Zapach papai

Czekając na Godota, Vladimir i Estragon jedzą posiłek. Vladimir częstuje Estragona marchewką - jedyną, jaką dysponuje. Sam zjada brukiew. W jego kieszeniach brukwi jest dostatek. Estragonowi smakuje marchewka. O smaku brukwi Vladimir nie mówi nic. Obaj są podróżnikami, choć wyglądają na włóczęgów. Być może dlatego smak ich podróży kojarzy się z deprywacją, a wrażenie to tylko wzmacnia samotna uczta Pozza, której przyglądają się z niedowierzaniem. Przyszli mi na myśl, ponieważ doświadczenie smaku, a raczej smaków i zapachów w moich podróżach zawsze kojarzy się albo z niedosytem, albo nadmiarem.

19.06.2006

Czyta się kilka minut

fot. E. Lempp /
fot. E. Lempp /

I nie tylko wspominając podróże, lecz planując kolejne, napotykam tę antynomię.

W dzieciństwie mieszkałem w Dar-es-Salaam, nic więc dziwnego, że podczas ataku wanderlust zamarzyłem o powrocie do ogrodu, w którym rosły papaje. Często jedliśmy je na śniadanie. Pamiętam słodki zapach świeżo zerwanej papai równie wyraźnie, jak próby strącenia owoców z wysokiego (dla dziecka) drzewa celnie rzuconym kamieniem oraz zwieńczenie tych prób - awanturę o zbitą szybę. Niedawno przeglądałem katalogi brytyjskich biur podróży, szukając tanich wakacji w Dar-es-Salaam, i zobaczyłem zdjęcia targu Kariako, szaleńczo kolorowej mozaiki warzyw, owoców i tradycyjnych, tanzanijskich strojów. Przypomniałem sobie wycieczki na Kariako, uwielbiane przez moją rodzinę. Jednak rodzina musiała zostawiać mnie w pewnym oddaleniu od targowiska, w samochodzie ze szczelnie zamkniętymi szybami, ponieważ podczas pierwszej i jedynej bytności na tym targu zapach gnijących ryb, owoców i innych dowodów szczerości przyrody doprowadził mnie do torsji. Więc podróż do Dar-es-Salaam nie wchodzi w grę. Nadmiar tropikalnej wybujałości przyćmił wspomnienie o pięknym ogrodzie, a właściwie zmienił je, bo przypomniałem sobie węże, które od czasu do czasu pojawiały się w tej idyllicznej przestrzeni. Zabijanie węży długim prętem, ich krwawe szczątki, czyszczone przez zastępy mrówek. Dar-es-Salaam? Nigdy w życiu.

Niedosyt kojarzę z podróżami po Ameryce. Niedaleko Salinas w Kalifornii, rodzinnego miasteczka Johna Steinbecka, miał posiadłość przyjaciel przyjaciół, u którego spędziliśmy kilka dni. Ten miły pan, nazwiskiem Law, zajmował się produkcją kamer na potrzeby służb specjalnych. Prowadził również zażartą walkę z niszczącym substancję Ameryki układem ,,świń, pedałów i komunistów". O Steinbecku nic nie wiedział, lecz wyjaśnił mi, że Salinas jest światową stolicą karczochów. Byliśmy w czterech restauracjach w Salinas i okolicy, lecz w żadnej nie podawano karczochów. Pola karczochów ciągnęły się po horyzont. Być może dlatego karczochy źle się kojarzyły, zbyt widoczna była praca wędrownych robotników rolnych, o których często pisał Steinbeck, by restauratorzy mogli liczyć na dobrą sprzedaż dań z karczochami. Zupełnie inaczej rzecz się miała w pobliskiej miejscowości Gilroy, która jest światową stolicą czosnku. Lecz czosnek karczochowi nierówny.

Znacznie boleśniej odczułem niedosyt w stanie Tennessee, gdzie z nudów zwiedziłem gorzelnię. Produkcja bourbona jest ważną gałęzią tamtejszej gospodarki, więc jako turysta przykładny przemaszerowałem wzdłuż i wszerz cuchnącej fabryczki. Degustacji nie było, ponieważ w tym akurat hrabstwie panuje prohibicja. Do granicy z sąsiednim hrabstwem, w którym nie panował już suchy zakon, było 50 kilometrów. Bez zastanowienia wsiadłem do samochodu i pognałem ku granicy. Bardzo nie lubię bourbona. Podwójna filtracja w środowisku wapiennym nadaje mu posmak, który wywołuje we mnie reakcję taką jak zapach Kariako. Lecz być w Tennessee i nie skosztować vin de pays? To przesadna transgresja etosu przykładnego turysty. Pierwszy sklep monopolowy stał pięć metrów za granicą suchego hrabstwa. Kupiłem butelkę, powąchałem. Nie wypiłem ani kropli. Ruszyłem na północ.

Jadąc przez rolnicze i przemysłowe obszary Środkowego Zachodu, raz po raz popełniałem błąd Europejczyka. To znaczy, okazywałem zainteresowanie historią oraz regionalną specyfiką kulinarną. Z czego słynie to miasto? Z fabryki opon. A jakie są tutejsze specjały kulinarne? Pizza. No nie, przecież z tej dorodnej kukurydzy robicie przecież jakieś smakołyki? Owszem, mąkę. Niedosyt wywołał brak czegokolwiek charakterystycznego, choć oczywiście brak ten sam w sobie jest regionalnym wyróżnikiem. Spacerowaliśmy po centrum miasta, słynącego z drużyny futbolowej. Zapragnąłem wina. Mieli tylko Beaujolais Nouveau sprzed dwóch lat. No i sushi.

Przytaczam te drobne zdarzenia dlatego, że Ameryka kojarzy się przede wszystkim z nadmiarem, nieprzystojną obfitością. Na każdym kroku zawiera się niepisane umowy, w perwersyjny sposób przypominające potlacz. Ty mi dasz pięć dolarów, a w zamian otrzymasz porcję nachos, której nie będziesz w stanie zjeść, więc ja ci dam gratis plastikowy pojemnik, żebyś mógł lwią część tych nachos zanieść do domu i dać żonie i dzieciom, i psom, i inszej zwierzynie, a nazajutrz stawić się u mnie i za dziesięć dolarów kupić aż trzy takie same porcje nachos, i całą swoją wioskę nakarmić. Lecz amerykańska promesse du bonheur działa również na kulinarną wyobraźnię innych narodów. Znajoma w Chicago opowiedziała mi o swoim pierwszym kontakcie z McDonaldem. Przyjechała z Polski w roku 1980, poszła na hamburgera i oniemiała - czegoś tak dobrego jeszcze nie jadła. Zamówiła drugiego. Był, o ile to możliwe, jeszcze lepszy niż ten pierwszy. Przy trzecim wypadła jej plomba. Przypomniałem sobie jej opowieść, wracając z hodowli ostryg na północ od San Francisco. Kupiłem ich pięćdziesiąt i zamierzałem upiec na ruszcie. Taki miałem pomysł na romantyczną kolację we dwoje. Przy trzydziestej szóstej ostrydze - a podawane na ciepło, z różnymi sosami, są całkiem inne niż na surowo, łatwiejsze do wchłonięcia w dużych ilościach - poczułem przesyt. Było to wspaniałe uczucie, które towarzyszyło mi do ostatniej ostrygi i, o dziwo, wcale nie minęło, kiedy ją zjadłem. Nie ma lepszego określenia tego uczucia, niż francuskie bien-?tre. I choć rzadko zjadam więcej niż pół tuzina ostryg, to tyle wystarczy, by poczuć głębokie zadowolenie. Jednak ta psycho-fizyczna reakcja niesie ze sobą pewne niebezpieczeństwa. Smak ostryg może zepchnąć na drugi plan inne, bardziej przecież istotne, bo z pracą wyobraźni i rąk kucharza związane smaki. Tak było, kiedy pojechałem do Wiednia, żeby zrecenzować najlepsze restauracje - jadłem w nich potrawy niezwykłe i cudowne. Ale najmilsze i najbardziej narzucające się wspomnienie smakowe z Wiednia to właśnie ostrygi na Naschmarkt. Przecież to bez sensu! Wiedeń i ostrygi? Co za skojarzenie! Chyba chorej wyobraźni - albo pamięci...

Lecz poza ostrygami wymienić mógłbym tuzin rzeczy, które mają podobny wpływ na działanie pamięci, to znaczy: hierarchizują wspomnienia z danego miejsca. Nie wiem, czy dzieje się tak przez przypadek ani czy Proust nie nazwałby takiego przypadku koniecznością. Ubiegłego lata odwiedziłem przyjaciół w Lanckoronie. Codziennie gotowaliśmy trzy wystawne posiłki, nie szczędząc trudu ani środków, i piliśmy wspaniałe wina. Z tego wszystkiego najwyraźniej pamiętam brukiew, którą przyniósł z własnego pola sąsiad. Była to dużych rozmiarów brukiew z odmiany zwanej pomorską, nie te bulwy wielkości cebuli, którymi zapełnia kieszenie Vladimir w sztuce Becketta. Wyczynialiśmy z nią różne cuda, ale nawet wtedy, w Lanckoronie, przypomniałem sobie oberżę w centralnej Francji, w której do kiełbasek z kaczki podawano brukiew duszoną w szampanie. Zamyśliłem się: czy ta oberża nadal istnieje i czy nadal duszą brukiew w szampanie, i czy jeszcze kiedyś tam zagoszczę? Innymi słowy, czy brukiew może być celem podróży? I wtedy pomyślałem o wanilii z Madagaskaru, którą kupiłem w Turynie po cenie trudnej do przyjęcia, lecz w oczach handlujących nią madagaskarskich producentów - z pewnością uczciwej. Czy warto pojechać na Madagaskar dla wanilii? Do Peru dla andyjskich, bajecznie kolorowych ziemniaków? Boję się takich podróży. Wybiorę się wielkim kosztem na Madagaskar, gdzie przecież muszą być najrozmaitsze wspaniałości, a po powrocie okaże się, że zapamiętałem tylko tamtejsze ostrygi.

Zanim powstaną wspomnienia nadmiaru bądź niedosytu, zanim wyruszymy w podróż, pojawia się antycypacja. Czasami wiemy, na co czekamy: starsza pani profesor, która młodość spędziła w Teksasie, opowiedziała mi o swojej reakcji na wieść, że przyjęto ją na studia doktoranckie w Nowym Jorku. Pomyślała: "Nareszcie poznam smak jogurtu!". Wbrew pozorom, możemy jej zazdrościć. Wiedziała, że czeka ją bardzo konkretne odkrycie, a przynajmniej doznanie smakowe, miłe lub nie - o to mniejsza. Rzecz w tym, czy dziś w ogóle możliwa jest taka antycypacja. Wybiera się człowiek do Rygi i wie, że może liczyć na sushi, bourbona, nawet karczochy, i że będą smakować prawie tak samo, jak w Madrycie. Skutki globalizacji odczuliśmy najwcześniej w dziedzinie smaku. Smaki naszych podróży zbyt często są przewidywalne. Dochodzi zatem do sytuacji paradoksalnej: jutro lecę do Londynu, znów po to, żeby jeść w najlepszych restauracjach. Ale wiem z grubsza, co będę jadł, i nie odczuwam dreszczyku, który powinien towarzyszyć antycypacjom smakosza. Natomiast za tydzień wybieram się na Roztocze, gdzie mam jeść lokalne smakołyki, z pierogiem biłgorajskim na czele. Nigdy nie byłem na Roztoczu i z niecierpliwością wyczekuję tej wyprawy. Spodziewam się smaków niewymuszonych, usankcjonowanych przez długą tradycję, bliskich rytmowi lokalnego życia. Smaków, które są na wymarciu w Europie i Ameryce. Być może przyjdzie czas, kiedy podróże kulinarne możliwe będą tylko w naszej wyobraźni. Siedząc w fotelu, będziemy wspominać cudowne chwile spędzone z potrawami, których już nie ma, a raczej są wszędzie, i to wszędzie takie same, więc równie dobrze mogłoby ich nie być. Będziemy mamrotać do samych siebie ,,chodźmy, idziemy", lecz - jak Vladimir i Estragon u kresu swojej podróży - nie ruszymy się z miejsc.

Tadeusz Pióro jest poetą, prozaikiem, felietonistą, historykiem literatury, tłumaczem z języka angielskiego. Redaktor pisma literacko-artystycznego "Dwukropek", stały współpracownik "Przekroju" i "Literatury na Świecie".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2006