Dziś uderza mnie, że najwidoczniej niewygasłe jeszcze wspomnienia z czasów niemowlęctwa, gdy dotykanie jest dobrym prawem małego człowieka, nie pozwalały mi pomyśleć o czymś przeciwnym: że to nie dla Mesjasza i jego misji, lecz dla Magdaleny dotyk mógł być niewskazany. Może wręcz niósł zagrożenie. W Starym Testamencie nie sposób spojrzeć wprost w oblicze Boga Żywego, kobieta zaś miałaby doświadczyć Jego rzeczywistości namacalnie, i to - jeśli wolno tak to określić - niejako in flagranti, spotkanie w pobliżu grobu wydaje się bowiem przypadkowe, nieoficjalne ("nie wstąpiłem jeszcze do Ojca"). Czy wszystko, co rzeczywiste, jesteśmy w stanie znieść? Czy człowiek zniósłby dotknięcie absolutnej rzeczywistości, tej, która przekracza zdolność pojmowania? Więc Jezus i tym razem troskliwie dbał, by wypełniły się słowa Pisma: "nie utraciłem żadnego z tych, których Mi dałeś" (J 17, 9).

Wcześniej wspomniałem o tym, że oprócz słów "namacalny" i "dotkliwy" znalazłem jeszcze jedno, metaforycznie odnoszące się do dotyku. Brzmi ono: "zachwycający". "Zachwycić" bowiem oznaczało pierwotnie: "złapać, pojmać, pochwycić". Gdy coś nas zachwyca, dotyka nas aż po ogarnięcie, opanowuje nas, owłada nami. Dotyk rzeczywistości okazuje się wtedy tak dojmujący, że przestaje być dotkliwy, a staje się cudowny. Odsłania nam nieprzeczuwane piękno świata, ukryte przed nami na co dzień. Słowa "zachwyt" używamy oczywiście w mniej angażujących emocjonalnie sytuacjach, przez stulecia uległo ono, jak inne, inflacji, temu skutkowi wyrażania się wciąż trochę powyżej tego, co należałoby powiedzieć. Do zachwytu godnego tej nazwy, do ostatecznej iluminacji - ogarniającego nas dotknięcia i stopienia się z rzeczywistością sprzed upadku w Edenie - jesteśmy najpewniej chronicznie niegotowi. Dlatego myślę, że Magdalena w wielkanocny poranek została ochroniona przed zachwytem, przekraczającym zakres ludzkich receptorów. Zachwycenie pozostaje przed nami. O ile Temu, Który Zachwyca - Który Jest - spodoba się pochwycić nas w ojcowski uścisk.

Jerzy Sosnowski (ur. 1962) jest pisarzem, publicystą, dziennikarzem TVP Kultura. Ostatnio opublikował powieść "Tak to ten" (2006).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
JERZY SOSNOWSKI (ur. 1962) jest historykiem literatury, pisarzem, publicystą i dziennikarzem telewizyjnym i radiowym. Jest autorem kilkunastu książek, m.in. "Ach", "Apokryf Agłai", "Instalacja Idziego", "Wielościan", "Sen sów". Za esej "Co Bóg zrobił… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2008