Żal tamtego świata

Jak ostatni przedwojenni Polacy wspominają swoich dawnych żydowskich sąsiadów? "Tygodnik" poleca "Po-lin", łamiący stereotypy, niezwykły film dokumentalny Jolanty Dylewskiej. Rozmawiały Anita Piotrowska i Agnieszka Sabor

04.11.2008

Czyta się kilka minut

Anita Piotrowska i Agnieszka Sabor: W filmie "Po-lin" (z hebrajskiego: "Tu zamieszkamy") udało się Pani dokonać rzeczy wyjątkowej - ożyły na moment cienie sztetli, nieistniejących dziś żydowskich miasteczek z Małopolski, Lubelszczyzny, Mazowsza. Nagle znaleźliśmy się w latach 30., w Kałuszynie, Kolbuszowej, Kurowie... miasteczkach, które dziś więcej znaczą dla Izraelczyków niż Polaków. Skąd wzięły się te wszystkie, w większości nieznane, filmy archiwalne, które Pani wykorzystała?

Jolanta Dylewska: Kiedy Kodak skonstruował amatorską kamerę, zaczęli ją kupować m.in. zamożni amerykańscy Żydzi, którzy przyjeżdżając w odwiedziny do krewnych w Europie, kręcili tam sentymentalne, pamiątkowe filmy. Takie home movies nie są zjawiskiem specyficznym dla Żydów polskich - podobne filmy robili np. Żydzi niemieccy, imigranci w Palestynie, albo ci, którzy jeździli do sztetli tylko turystycznie. Często oglądając te archiwalia, ma się świadomość, że ich autor nigdy wcześniej nie miał kamery w ręku, tak jak w przypadku filmu nakręconego przez nieznanego autora w Kałuszynie - po raz pierwszy materiał trzeba było oglądać na stopklatce, inaczej nic nie było widać. Gość z Ameryki pojawia się kilkakrotnie w kadrze. Jest łatwo rozpoznawalny: w odróżnieniu od mieszkańców sztetla, nosi dobry garnitur i kapelusz.

Wzruszył mnie motyw powracający w tych filmach: ludzie uroczyście podchodzą do kamery i patrzą w obiektyw - tak jak się patrzy w oczy komuś najbliższemu. Ich spojrzenie poprzez obiektyw przenosi się na nas. Pomyślałam, że wartość emocjonalna tych filmów jest szansą, by widz dzisiejszy skomunikował się z tamtymi ludźmi. To pociągnęło mnie najbardziej - mocniej nawet niż fakt, że w tych filmach zostały udokumentowane synagogi, które dziś już nie istnieją.

Gdzie można dziś odnaleźć tak unikalne materiały?

W wielu instytucjach. Trzeba szukać w YIVO (Instytucie Badań Żydowskich) w Nowym Jorku, w Archiwum Spielberga przy Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie... Czasem jeden film znajduje się w kilku miejscach, czasem wiadomo, że istnieje, ale nie wiadomo gdzie (np. Natan Gross nie pamięta, gdzie oglądał film z Łowicza, a i ja do niego nie dotarłam). Pierwszy film, który znalazłam, z Kałuszyna, znajduje się w Yad Vaschem (nie był nigdzie prezentowany), film z Kurowa - w Kibucu Bohaterów Getta. W sumie znalazłam około 20 filmów. Trwają zazwyczaj kilka, kilkanaście minut.

"Po-lin" jest szczególnym rodzajem gawędy o nieistniejącym świecie. Jak opracowała Pani komentarz do archiwaliów?

Coś w tych amatorskich filmach, które obejrzałam setki razy, przywoływało we mnie skojarzenia z tekstami Bubera, Heschla, Scherwina i Hanny Krall... Po napisaniu komentarza dałam jej do przeczytania, by wyrzuciła z niego wszelkie zbędne słowa. I Hanna Krall zrobiła uwagę, za którą jestem jej ogromnie wdzięczna. Otóż komentarz napisałam w czasie przeszłym. "Jak to? - zapytała - przecież oni w tym filmie jeszcze żyją!". Dlatego narracja toczy się w moim filmie w czasie teraźniejszym. W wersji polskiej tekst czyta Piotr Fronczewski. Obecnie przygotowujemy także kopię niemiecką (film powstał w koprodukcji z Niemcami), w której narratorką jest Hanna Schygulla, "Po-lin" będzie wyświetlany również w tamtejszych kinach.

Pokazywała Pani te amatorskie kroniki wielu ludziom w Polsce i za granicą. Czy zdarzało im się rozpoznać na nich krewnych bądź znajomych?

Z identyfikacją bywało różnie. Niektóre nazwiska pojawiają się np. w pisanych po wojnie w Izraelu Księgach Pamięci poszczególnych miast i miasteczek dawnej żydowskiej Europy - można się więc domyślać, że ich autorzy znali rodzime home movies. Są też przypuszczenia. I tak np. od Pana Zaleszyca urodzonego w Kolbuszowej dowiedziałam się o Racheli Szemesz. Mam wrażenie, że to ją właśnie - tyle że starszą o 10 lat - widziała wypowiadająca się w filmie pani Godlewska, która dobrze pamięta dziewczynę prowadzoną przez Niemców na egzekucję.

Na ekranie pojawiają się również polscy współmieszkańcy przedwojennych sztetli. Czy któryś z nich pamięta moment, kiedy w miasteczku pojawiał się przybysz z kamerą?

Żaden. Zresztą, w tych kronikach pojawia się bardzo mało nie-Żydów. Tak jak w Księgach Pamięci. Pracując nad moim filmem, starałam się konsekwentnie trzymać jednej zasady: jeśli postać została rozpoznana, wyraźnie wymienione zostaje jej nazwisko. I tylko wtedy. W innych przypadkach opowieść o człowieku, którego widzimy, jest jakby przymglona, niedosłowna.

W gruncie rzeczy Pani opowieść wydaje się uniwersalna - odnosi się nie tyle do konkretnych miejscowości, ile do pewnego świata. Tu pojawia się jednak kłopot. Dla przybysza z Ameryki wizyta w rodzinnym sztetlu miała charakter sentymentalny, co widać w każdym home movie. Ten wzruszający charakter zachowuje Pani dokument. Ale przecież z jednej strony sztetl to był świat cudowny, w którym szewc bywał filozofem, a krawiec uczonym. Z drugiej - świat straszliwej biedy i konfliktów społecznych. Kobiecie też nie żyło się tam łatwo...

Wiem, że obraz żydowskiego miasteczka w moim filmie może się wydawać trochę jak ze snu. Choć jednocześnie w archiwalnych filmach widać, że w przedwojennych sztetlach panowała potworna bieda. Przyjazd amerykańsko-żydowskich "turystów" był dla mieszkańców czasem szczególnym, czasem sacrum. Przypomnijmy sobie postać cudownego, szalonego Dawida Szapiro z Gródka koło Mołodeczna, który przybywając zza oceanu witany był w rodzinnym mieście niczym Mesjasz. Wykupił wówczas wszystkim długi i jeszcze do 1941 r., tak długo, jak w tym miasteczku istnieli Żydzi, można było do niego pisać do Ameryki z prośbą o pieniądze. I on je przysyłał, na przykład na posagi dla tamtejszych dziewcząt. A ja zdecydowałam się do tego odświętnego obrazu wprowadzić wspomnienia zapisane w Księgach Pamięci. I tam również znajdziemy opisy czasu świętego, czasu sprzed Zagłady. Ci, którzy potem umarli, stali się kimś w rodzaju męczenników, zostali uświęceni aktem śmierci. I kiedy czytałam te Księgi, ów nieistniejący dzisiaj świat wydał mi się cudowny. Tak właśnie postanowiłam go pokazać.

Czy przed wojną polsko-żydowskie współistnienie było rzeczywiście aż tak harmonijne? W "Po-lin" słyszymy z ust żyjących dzisiaj Polaków, że przyjmowała ich na świat akuszerka Żydówka albo że w szkole historię wykładał nauczyciel Żyd. Jak to brzmi: "Żyd uczył mnie patriotyzmu"! Przypomina się też cała tradycja literatury jidyszowej - jej magiczna aura, duchowość.

Ale element duchowy był tam na co dzień obecny! Chciałam, by widz tę atmosferę poczuł. Zastosowałam zabieg, który zazwyczaj stosuje się w filmach fabularnych: starałam się odtworzyć odgłosy codziennego życia w sztetlach: skrzypienie kół, pokrzykiwania przechodniów, gwar ulicy… Początkowo próbowałam całkowicie zrezygnować z głosów ludzkich. Niestety, okazało się, że bez ludzi obraz pozostaje martwy. Podczas montażu archiwalnych materiałów interesowała mnie geografia pamięci - zastanawiałam się, w którym miejscu żydowski operator postawił kamerę. Krążąc po tych miasteczkach, filmując puste okna i bramy, wyobrażałam sobie, że jestem jednym z nich, takim starym teraz Żydem, który kiedyś stamtąd zdążył wyjechać. Gdybym była na jego miejscu, byłoby dla mnie ważne usłyszeć, że komuś z żyjących tu dzisiaj mieszkańców jest żal tamtego świata.

O żydowskich sąsiadach opowiadają w Pani filmie ludzie, którzy nie mają nic wspólnego ze stereotypem Polaka antysemity. W jaki sposób odnalazła pani takich "sąsiadów" - całkowicie pozbawionych uprzedzeń, resentymentów? Na ile są reprezentatywni?

Nie byłam zmuszona przeprowadzać żadnej selekcji. Szukałam osób, które tamte czasy pamiętają. I takich, które czują się na siłach, by wystąpić przed kamerą. Nie interesowało mnie, kim są moi rozmówcy, lecz to, co chcą mi przekazać ze swej pamięci. Niektórzy pytali nawet: "A kiedy pani znowu przyjedzie?", bo coś sobie nagle przypominali pod wpływem naszej rozmowy. Gdy przychodziłam do ich domów, niektórym wydawało się - mimo moich wyjaśnień - że jestem Żydówką z Izraela. Jakoś nie mogli uwierzyć, że ich pamięć jest ważna dla kogoś z Polski, przez tyle lat nikt stąd o Żydów ich nie pytał. Prezentowali więc przed kamerą pewnie tylko jakąś część swojej pamięci. Ja jednak nie zamierzałam robić filmu o tych ludziach. Skupiałam się wyłącznie na ich twarzach. Kiedy byłam z kamerą tak blisko nich, czułam, że mówią prawdę. Choć mogła to nie być cała prawda.

Czyżby chcieli coś ukryć?

Myślę, że całej prawdy nie sposób powiedzieć drugiemu człowiekowi. Pamiętam tylko jedną panią, która - instynktownie to czułam - nie była ze mną szczera. Jej wypowiedzi nie znalazły się w filmie, choć usłyszałam od niej przy okazji dwie znakomite opowieści. Zdarzały się też wypowiedzi typu, "bo wszyscy Żydzi to…". Ale po co umieszczać je w filmie? Przecież tylko kompromitują tego, który mówi. Jest za to pani Helena, która trzyma w domu mezuzę, bo ona przynosi jej błogosławieństwo żydowskie. Nie wie dokładnie, czym jest mezuza, ale czuje, że z tego płynie jakaś dobra energia. Inni bohaterowie mówią o duszach swoich żydowskich sąsiadów, których obecność czują dzisiaj gdzieś w powietrzu. Pewien malarz z Sejn opowiada o pięknej niewidomej Żydówce, Salci, którą przez całe swoje życie obsesyjnie malował - może nawet potajemnie się w niej kochał. Prawie w każdym miasteczku znalazłam człowieka, który stara się ocalić pamięć o Żydach. Ci ludzie okazali się bezcenni. Jak na przykład pan pochodzący z Kurowa, mieszkający dziś w Warszawie, pobożny katolik. Nie dawało mu spokoju, że Żydzi mieszkali w Kurowie przez 400 lat i nie ma po nich żadnego śladu. Pisał do Fundacji Nissenbaumów, do władz lokalnych. Wszyscy go zbywali, więc po dwóch latach starań sam wystawił pomnik. Monument został usunięty, bo... był nielegalny. Takich ludzi trzeba wspierać ze wszystkich sił. Zdaję sobie sprawę, że weszłam w krąg osób wyjątkowych, ale przecież tacy ludzie istnieją. Pamiętam, że tylko w jednym miasteczku poczułam irracjonalny strach...

Jak Pani film przyjęty zostanie przez tych, których wyobrażenia o stosunkach polsko-żydowskich ukształtował na przykład głośny "Shoah" Lanzmanna?

Pamiętajmy, że film Lanzmanna opiera się przede wszystkim na doświadczeniu wojny. Różnica polega też na tym, że ja postanowiłam rozmawiać z moimi bohaterami w pomieszczeniach zamkniętych: w ich domach, przy ich stołach, a nie gdzieś na zewnątrz, w plenerze. Dotykamy tu zresztą dwóch zupełnie różnych tematów. Ktoś mógłby równie dobrze zapytać, dlaczego nie ma w moim filmie tego wszystkiego, o czym pisze Jan Tomasz Gross w "Sąsiadach". Nie mam pojęcia, w jaki sposób odpowiadaliby na jego pytania moi bohaterowie. Co ważne: pytam o czasy przedwojenne, a nie o okres okupacji. Pamiętacie opowieść rabina Bakera z "Sąsiadów"? Dobrze wspominał dwóch braci, z których studni czerpał wodę. Byli bardzo uprzejmi, a jednak w czasie pogromu znaleźli się wśród najbardziej zajadłych morderców. Nie chcę snuć żadnych analogii, bo ich nie ma. Chcę tylko powiedzieć, że rodzaj wspomnień zależy od czasów, które wspominamy. Interesowały nas, mnie i Grossa, zupełnie różne rzeczy. Ja na przykład byłam ciekawa, czy moim rozmówcom Żydzi się śnią. Jakie to wymowne, gdy oni mówią: "Kiedyś się śnili, teraz już nie". Sen to przecież podświadomość!

Nie boi się Pani posądzenia o idealizację?

Boję się, i to bardzo. Pokazałam ten film przyjaciółce, która powiedziała: "Piękny film, wspaniałe archiwalia, ale po co tam ci starzy Polacy, którzy kłamią? Wzruszają się, bo są starzy, a tak naprawdę coś ukrywają". I wtedy się przestraszyłam, że ten film może zostać wykorzystany politycznie, że ktoś może wplątać mnie wbrew mojej woli w dyskusję z Grossem. A przecież Gross pisze o niepodważalnych faktach. Usiadłam w montażowni i wymontowałam wszystkich Polaków - sama dla siebie; chciałam zobaczyć, co się zmieni. I film przekształcił się w płaską opowieść o wyimaginowanym, nieprawdziwym świecie, w banalną bajkę. Poszłam więc do Hanny Krall, a ona powiedziała mi, że chce słuchać starych Polaków mówiących o Żydach, bo oni mają coś o Żydach do powiedzenia - bez względu na to, czy mówią mądrze, czy głupio...

Z Pani filmu wynika, że w polskich sztetlach żyli przed wojną ludzie szczęśliwi.

Przygotowując się do tego filmu, spędziłam trochę czasu, pracując nad innym projektem, w Kazachstanie. Znalazłam się tam w maleńkiej wiosce, zamieszkałej przez łagodnych, sunnickich muzułmanów. Bieda, mnóstwo dzieci, ale żadnej pralki, w której można by wyprać pieluchy. Kiedy szłam na wesele, bawiłam się tylko z kobietami. Tam było trochę jak w sztetlu. W Kazachstanie miałam książkę o sztetlach i notes, który na okładce miał zdjęcie furmanki i sztetlowej chaty, krytej strzechą. Ktoś z mieszkańców aułu zobaczył tę okładkę i powiedział: "O, myśmy też mieli takie strzechy". Choć teraz mają już trujący eternit. Doprawdy, niewielu znam w Polsce ludzi tak szczęśliwych, jak moi znajomi z kazachskiej wioski. Przypuszczam, że pozytywne podobieństwo aułu do sztetla jest bardziej prawdziwe, niż można by przypuszczać.

Sztetl to także solidaryzm, poczucie współodpowiedzialności za innych członków wspólnoty. I coś jeszcze: w miasteczkach, gdzie dziś nie można kupić gazety, działały kiedyś księgarnie z prawdziwego zdarzenia.

To jest właśnie to. Przyjeżdżałam do tych miasteczek (na szczęście w żadnym z nich nie spłonęła stodoła z żydowskimi sąsiadami) wyposażona w wiedzę o ich przeszłości, zaczerpniętą z Ksiąg Pamięci, polskich i żydowskich encyklopedii. Wiedziałam, że na rynku powinny być trzy księgarnie, dwie kawiarnie, herbaciarnia... A tam nie było nic. Pustka! Nagle bardzo dotkliwie poczułam, co tak naprawdę oznacza brak tamtego świata. Jak strasznie Polska zatrzymała się w rozwoju. W niektórych z tych miasteczek nadal żyje mniej mieszkańców niż przed wojną. Chciałam, żeby każda z tych miejscowości miała w filmie swoją własną scenę. One wszystkie miały kiedyś tożsamość, teraz wiele z nich jej nie ma. Może przypomnienie sobie historii sztetli pomoże ich współczesnym, nieżydowskim mieszkańcom ją odnaleźć?

A nie wydaje się Pani, że pamięć sztetli zacznie przeżywać za chwilę swój renesans?

Już to obserwuję. Za chwilę nie będzie świadków tamtego czasu. Wielu z moich rozmówców już odeszło. (Aż się boję do nich dzwonić z zaproszeniem na premierę "Po-lin" - w wielu przypadkach telefon będzie milczał). Dlatego zaczynamy doceniać skarb ich pamięci, wielkość tego ich wspólnego bycia. Myślę, że przestaniemy wreszcie tę pamięć zamazywać czy się jej wypierać. Raczej spróbujemy coś na tym budować. Czuję, że tak właśnie będzie. Cieszy mnie, że w niektórych z odwiedzonych przeze mnie miasteczek czekają na to młodzi ludzie, chcą rozmawiać, pytają. Myślę, że coś już drgnęło. W Kolbuszowej na przykład Rada Miejska przywróciła przed kilkoma laty przedwojenny herb przedstawiający dwie splecione dłonie, krzyż i gwiazdę Dawida.

Może wreszcie młodzi ludzie z Izraela zaczną odwiedzać w Polsce nie tylko obozy koncentracyjne, ale też miejsca, gdzie urodzili się ich dziadkowie. Może też w samych miasteczkach nastąpi odrodzenie historii sprzed Holokaustu. Wtedy dopiero historia Zagłady może stać się też naszą historią. Istotne jest, że w zakończeniu filmu pojawia się przybyły z Izraela pan Zvi Kamionka, Żyd z Kałuszyna, który jako jeden z nielicznych przeżył wojnę i dziś odwiedza rodzinne strony. To bardzo poruszająca pointa. Z tego świata, który Pani pokazuje, pozostały nie tylko cienie…

Spotkałam się z opinią, że film powinien zakończyć się zupełnie inaczej, a mianowicie przywołaniem słowa "Auschwitz". W wersji skróconej dla zagranicznych telewizji tak chyba będzie - żeby nie było wątpliwości, co się z Żydami później stało. Nie mam złudzeń, ludzie wiedzą na ten temat ciągle bardzo niewiele. Choć pewnie z punktu widzenia struktury filmowej byłoby to bardziej wyrafinowane, gdyby "Po-lin" kończył się tylko przeczuciem Zagłady...

JOLANTA DYLEWSKA jest autorką filmów dokumentalnych "Kronika powstania w getcie warszawskim wg Marka Edelmana" (1993) i "Children of the Night" (1999), autorką zdjęć do filmów Mariusza Grzegorzka, Przemysława Wojcieszka, a ostatnio do nagrodzonego m.in. w Cannes "Tulpan" Siergieja Dworcewoja. Jej najnowszy film "Po-lin" wchodzi do kin 7 listopada.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2008