Zbrodnie i krzyż

Oto kryminał bez zagadki. Od początku wiadomo, kto zamordował i kto pozostanie bezkarny. Salon, oczywiście.

15.10.2012

Czyta się kilka minut

Mamy trzy trupy, detektywa z komendy stołecznej policji, podejrzanego, zeznania świadków, ustalanie motywów, sprawdzanie alibi i co tam jeszcze trzeba, żeby sprostać wymogom konwencji. Klasyczny kryminał? Niekoniecznie. W „Ukrytym” Bronisława Wildsteina dość toporny i niemrawo rozwijany wątek kryminalny pozostaje w cieniu innych problemów i konfliktów – społecznych, kulturowych, politycznych, a nade wszystko ideowo-religijnych. Autora nie interesuje – by tak rzec – kryminalność własnego kryminału, procedury policyjne, pochwała detektywistycznego rozumu itp. Po co mu tedy ta konwencja?

Pytanie, skąd ów zaskakujący zwrot w stronę kryminału, bynajmniej nie jest teoretycznoliterackim pytaniem o formę czy gatunek. To klucz do zrozumienia najnowszej powieści Wildsteina. A zatem, skoro nie chodzi o uatrakcyjnienie wypowiedzi literackiej, o poszukiwanie porozumienia z szerszym odbiorcą, zakotwiczenie się w popularnej konwencji (a są to dziś praktyki powszechnie podejmowane przez pisarzy głównego nurtu), to o co chodzi? Przecież nie o pastisz. Najpewniej chodzi o to samo, co zawsze: o wywoływanie trwogi, miotanie oskarżeń, o negatywną i ponurą diagnozę naszego życia zbiorowego.

Przypomnijmy, jak to wyglądało w „Dolinie Nicości” (2008). Polską wstrząsnął niebywały skandal (odkrycie ubeckiej przeszłości profesora Lwa), działy się rzeczy straszne (łącznie z zamordowaniem tego, który wyniósł teczki), ale na dobrą sprawę nic się nie zmieniło. „Agenci, kanalie, oszuści wygrali i cieszą się” – czytaliśmy w finale. Był rok 2004, teraz – w „Ukrytym” – mamy początek sierpnia roku 2010. Nadal mieszkamy w „dolinie nicości”, tyle że mamy do czynienia z jeszcze większym upadkiem i zepsuciem. Wcześniej, pomijając wspomnianego ubeka od teczek, zamordowano tylko prawdę, połamano przy okazji kilka kręgosłupów moralnych, wyrządzono trochę drobnych świństw. Teraz zatuszowano trzy morderstwa, całkiem pospolite, niemające nic wspólnego z polityką. I właśnie po to cały ten kostium kryminalny – żeby jeszcze głośniej wykrzyczeć: „Oskarżam!”.

Tym, który cieszy się w powieści bezkarnością, jest Ksawery Starowin, najsławniejszy przedstawiciel sztuk wizualnych, wyspecjalizowany w tworzeniu instalacji o antypolskim i antykatolickim charakterze. Pieszczoch salonów lewicowo-liberalnych, a co ważniejsze – syn największego pisarza nad Wisłą, czołowego autorytetu moralnego. To on (ojciec zepsutego do szpiku kości artysty-celebryty) posiada nieograniczone możliwości wpływania na władzę każdego szczebla, a więc łatwo doprowadza do zatuszowania sprawy potrójnego morderstwa. Dzięki swoim koneksjom w policji i prokuraturze zamknął usta nawet bezkompromisowemu śledczemu.

Ów uczciwy „stary pies”, szantażowany i sponiewierany przez przełożonych, w ostatniej rozmowie z prokuratorem pyta retorycznie: „To co, możemy tak zostawić wielokrotne morderstwo? Bez żadnych konsekwencji?”. W odpowiedzi słyszy: „A śmierć prezydenta i prawie setki dostojników państwowych? To co, kurwa?! A przyjęliśmy to bez mrugnięcia. Plunęli nam w gębę, nam wszystkim, całemu narodowi, a powiedzieliśmy, że pada deszcz! (...) Przyzwoitemu człowiekowi nie powinno to dać zasnąć. A przełknęliśmy to. (...) Położyliśmy uszy po sobie. Mało tego. Winnych wybraliśmy na najwyższe urzędy!”.

Sens tej rozwlekłej perory, którą podaję tu w małym wyimku, jest jednoznaczny i zarazem wstrząsający: w świecie, w którym nie można zająć się sprawą wielką (katastrofa smoleńska), nie warto zajmować się sprawami drobnymi (prokurator: „troje szaraczków straciło życie”).

Powodowany nienawiścią do tzw. salonu, Wildstein jest w stanie wypowiedzieć każdą niedorzeczność, choćby tę, że znienawidzone przez niego elity są poza prawem; mogą bezkarnie mordować dla kaprysu. I to one, co nie dziwi, odpowiedzialne są za gorszące ekscesy i akty profanacji, do jakich doszło latem 2010 r. na Krakowskim Przedmieściu.

Skład owego salonu jest taki sam jak w „Dolinie Nicości”. To szerokie porozumienie redaktorów naczelnych najbardziej wpływowych mediów, wspieranych przez demonicznego i wszechwładnego szefa Fundacji Bismarcka, lewicowych intelektualistów z „Krytyki Zaangażowanej”, przeróżnych „postępowych” artystów; duchowy patronat sprawuje wspomniany Starowin, wielki pisarz, legenda dawnej opozycji. Ale jest ktoś nowy, kto wziął na siebie czarną robotę – to poseł Przybysz, kiedyś przedsiębiorca (duże pieniądze), a dziś cyniczny polityk, który postawił na antyklerykalizm. Ten ostatni zatrudnia „wybitnego specjalistę od piaru”, Julka Rosę, który z ukrycia steruje skandalistami przesiadującymi w barze „Przekąski, zakąski” (to stamtąd wychodzą ataki na modlących się pod krzyżem).

W jednej z początkowych scen widzimy uczestników tego mrocznego sprzysiężenia – siedzą w kawiarni hotelu „Bristol” i poniekąd dzielą się obowiązkami. Trzeba ustalić, kto będzie odpowiedzialny za serwowanie darmowej wódki we wspomnianym barze, kto weźmie na siebie policję (ta ostatecznie chroni tych, którzy oddają mocz na znicze), a kto poszuka pożytecznych idiotów skandujących: „Jest krzyż, jest impreza!” lub „Chcemy Barabasza!”.

Dlaczego to takie ważne? Ano dlatego, że „ta tragedia jest groźna dla całej wierchuszki, całego naszego kochanego status quo”. W innym miejscu: „Chodzi o to, żeby rozbroić potencjał, który niesie ona [katastrofa w Smoleńsku – DN] ze sobą. Bo jeśli uznamy ją za tragedię narodową, to każdy w miarę przyzwoity i rozumny człowiek musi się wobec niej opowiedzieć. A to byłoby niebezpieczne dla wielu. Mogłoby wstrząsnąć naszym porządkiem”. Trzeba tedy osoby zgromadzone pod krzyżem „poniżyć publicznie, pozbawić ich godności w oczach ogółu”, co też się stało. Ale nie samo, nie spontanicznie, tylko w wyniku skomplikowanej „ustawki”, gigantycznej manipulacji.

Koncept to zacny – Wildstein wreszcie coś miłego powiedział o społeczeństwie, głównie o warszawskiej młodzieży. Mniej więcej to samo, co Gomułka o manifestujących studentach w marcu 1968 r. Gdyby nie ulegli podszeptom rewizjonistów czy innych syjonistów, nic by się nie stało. Skandalistów i obrazoburców z Krakowskiego Przedmieścia po prostu stworzono – wlewając w nich darmową wódkę, wyszukując na Facebooku zadymiarzy (kimś takim okazał się Albert Pyrka, lider demonstrantów opluwających staruszki modlące się pod krzyżem).

„Musimy wyjść z cienia krzyża, który nas oślepia” – powiada szef Fundacji Bismarcka. Ale właściwie dlaczego? O jednej sprawie już wspomniałem: przebudzenie narodowo-religijne zagraża grupie trzymającej władzę. Są też racje mniej partykularne. W powieści Wildsteina formułują je intelektualiści. Liberalni modernizatorzy powiadają: „narodowo-katolicki czerep ośmiesza nas w Europie”, pięknoduchy głoszą: „musimy oczyścić świat z pozostałości starych przesądów, z całej tej kulturalnej rupieciarni”. Zupełnie serio – oczywiście na kartach „Ukrytego” i chyba tylko tam – dyskutowane są takie kwestie jak potrzeba utworzenia rezerwatów dla katolików w katolickiej Polsce: „Dlaczego kościoły mają dominować miejski pejzaż i przypominać nam o tysiącletniej katolickiej opresji? Katolicy mogą je przenieść na swoje tereny, gdzie przychodził będzie tylko ten, kto chce się napawać ich widokiem”.


***


Co najmniej od zbioru opowiadań „Przyszłość z ograniczoną odpowiedzialnością” (2003) Bronisław Wildstein układa wielotomową, nad wyraz pesymistyczną opowieść o Polsce w stanie wielkiej zapaści, o III RP, która poniosła klęskę moralną. Ostatnie ogniwo tego ponurego cyklu nie różni się w zasadzie od wcześniejszych odsłon. Jak zawsze u Wildsteina: co złego, to oni, czyli wrogowie ideowo-polityczni, którym nieodmiennie autor „Czasu niedokonanego” (2011) przypisuje najgorsze intencje, skłonności i plugawe czyny. Nie kryję – jest coraz bardziej pomysłowy w owej sztuce zohydzania „onych”, z wolna przesuwa się w stronę bieguna fantastyki. Po kryminale powinien chyba tego spróbować.   


Bronisław Wildstein, „UKRYTY”, Zysk i S-ka, Poznań 2012.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2012