Entuzjaści i frustraci

Piętnaście lat temu, czwartego lipca 1989 r. rozpoczęło się pierwsze posiedzenie parlamentu wyłonionego miesiąc wcześniej podczas wyborów. Wybory do Senatu były wolne; w wyborach do Sejmu obowiązywał kontrakt zawarty przy Okrągłym Stole: 65 proc. mandatów otrzymuje strona partyjna, o 35 proc. może się ubiegać Solidarność.

04.07.2004

Czyta się kilka minut

 /
/

Parlament istniał do października 1991 r. Rozwiązał się, aby Polacy mogli wybrać swoich przedstawicieli już w pełni demokratycznie. Przez dwa lata i cztery miesiące jego trwania zmieniło się wszystko: runął “mur berliński", rozpadł się Związek Radziecki, rozwiązała się PZPR, zaczęto wprowadzać mechanizmy gospodarki wolnorynkowej, więc zniknęły Pewexy i kolejki, ale pojawiło się bezrobocie, które dotknęło jednak nie tylko huty czy PGR-y, ale i urzędników cenzury.

Po zaledwie piętnastu latach trudno tylko wspominać. Przeszłość miesza się z bieżącym komentarzem politycznym, urazami i tęsknotą za dawnym entuzjazmem. To wszystko pojawia się w wypowiedziach dziesięciu osób: dziewięciu posłów i jednego senatora. Oddaleni dziś od centrum życia publicznego, próbują zmieniać świat w mikroskali.

Jan Beszta-Borowski

Rolnik z Borowskich Olków koło Łap. Miał 17 lat, gdy uznano go za “wroga ludu" i skazano na 2,5 roku więzienia. Walczył z nadużyciami w kółkach rolniczych, uczestniczył w strajkach chłopskich z początku lat 80. i współtworzył NSZZ Rolników Indywidualnych “S" w Białymstoku. Internowany. Poseł z Bielska Podlaskiego.

- Wszystko opowiedziałem już w książce “Pół wieku zarazy. 1944-2000", wydanej przez wydawnictwo “Antyk". Na początku myślałem, że chcemy zmienić system. Ale gdzie tam, większość posłów kontraktowych to byli ugodowcy, tzw. opozycja konstruktywna, co działała w porozumieniu z władzą. Jako pierwszy zażądałem ujawnienia agentów w Sejmie i zgłosiłem projekt uchwały orzekającej bezprawność wprowadzenia stanu wojennego w Polsce oraz uznania za zbrodnicze struktur PZPR, UB, SB i informacji wojskowej. Moi koledzy z Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego nawet nie pozwolili przeprowadzić nad tym głosowania.

Nie liczyłem na poprawę losu Polski czy bytu ludzi, raczej na nieco swobody, żeby strachu w narodzie było mniej. Ludzie było zdolni do wyrzeczeń, ale widzieli, że one nie dotyczą wszystkich. Przecież jak upadły PGR-y, fabryki czy inne zakłady, “góry" to raczej nie dotknęło. Pisałem nawet w tej sprawie do premiera Mazowieckiego - że rząd traci poparcie, że nie ma już śladu po entuzjazmie, jaki był w czerwcu 1989 r. Jest Kiszczak, jest Jaruzelski, a na dole ta sama władza - milicja i towarzysze, co po oddaniu władzy “poszli w spółki". Ale ja jeszcze wierzyłem. Nawet jak wiary mi już brakowało, udawałem, że jeszcze ją mam. Na spotkaniach z wyborcami broniłem rządu, tłumaczyłem, dlaczego musi się pogarszać. Na enerdowskiej maszynie do pisania odpowiedziałem na kilkaset listów od ludzi, których ten “polski kapitalizm" przerósł. Ale widać za mało pomagałem, bo właśnie na ich niezaradności żerują teraz rozmaite “leppery". Mówiło się: “Musimy być lepsi od tych, co byli przed nami", ale to nam też nie wyszło.

Kiedyś należałem do Ruchu Odbudowy Polski, ale nie chcę już mówić o polityce. Zaniedbałem rodzinę i popełniłem sporo grzechów zaniedbania właśnie dlatego, że tej polityki chyba za dużo miałem w życiu.

Ryszard Brzuzy

Technik elektromonter maszyn i urządzeń górniczych w kopalni węgla brunatnego w Bełchatowie. Do “Solidarności" należał od 1980 r. W kwietniu 1982 r. skazany na 1,5 roku pozbawienia wolności w zawieszeniu na cztery lata za noszenie jej znaczka. Podczas obrad Okrągłego Stołu pracował w podzespole ds. górnictwa.

- Przez 2,5 roku przeczytałem tony dokumentów, bo chciałem być posłem świadomym, który głosuje zgodnie z posiadaną wiedzą, a nie tylko przez podniesienie ręki. Za dużo o tworzeniu prawa nie wiedzieliśmy, to pewne. W lipcu 1989 r. głosowaliśmy nad obsadzeniem urzędu prezydenta. Ludzi trochę rozsadzało: “Jaruzelski?". Trzech kolegów nie wytrzymało i napisało do marszałka Sejmu, że na znak protestu nie wezmą udziału w głosowaniu. I potem się okazało, że gdyby wzięli udział, generał nie miałby kwalifikowanej większości i nie zostałby prezydentem. Ludzie byli na nich wściekli, a przecież chcieli dobrze. Tylko kto wtedy wiedział, jak się głosuje? Umysł ludzki za mały, żeby to ogarnąć. A głosowania o północy, gdy obrady trwały od rana? Do pakietu ustaw policyjnych zgłoszono o takiej porze prawie 200 poprawek. Czy komuś mogło zależeć na tym, żebyśmy coraz słabiej nad tym panowali?

Święty termin to był dyżur poselski w poniedziałek, w Bełchatowie. Jeśli czasami pytałem siebie: “No i po co to, przecież komuniści i tak zachowali sporo władzy, to wszystko pozoracja?", tam wszystko było na swoim miejscu. Przychodzili ludzie, którzy nigdy nie mieli żadnych kontaktów z władzą, onieśmieleni bardzo, i widzieli, że władza może być swojska - elektromonter Brzuzy i sekretarka pani Teresa. Do dzisiaj mam rejestr spraw, którymi się zajmowałem. Warto robić coś dla ludzi, ale tych konkretnych, nie dla jakiegoś społeczeństwa.

Raziła mnie zażyłość niedawnych opozycjonistów z byłą władzą. Te śmiechy, obiadki, rozmówki. Po co? Ale i tak jestem dumny, że byłem w jedynym Sejmie po 1989 r., który nie walczył o kasę. Wręcz skróciliśmy kadencję, żeby przeprowadzić w pełni demokratyczne wybory. A ja wróciłem do kopalni w Bełchatowie, tyle że do działu marketingu, aby “skutecznie zaspokajać potrzeby nabywcy". W 1994 r. kopalnię chciano sprywatyzować, więc z kolegami z Turowa i Konina znowu zastrajkowaliśmy (poprzedni strajk był w 1989 r. i o mały włos, a z jego powodu nie rozpoczęto by obrad Okrągłego Stołu). No i udało się: w zeszłym roku firma osiągnęła 60 mln złotych netto zysku, ani razu nie doszło do zwolnień grupowych.

Należę do “Sierpnia’80", kandydowałem do Parlamentu Europejskiego z ramienia Polskiej Partii Pracy. Bez sukcesu, ale trzeba się ludziom czasami pokazywać. Żeby nie zapomnieli.

Michał Chałoński

Ekonomista ze specjalnością w organizacji i zarządzaniu. Zakładał “S" w Sekcji Budowlanych w Regionie Świętokrzyskim. Internowany, potem bezrobotny, skazany na 1,5 roku pozbawienia wolności w zawieszeniu na cztery lata. Był posłem ze Skarżyska-Kamiennej.

- Weszliśmy do Sejmu w transie. Wpadliśmy w niego, gdy komuniści wyznaczyli tak bliską datę wyborów (niecały miesiąc), musieliśmy zrobić kampanię, pojechać do wyborców i... wygrać. Bo innego wyniku nie chcieliśmy brać pod uwagę. Z tym rozpędem weszliśmy na Wiejską, gdzie przecież nie czekały nas wywczasy, bo tak się złożyło, bagatela, że możemy zmienić ustrój państwa. Teraz mówimy sobie: “Kiedyś to była frekwencja i entuzjazm w ludziach", a to nieprawda. Nam się wydawało, że cały naród za nami stoi. Fakty są takie, że frekwencja była niska: 4 czerwca - 62 proc., 18 czerwca - 25 proc.

Byłem w komisji polityki gospodarczej, budżetu i finansów, która z Leszkiem Balcerowiczem przygotowywała wprowadzenie zasad wolnorynkowych do gospodarki. Wszyscy się przykładali, ale obsesją było pilnowanie frekwencji. Jeśli skład komisji był na granicy kworum, zamykaliśmy drzwi i nikogo się nie wypuszczało, nawet gdy bardzo potrzebował. Trochę było jak za PRL, duża dyscyplina i mało bałaganu. Na komisji ścierały się poglądy, ale gdy już zajęło się jakieś stanowisko i przekazało je Konwentowi Seniorów, można było przewidzieć wynik głosowania.

Schudłem 15 kilo, ale wiedziałem, dlaczego. Moi koledzy zresztą też: baliśmy się, że nie damy temu rady. Zmiany ustrojowe nie pasowały przecież do niczego, co byśmy znali. Przyjęliśmy, że ogólna wiedza na temat zagadnienia jest dyskutowana i dostępna, szczegółów mamy szukać na tzw. ściągach. Inaczej nigdy nie przebrnęlibyśmy np. przez treść kilkudziesięciu poprawek. Na szczęście byli doradcy, także z zagranicy, z Polonii.

Jak to wyglądało na dole, widziałem podczas dyżurów: “zwolniono mnie z pracy, a ja naprawdę byłem dobrym pracownikiem, zostawiłem tam 30 lat życia", “kazano mi odejść na wcześniejszą emeryturę, kiedy ja muszę pracować, bo z emerytury nie utrzymam rodziny", “sama wychowuję dwójkę dzieci, czy demokratyczne państwo może mi wynająć lokal socjalny?". Co im miałem mówić, że “teraz jest źle, ale później na pewno będzie lepiej?". To się łatwo mówi tylko w Sejmie, przed człowiekiem już nie. Ciekawe, czy po 15 latach tamci zwalniani lepiej to rozumieją?

Wyborcy “wycofali" mnie w 1993 r. Założyłem ze znajomymi Wyższą Szkołę Handlową w Kielcach, udzielałem się społecznie w samorządach gospodarczych. Teraz jestem w Partii Centrum prof. Religi. Czekam na kolejne wybory.

Ignacy Czeżyk

Nauczyciel matematyki. W 1979 r. za zorganizowanie wycieczki rowerowej na spotkanie z Papieżem w Warszawie pozbawiono go wychowawstwa. Zakładał Towarzystwo Kursów Naukowych w Puławach i NSZZ “S" w tym mieście. W 1981 r. był jednym z twórców społecznego projektu rozwoju edukacji narodowej, przygotowanego przez działaczy “S". Poseł z Puław.

- Ale był bałagan w kraju: wszystko się waliło od cementu i blachy po jedzenie. W sklepach tylko ocet, a instytutów badawczych nie było stać nawet na literaturę fachową. Kartki na mięso i wszystko po znajomości. Komuniści mieli najlepszy ogląd gospodarczego krachu i 9 lat po powstaniu “S" wreszcie przekonali się, że problemy społeczne trzeba traktować poważnie. Ze strony PZPR-u spodziewałem się tylko chytrości i krętactwa, a tu co? Pełna współpraca. Z naszej strony byli tacy ludzie jak Jacek Kuroń: ideowi, niezniszczalni, co wierzyli, że zmiany można wprowadzać stopniowo, bez rewolucji, ale wszędzie, począwszy od konstytucji. Na Konstytuantę było jeszcze za wcześnie, ale pracowałem przy ustawie o samorządzie terytorialnym, żeby po 40 latach władzy “mas pracujących miast i wsi" masy wreszcie tę władzę dostały. I liczyłem na uwłaszczenie: że dzięki temu ocalimy majątek narodowy i szybciej powstanie klasa średnia.

O pracy parlamentarzysty lepiej nie wspominać. Postanowiłem codziennie biegać, chodzić na basen, spać przynamniej sześć godzin i nie zaglądać do kieliszka. Bez dyscypliny fizycznej trudno byłoby temu podołać. Przez 2,5 roku miałem ponad 400 spotkań z wyborcami, na które dojeżdżałem rowerem, nawet 50 km. W jednym z miasteczek dziwiono się: “Poseł na rowerze? Ale to nie uchodzi". Ludzie chcieli mieć władzę taką napuszoną, oficjalną, więc odstawiłem ten rower. Czułem jednak, że jestem od roboty, a nie od reprezentowania. Przecież sen się spełniał, na co było czekać.

Wielka polityka zaczęła mnie jednak przerastać, czułem, że nie zależy ode mnie. Ze mnie bardziej poseł-romantyk niż zimny profesjonalista, więc zaangażowałem się w samorządy i już drugą kadencję jestem radnym do sejmiku lubelskiego. Wygrałem też konkurs na dyrektora liceum im. Księcia Adama Czartoryskiego w Puławach (zgodnie z ustawą, nad którą pracowałem, żeby obiektywniej obsadzać stanowiska w oświacie). W polskiej polityce zabrakło polskiej szlachty i arystokracji - albo zostali na emigracji, albo zaangażowali się tylko w odbudowę rodzinnych gniazd, a to oni - choćby osoby tego formatu, co Karolina Lanckorońska - powinny być najlepiej przygotowani do rządzenia.

Najbliżej mi do Prawa i Sprawiedliwości. Razi mnie brak demokracji w tej partii, ale trudno - nie przeskakuję z kwiatka na kwiatek.

Adela Dankowska

Instruktor lotnictwa. Jako szybowniczka pobiła 12 rekordów świata i 27 rekordów Polski. Z mężem zakładała NSZZ “S" w Centrum Wyszkolenia Lotniczego w Lesznie. Próbowała rozszerzyć je na lotnictwo cywilne i zorganizować Komisję Lotniczą.

- Gdy ktoś mówi, że Okrągły Stół to była zdrada narodowa, aż mną trzęsie. Bo niby co w zamian? Miałam dwójkę dorosłych dzieci i próbowałam sobie wyobrazić, co je czeka: trwanie w tym grajdołku, jaki mieliśmy? A może gwałtowna zmiana i rozlew krwi? A tu proszę, doszliśmy do porozumienia bez grama przemocy. Przyszłe pokolenia to docenią.

W Sejmie docieraliśmy się z drugą stroną, ale szło nam gładko. Może komuniści zrozumieli, że powinni się pokazać z lepszej strony? A może, choć czasami tylko intuicyjnie, wiedzieliśmy, czego chcemy? Tuż przed świętami w 1989 r. trzeba było uchwalić ważne ustawy, chyba chodziło o reformę Balcerowicza, i pracowaliśmy do trzeciej nad ranem. To może się wydać dziwne po tych 15 latach, gdy różne sejmy już się nam zdarzyło obserwować, ale wtedy nikt się nie mylił przy głosowaniu i nikt nie narzekał! Było paru nerwowych kolegów, ale zmywało się im głowy na zebraniu OKP i spokój. Pamiętam, jak była rewaloryzacja, i wszyscy, nie było ani jednej osoby przeciw, zrezygnowali z dodatkowych pieniędzy. Bo co by sobie ludzie o nas pomyśleli?

Jednego mi szkoda: że to się skończyło. Mieliśmy tyle zapału i tyle jeszcze do zrobienia, ale Wałęsa ciągle straszył, że nas rozgoni, jak sami się nie rozwiążemy. Teraz nie popieram tak do końca żadnego ugrupowania. “My" w tym pierwszym, “naszym" Sejmie nie byliśmy przecież dla jakiejś partii. Ilu polityków mogłoby dzisiaj tak powiedzieć? No właśnie, więc kogo tu popierać.

Józef Gutowski

Właściciel gospodarstwa rolnego w Wielodrożu koło Przasnysza. W 1980 r. organizował związek zawodowy rolników, a w 1988 r. - podczas tzw. strajków sierpniowych - dostarczał żywność dla strajkujących górników.

- Komuniści nas oszukali. I to dzięki naszym solidarnościowym intelektualistom - “świętym w dużych ramkach". Czasami spotykam dawnych zwolenników przemian, naszych sojuszników, co mówią: “Patrz, co z tego wyszło". Szkoda mi tamtych lat: kiedy byłem posłem Sejmu kontraktowego i wcześniej, kiedy działałem w nielegalnej “S". To trudne nie zaangażować się, ale nie mogę teraz nie widzieć skutków: bezrobocie, masy wykluczonych i sporo ludzi uwłaszczonych na majątku państwowym. Może prawo i sprawiedliwość coś jeszcze w Polsce znaczą, ale czy to jest normalny i praworządny kraj?

Zajmowałem się przede wszystkim sprawami wsi: prawo rolnika do własności ziemi (negowane przez cały PRL), ustawa o Kasie Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego, aby, po raz pierwszy, ubezpieczyć wszystkich rolników. To było duże osiągnięcie, choć po tym, jak powstały latyfundia, trzeba ją znowelizować, bo przecież właściciel 1000-hektarowego gospodarstwa nie może płacić składki tej samej wysokości, co posiadacz 10 hektarów. A co się stało z naszą pamięcią? Na budynku pewnej komendy policji jest tablica upamiętniająca milicjantów i ubowców poległych w latach 1945-56, na innej ścianie jest tablica przypominająca o tych, którzy z ich rąk zginęli. Co chcemy naprawdę uczcić? Wiele spraw można było ułożyć inaczej po rozwiązaniu PZPR, a rząd Mazowieckiego był na tyle silny, że reformy mogły być głębsze. Już nigdy nie docieknę, czy to była tylko zachowawczość, czy porozumienie pewnych sił.

Po parlamencie wziąłem udział w pierwszych wyborach samorządowych, ale źle się czułem w tym towarzystwie: miałem wrażenie, że moim kolegom i konkurentom chodzi tylko o synekury. Nawet niektórzy szukali u mnie protekcji, myśląc, że były poseł ma Bóg wie jakie kontakty. Powiedziałem sobie: ostatni raz. Już nie ma takiego ugrupowania, które mogłoby liczyć na moje poparcie. Do dzisiaj mam żal, że nasi intelektualiści nas zostawili - bliżsi im byli panowie od robienia pieniędzy, a nie my, choć to z nami byli w stoczniach, kopalniach, hutach, których już dawno nie ma.

Włodzimierz Mokry

Ukrainista i pracownik naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego. Pochodzi z rodziny ukraińskiej, przesiedlonej w ramach akcji “Wisła" w Olsztyńskie. W NSZZ “S" od 1980 r. Przez 16 lat odmawiano mu paszportu. Gdy wreszcie mógł wyjechać, tak się złożyło, że znalazł się na zjeździe założycielskim organizacji “Ruch", która doprowadziła do ogłoszenia niepodległości Ukrainy.

- Byliśmy tacy akuratni: sprzeczaliśmy się o pół słowa, bo “to ma być prawda" i nie możemy nikogo skrzywdzić. Potem byliśmy tak zmęczeni, że gdy przychodził ktoś z gotową propozycją jakiegoś uregulowania, łatwowiernie przyjmowaliśmy ją, a dopiero po jakimś czasie dochodziło do nas, co naprawdę uchwaliliśmy. Czy ktoś jeszcze pamięta sieć kantorów Gawronika, jaka pojawiła się na kilka dni przed uwolnieniem cen walut? Miał umocowanych w Sejmie kolegów i zrobił interes, a solidarnościowcy byli zbyt naiwni, żeby uwierzyć, że można i tak. Z mównicy ogłosiliśmy, że mamy gotowy projekt ustawy o likwidacji cenzury i SB. Ileż “oni", dzięki długiej procedurze demokratycznego przyjmowania ustaw, mieli czasu, żeby zacząć opróżniać archiwa.

Miałem tylko 40 lat i ciągle słyszałem, że jestem ten młody, zachowuję się jak koń wyścigowy, wybiegając co chwila przed szereg. Słyszałem: “Trzeba orać. Zmiękczać i Kiszczaka, i Jaruzelskiego. Czekać". Jaruzelski prezydentem? Na razie nie może być innego. Przecież “oni" oddali tylko jeden pistolet i mamy zaledwie 35 proc. głosów. Na dodatek wprowadziliśmy ich tylnymi drzwiami, czyli w zarządzonej na 18 czerwca drugiej turze. W pierwszej partia przegrała tak dotkliwie, że nie było komu być posłem. No i przyszli aparatczycy z drugiego szeregu - niektórzy pewni siebie i bezkarności, inni na kolanach. Na szczęście, byli też fachowcy, co przyjęli zmianę z ulgą i pomagali pisać ustawy, lobbowali za ich przyjęciem wśród nieprzejednanych towarzyszy. Inaczej przecież 35 proc. nigdy nie przegłosowałoby 65 proc.

Starałem się o potępienie akcji “Wisła" i co usłyszałem: “Niech oni nas najpierw przeproszą za Wołyń". Spodziewałem się oporu komunistów, ale naszych? Doprowadziłem do powstania filmu o obozie, założonym w 1947 r. dla Ukraińców w Jaworznie i chodziłem z kasetą po parlamencie, żeby ludzie obejrzeli i uwierzyli, że nie jest to wymysł spadkobierców UPA. Akcję potępiono, ale tylko w Senacie. Udało się za to, co innego: polski parlament jako pierwszy na świecie uznał niepodległą Ukrainę.

W 1991 r. “S" zdobyła mniej głosów niż Polska Partia Przyjaciół Piwa, ja też przegrałem. Jak w 1989 r. kandydowałem z Choszczna w województwie gorzowskim. To była dobra lekcja: w Sejmie mówiliśmy o etosie, a w Choszcznie elektorat pokazywał mi, gdzie jest naród - coraz dalej od rządzących. “Doprowadziliście do tego, że nie ma już czego kraść" - usłyszałem w czasie jednego ze spotkań. Tam było sporo PGR-ów. Kiedy padły, nikomu o tych ludziach nie chciało się pamiętać, choć podobno były jakieś projekty, ale ukrócili je dyrektorzy spółdzielni i kombinatów rolniczych - przeciwni zmianom.

Tyle roboty, tyle jasnych wizji zaprzepaściliśmy. Dla kogo jeszcze solidarność jest wartością? Zdarzało się, że pracowaliśmy nad czymś ważnym, np. ordynacją podatkową, ale wychodziła sprawa aborcji, pojawiali się emeryci pod Sejmem albo posłowie obrażali się na siebie i wszystko padało. Chyba zabrakło nam wyobraźni, że jeśli coś jest nierealne, to znaczy, że trzeba orać, siać, plewić. A gdyby mimo to nie wzeszło? Zrobić to ponownie.

Maria Sielicka-Gracka

Lekarz-pediatra i endokrynolog. Od 1974 r. pracowała w Poradni Fizjologii i Zaburzeń Rozwoju w Warszawie. Poradnię zlikwidowano niedawno w ramach kolejnej odsłony reformy służby zdrowia. Nie pamięta, ilu dawnych znajomych polityków przekonywała, że jak placówka ma 30 lat, dobrą kadrę i pacjentów - to znaczy, że jest potrzebna i warto ją zachować. Doczekała się tego, że przez miesiąc płacili jej za dyżury, byle tylko do poradni nie przychodziła. Od przejścia na emeryturę pracuje w warszawskim oddziale “Lekarzy Nadziei" - leczy bezdomnych.

- Teraz cały Sejm kontraktowy wydaje się porażką. Ale tak nie było! Z mojej dziedziny dwie sprawy wydają się pionierskie: ratyfikacja Konwencji Praw Dziecka (szkoda, że nie wszyscy się tym przejęli i zabrakło energii do przyjęcia aktów wykonawczych) i uchwalenie ustawy farmaceutycznej, regulującej gospodarkę lekami i działalność aptek. Byłam “noworodkiem" parlamentarnym - nieskażona jakimkolwiek doświadczeniem w polityce. Podczas obrad solidarnościowcy czasami zachowywali się jak związkowcy albo dzieci, ciągle czegoś żądając. Wszyscy mieliśmy “swój ból" - problem do rozwiązania, a jeśli ktoś przychodził z innym, był prawie wrogiem. A przecież po wejściu do parlamentu każdy powinien stać się rodzicem licznej rodziny z małym budżetem, z którym jakoś musi tę dzieciarnię utrzymać. Tymczasem sporo ustaw powstawało ot tak sobie: bez powiązania z innymi aktami i bez źródeł finansowania.

Nie rozumiałam wszystkiego, ale zawsze sobie powtarzałam: “Masz mądrzejszych kolegów, którzy wiedzą, w jakim kierunku idziemy i dlaczego np. opracowując założenia polityki gospodarczej trzymamy się kanonów z głębokiego Peerelu". Głosowałam, jak nas na zebraniach OKP pouczano, zdając sobie sprawę, że na inną decyzję mnie nie stać, bo po prostu nie znam się na wielu dziedzinach. Czym innym była ustawa o ochronie życia poczętego. Nigdy nie nasłuchałam się tylu obelg, jak w trakcie dyskusji o ochronie ciąży pochodzącej z gwałtu, gdy powiedziałam, że żadne prawo - ani Boskie, ani ludzkie - nie zdejmie ze mnie odpowiedzialności za to, co zrobię z taką pacjentką. Rozpętała się burza, a jakiś czas później usłyszałam od pewnego księdza, że jeśli jakaś kobieta będzie chciała przerwać ciążę, wyśle ją do mnie, bo na pewno to zrobię. To był czas, kiedy z mównicy co i rusz padały słowa o dobru matki i dziecka, świętości każdego życia etc. Moje 40 lat praktyki lekarskiej i przekonanie, że takie decyzje każdy lekarz musi podejmować w swoim sumieniu, okazywały się “niepolityczne".

W 1991 r. przegrałam wybory z młodszym kolegą z Unii Demokratycznej - Markiem Balickim. Zawsze zależało mi, żeby idee przełożyć na człowieka. Do tego nie trzeba polityki, chociaż żal, że po tamtym Sejmie nie wszystko poszło w tę stronę.

Stanisław Strózik

Rolnik z Mokrska w województwie sieradzkim. Organizował związek zawodowy rolników po 1980 r. Internowany i zwolniony jako wdowiec wychowujący samotnie dzieci. Organizował pomoc dla prześladowanych i ich rodzin z Wrocławia.

- Rolnicy byli biedni jak mysz kościelna, a PGR-y - niewydolne. Wymyśliliśmy, że będziemy sprzedawać ziemię na raty. Ale ci, co mieli w tym interes, woleli stworzyć Agencję Własności Rolnej Skarbu Państwa i wydzierżawiać ziemię za grosze np. dyrektorom PGR-ów. A jeśli zacznie się teraz przekazywać ziemię cudzoziemcom? Choćby Ziemie Odzyskane? Uchwalono “grubą kreskę" zamiast odsunąć od władzy ludzi skompromitowanych. Nie mówię: “Trzeba było wieszać", ale czy nie można było zrobić więcej, aby nie pozwolić się uwłaszczyć komunistom?

W ustawie o KRUS zapisano, że rolnik może liczyć na zasiłek dopiero po 30 dniach od rozpoczęcia choroby, a przecież w tym czasie jego gospodarstwo może paść! A żeby dostać emeryturę, musi przekazać ziemię i żyć za parę groszy. Za żadne skarby nie chcieliśmy też pozwolić Balcerowiczowi na wprowadzenie wolnego rynku do rolnictwa.

Rolnictwa się w Polsce nie szanuje, rolnik widać musi czuć się pariasem i fellachem. Jednak dopiero po wejściu do UE dostaniemy cięgi: to wymierzanie działek, to wypełnianie wniosków, i po co? Po te grosze, jakie otrzyma polski rolnik w porównaniu z tym, co otrzymują zachodni rolnicy? Siły postkomunistyczne wrzuciły nas w paszczę Brukseli. Chcieliśmy niepodległej Polski? Nic z tego, bo przyszła trzecia Targowica.

Krzysztof Pawłowski

Fizyk. Zakładał NSZZ “S" w Sądeckich Zakładach Elektro-Węglowych i Klub Inteligencji Katolickiej w Nowym Sączu. Tam również, w 1994 r., założył Wyższą Szkołę Biznesu. Był senatorem.

- To w Sejmie miały dziać się najważniejsze rzeczy, ale wybrałem Senat - z sentymentu dla II Rzeczypospolitej. Dzisiaj niewiele osób chce to przyznać, dopisując do tamtych lat spiskowe teorie, ale wszyscy solidarnościowcy mieli poczucie, że dostali ogromną szansę tworzenia historii. I daliby się za nią pokroić. Mieliśmy w sobie niesamowity impet; wydawało się, że nawet gdyby komuniści bardzo chcieli, nie zdołają nas oszukać. “Wygrałem los na loterii" - mówiłem sobie każdego dnia kampanii. “To naprawdę dzieje się za mojego życia" - upewniałem siebie podczas kolejnego z 83 spotkań wyborczych.

Nie pamiętam szczegółów, tylko narastającą euforię. Przeszkadzał brak doświadczenia, ale wtedy nie chodziło o dojrzałe wejście do polityki. To był proces zero-jedynkowy: albo poczucie odpowiedzialności brało górę i podejmowało się te zadania, albo wracało się do swoich nisz, wygrzebanych w latach 80. Jasne, że się baliśmy. Przecież w Polsce były wojska radzieckie, a Sojuz nawet jeszcze nie drgał. Z perspektywy prowincjonalnego chłopaka - działacza solidarnościowego to był wiszący nad nami gigant. Po wyborach nikt już jednak nie miał czasu na rozmyślania: “wejdą, nie wejdą". Ciągle tylko papiery, głosowania, obrady, spotkania - po kilkanaście godzin. Ciągłe przyspieszanie...

We wrześniu 1989 r. pojechałem do Niemiec z innymi senatorami na tygodniową podróż studyjną. Zaprowadzono nas do szkoły, gdzie czesne wynosiło kilkanaście tysięcy marek i choć wokoło było sporo uczelni, gdzie za naukę się nie płaciło, właśnie tam każdego roku o przyjęcie ubiegało się i 100 osób na jedno miejsce. Ale po jej ukończeniu to oni przebierali w propozycjach. Postanowiłem stworzyć taką szkołę w Nowym Sączu, z powodu moich wyborców, którzy właśnie za to mieliby mnie wybrać na którąś tam kadencję z kolei. Szkoła powstała, a w 1993 r. przegrałem wybory. Boże, jak nad tym bolałem: “Tyle dla tych ludzi zrobiłem, a oni mnie nie wybrali". Teraz się z tego śmieję i doceniam, że znalazłem inny sposób na życie w demokracji.

Trochę mitologizujemy podziały, jakie zaszły w tamtych latach. Może dlatego, że byłem człowiekiem z prowincji, nie miałem wystarczającej orientacji w podziałach i wojnach. Ale OKP składało się przede wszystkim z takich właśnie ludzi. To ścisła czołówka podzieliła nas na partie polityczne. Nie byliśmy geniuszami, mieliśmy w swoim gronie paru wariatów, ale byliśmy drużyną. A że nikt przed nami nie przeprowadzał tak gigantycznej zmiany, i to bezkrwawo, musieliśmy popełnić błędy. Tak przynajmniej mówi fizyka: w zmieniających się warunkach poważna zmiana nie da tylko sukcesów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2004