Drogą do Sobiboru

77 lat temu przez ziemie okupowanej Polski przeszło kilkaset takich pochodów. My pójdziemy śladami jednego: z Michowa do Kurowa.

08.04.2019

Czyta się kilka minut

Macewa na mogile w Marcinowie, 2016 r. / Z ARCHIWUM ANTONIEGO SUŁKA
Macewa na mogile w Marcinowie, 2016 r. / Z ARCHIWUM ANTONIEGO SUŁKA

Wiosną roku 1942 drogami Generalnego Gubernatorstwa posuwały się pochody. Od kilkuset do kilku tysięcy ludzi w eskorcie mundurowych szło lub jechało furmankami w różnych kierunkach, ale zawsze do jednego celu: najbliższej stacji kolejowej. To „Niemcy gnali Żydów”. Ze stacji pociągi wiozły ich do celów ostatecznych, ukrytych na odludziu: Bełżca, Sobiboru, Treblinki. Ruszyła Aktion Reinhardt: operacja wymordowania Żydów z GG, które obejmowało wtedy pięć dystryktów: warszawski, lubelski, radomski, krakowski i galicyjski.

W socjologii chętnie opisuje się teraz moc sprawczą „aktorów pozaludzkich”. Takim aktorem może być także droga. Ona otwiera na świat, drogami wędrują ludzie, towary i idee, płyną nowe prądy i przeciwprądy.

Dawna „polska droga” między Michowem (powiat lubartowski) i Kurowem (powiat puławski) była kręta i uciążliwa. Szosę bitą, z kocich łbów, wytyczono dopiero „za Polski” w latach 20. Jej budowa była dobrodziejstwem dla okolicy. Na drogę skupowano od chłopów kamienie z pól. Było ich tu tyle, że na „lepszych ziemiach” ludzi stąd przezywali „kamieniarzami,” a tamtejsze panny z tutejszych kawalerów się tylko śmiały. Rząd płacił „żywym groszem”. Mówiono, że sprawdza się przepowiednia, iż „przyjdą czasy, że ludzie z kamienia chleb jeść będą”. Drogę wytyczono tak, że łączyła ze sobą i światem kolejne wioski.

Wkrótce pomaszerowała nią historia.

Słowami świadków

We wrześniu 1939 r. drogą odeszło polskie wojsko i wjechali Niemcy. Napotkali dwóch chłopów, którzy dla oszczędności buty związane sznurowadłami nieśli na ramionach. „U nas tylko psy chodzą boso” – rechotali. Potem doprowadzana z Kurowa brygada „Żydów roboczych” naprawiała nawierzchnię. Latem 1941 r. po tej drodze „Niemce szły na Rosję”.

Za rok tą samą drogą, ale w drugą stronę, przeszła inna kolumna. 2 maja 1942 r., w szabas, z Michowa wyruszył w stronę stacji kolejowej w Nałęczowie konwój Żydów.

Michów był tradycyjnym chrześcijańsko-żydowskim miasteczkiem. Każdy tu klepał swoją biedę, żyjąc z roli, drobnego handlu i rzemiosła (w Yad Vashem zachowało się tylko jedno zdjęcie stąd, z lat 30.). Gdy przyszli Niemcy, przesiedlili tu Żydów z innych miejsc, w tym wielu z północnego Mazowsza i Wielkopolski – z terenów włączonych do Rzeszy. Skutkiem tego w 1942 r. w Michowie mogło być nawet 2,5 tys. Żydów.

Konwój miał przed sobą długą drogę: 20 km do Kurowa, potem jeszcze 10 km do stacji. W ostatnich latach obszedłem wsie wzdłuż pierwszej części tej drogi. Dorastałem w tych stronach, teraz poznawałem je jako badacz. Szukałem świadków, by opowiedzieć ten pochód ich słowami. Zebrałem sznur opowieści. Korzystałem też z opowieści, które nosiłem w pamięci od dawna, jako „świadek drugiej generacji”.

Judenaktionen

Gdy wiosną 1942 r. Niemcy zaczęli wywozić Żydów z lubelskich miasteczek, ludzie na wsi nie wiedzieli, że od razu na śmierć. Raczej myśleli, że ich przesiedlają, do gett lub na roboty (jak rok wcześniej, gdy zabierali Żydów z wiosek, by zgromadzić ich w gettach). Ludzie myśleli w granicach swego doświadczenia. Już widzieli Żydów przywiezionych z innych stron, nawet ze Słowacji, Żydów pracujących w kamieniołomie i przy melioracji, Żydów katowanych i upokarzanych. Przemysłowe wyniszczenie wszystkich było czymś, co nie mogło im przyjść do głowy. Zresztą sami Żydzi, zwłaszcza na początku wywózek, też nie wiedzieli, dokąd Niemcy ich wywożą. Potem docierały wieści, że wywiezieni znikają gdzieś na wschodzie. Ale ludzie niełatwo uwierzą w nadejście ich własnej zagłady, w koniec świata.

Córka Chaima Fledenhandlera na ulicy w Michowie, lata 30. Dziewczynka nie przeżyła wojny. / Ze zbiorów Yad Vashem

Wcześniej, 9 kwietnia, Niemcy wyprowadzili 2 tys. Żydów z Kurowa. Kolejne „akcje” (Judenaktionen) odbywały się według tego samego schematu. 2 maja do Michowa musiało więc przyjechać małe komando Niemców i ukraińskich policjantów, ich pomocników. Nie bez przymusowego udziału członków Jüdischer Ordnungsdienst spędzili Żydów na plac, uformowali konwój. Wśród krzyków, płaczu, modlitw i strzałów ruszył on do Nałęczowa.

Nie wiemy, jak zachowała się ludność Michowa, czy tak samo jak mieszkańcy Kurowa i wielu innych miasteczek. W Kurowie iluś Żydów ukryło się u znajomych chrześcijan, pazerni gapie rozłapali zostawione tobołki, a „szumowina” plądrowała opuszczone „prowizorki”; „wandalizm był cholerny”, jak po cichu potem wspominano.

Krowy orały ziemię

Żydzi w Michowie mogli więc myśleć, że także ich gdzieś wywiozą.

Wcześniej Niemcy kazali przygotować furmanki i wykopać przy drodze na polach wsi Glinnik, na dziesiątym kilometrze drogi, głęboki dół – na zwłoki tych, którzy mieli po drodze zostać zabici. „Ale już w Marcinowie” (na siódmym kilometrze) „wóz był pełny” – opowiada gospodarz. „Musieli tam drugi dół wykopać”.

W Marcinowie kobieta tu urodzona, wówczas już dorosła, relacjonuje mi, co się stało: „Jedni już w pozycji leżącej na wozach, inni, którzy jeszcze mogli iść, młodzi, szli obok, i już trupów przywieźli kilkanaście osób, sołtysa wezwali, policjantów granatowych z pobliskiego posterunku, wykopali mogiłę i wszystkich wrzucili do tej mogiły i zakopali. Jedna Żydówka była jeszcze chodząca, miała przestrzeloną twarz, słaniająca się na nogach, odeszła od tego miejsca, moja mamusia skierowała ją jeszcze, żeby poszła tam za szosę, za most, prosiła wody, mamusia podała jej wody, napiła się, oddaliła się, ale granatowy policjant ją spostrzegł i ją przyprowadził, zastrzelił na miejscu i wepchnęli do tej wspólnej mogiły”. Wyjaśniła też, że zastrzelonych Niemcy zostawili sołtysowi i policjantowi, sami poszli dalej.

Widok „stosu zakrwawionych ciał” nie dawał potem usnąć staremu gospodarzowi, wtedy dorastającemu chłopcu. Zachowanie zwierząt gospodarskich pokazuje, że zbrodnia nie mieściła się także w świecie natury. Gdy na łączce ze świeżą mogiłą pasło się bydło – wspomina kobieta – to „krowy rogami rozorywały tę ziemię, beczały straszliwie, czuły po prostu, że tam coś się dzieje i dla nas to był... Po prostu trwogę przeżywałam, jak widziałam, że te krowy klęczą na kolanach i rogami rozorują tą ziemię w tym właśnie miejscu”.

Napisałem o tym do Gminy Żydowskiej w Warszawie. W 2014 r. jej ekipa z georadarem odnalazła mogiłę. Dwa lata później dwaj Żydzi z amerykańskiej Matzevah Foundation wkopali na niej drewnianą macewę i zmówili modlitwę. Dół stał się grobem. W prasie ukazał się artykuł, w którym ludzie ze wsi uzupełnili opowieść mojej rozmówczyni: granatowy zastrzelił także uciekającego młodego Żyda, a gospodarz przepędził chętnych do przeszukania zwłok. Ten okrutny policjant, Polak, zginął potem z ręki partyzantów.

Do widzenia, pani Małko

Pochód posuwał się dalej i przeciął wieś Wielkie.

Stary gospodarz (miał wtedy 16 lat) zapamiętał, że z kolegami „polecieli pod szosę zobaczyć, jak Niemcy Żydów gnają. Jechał wóz z trupami tych, co ich zastrzelili, bo nie mogli iść. Przy drodze, na Lońkowym polu, już wcześniej wykopali dół, jeszcze długo znać było, gdzie był ten dół” (poza tą relacją nie słyszałem, by Niemcy kazali kopać takie doły na dalszym odcinku drogi).

Tak mógł wyglądać konwój opisany w tekście. Na zdjęciu: konwój Żydów z Mielca do obozu śmierci, 1942 r. / Ze zbiorów ŻIH

Miejscowi wspominali, że od strony zbliżającego się konwoju „coraz to puuuk, puuuk, słychać było strzały”. Podpici żandarmi strzelali do Żydów z byle powodu, zabitych zostawiali w przydrożnych rowach, a ktoś (było to na głowie sołtysów) ich na miejscu grzebał. Ile takich zapomnianych mogił jest przy drodze każdego takiego konwoju?

Pochód, który dotąd szedł wśród pól, przeszedł teraz przez las, który oddzielał gminy lubartowskie od gmin powiatu puławskiego i na trzynastym kilometrze wszedł w wieś Łąkoć, ciągnącą się wzdłuż drogi. Był tak długi, że jego czoło już wyszło ze wsi, a tył jeszcze w nią nie wszedł.

W Łąkoci wysłuchałem opowieści sędziwego gospodarza, który wszystko pamiętał (nawet mojego pradziadka, weterana wojny rosyjsko-tureckiej 1877-78): „Szli i szli, całą wieś zajmowali, było tylko paru strażników, na końcu jechał wóz z trupami”. Może coś więcej pan pamięta? – pytałem. „No szli i szli”. A może coś się wtedy zdarzyło? „Jedna Żydówka z Kurowa, nazywała się Małka, wynajmowała przed wojną sad u Stefana Dąbrowskiego. Potem poszła za mąż do Michowa. Stefan chciał przejść na drugą stronę drogi, na swoje pole, ale musiał stać i czekać, aż Żydzi przejdą. Żydówka go poznała z daleka. Dzień dobry, panie Stefanie. Dzień dobry. A jak już go minęła, to się odwróciła i powiedziała: Do widzenia. Do widzenia – odpowiedział Stefan”.

Ludzie na wsi wiedzieli, z niemieckich ostrzeżeń i z deportacji Kurowa, że za odezwanie się z pochodu Żyd będzie zastrzelony i to samo może spotkać każdego, kto Żydowi pomoże. Być może ta minimalna wymiana pozdrowień była maksimum tego, co kobieta z drogi i gospodarz z pobocza mogli do siebie powiedzieć bez zwrócenia uwagi wachmanów. Może więcej nie potrafiliby z siebie wydobyć. Może wszystkie inne słowa nie miałyby wagi współmiernej z ciężarem sytuacji. Wczucie się w tę niby-zwyczajną scenę może przejąć egzystencjalnym drżeniem.

Paczka dla Hindy

Łąkoć i kolejne wsie nie należały już do gminy Michów, ludzie stąd nie byli związani z tamtejszymi urzędami i rynkiem, nie znali tam sklepikarzy i rzemieślników. Wsie te nie leżały też na „terenie” michowskich Żydów. Nawet w Marcinowie, po lubartowskiej stronie lasu, wśród 17 grzebanych Żydów ludzie ze wsi rozpoznali i zapamiętali tylko jednego: „Lejzura” z Michowa, który chodził po wsiach za handlem. Wielu Żydów z konwoju było wygnańcami z innych terenów, nikt ich tu nie znał i oni nie znali nikogo; także na tym polegała ich samotność. Gdyby nie Małka i Stefan z Łąkoci, może żaden Żyd na tym odcinku drogi nie rozpoznałby żadnej znajomej twarzy przy drodze i żaden chłop nie rozpoznałby żadnej twarzy na drodze.

Następną wsią, na piętnastym kilometrze, były Barłogi, znane mi osobiście. Na wygonie z widokiem na szosę stanęła grupa mieszkańców. Myślę, że jedni przyszli z płytkiej ciekawości, a inni z głębokiej potrzeby obecności. Sądzę, że całkiem obojętni i szczególnie wrażliwi zostali w domach. Kobieta tu urodzona miała wtedy 12 lat. Dobrze pamięta ten dzień: „Furmankami jechali, cała kawalkada. Mówili, że całą kupę pieniędzy zapłacili za to, żeby ich po ludzku przewieźć”. A strażników pani pamięta? „Nie pamiętam, ale chyba ktoś ich musiał pilnować”. Coś się zdarzyło? „Nie, nie, spokojnie jechali na tych furmankach, siedziało ich tam dużo, każda furmanka była obsiedzona, na siedzeniach i w ogóle wszędzie było pełno, na każdej furmance i furmanem był tam Polak, bo to były wynajęte te podwody”.

Rozmówczyni słyszała, a historycy to potwierdzają, że gminy żydowskie same musiały opłacać wywózkę. Strażników było tak mało, że ich nawet nie zapamiętała. Jednego zapamiętała inna kobieta: „Niemiec zaleciał na wieś po wódkę, skierowali go do Ignaca, Ignac sam trzymał wódkę, ale przyprowadził Niemca do nas, wziął ode mnie flaszkę, dał mi 50 złotych, a pierścionek, co mu dał Niemiec, wziął sobie”.

Na przysiółku Krupa nie znalazłem już nikogo, kto pamiętał przejście Żydów. Ostatnie świadectwo pochodzi więc z Kurowa, zapisane jest w żydowskiej „Księdze pamięci” (z 1955 r.). Gdy Chana Kotlarz, po kwietniowej wywózce pozostawiona z dziećmi w Kurowie (jako kucharka w małym obozie pracy), usłyszała, że będą prowadzić Żydów z Michowa, poprosiła znajomą chrześcijankę, by przygotowała jej paczkę z żywnością. Chciała ją podać siostrze męża, która po spaleniu Kurowa przez Niemców w 1939 r. przeniosła się do Michowa, do teściów.

Chana wspominała: „Kiedy poszliśmy pod szosę, zobaczyłam pięciu lub sześciu Niemców, jak prowadzili całe to miasto Żydów. Mordechaj, mąż Hindy, próbował uciec, ale Niemcy go zastrzelili. Zobaczyłam Hindę i jej sześcioro dzieci siedzących na wozie i dałam jej tę paczkę. Wtedy ostatni raz widziałam siostrę męża i szóstkę jej dzieci”. Własna rodzina Chany ocalała, przechowana u kilku polskich rodzin z okolicy, znalezionych przez miejscowego proboszcza.

Na stacji pod Nałęczowem oprawcy dokonali „selekcji” Żydów. Większość wysłali do Sobiboru, a część przejściowo do getta w Opolu Lubelskim lub obozu pracy w Poniatowej (skąd też trafili oni do Sobiboru lub zginęli na miejscu).

Cierpienie cudze, cierpienie własne

Jakie uczucia żegnały Żydów z konwoju? Sceny z Marcinowa pokazują, jak różne były postawy. Na jednym skraju samarytańskie miłosierdzie i wstrząs. Na drugim próba obszukania zwłok i policjant, który zabija. Podobnie jest w opowieści kobiety z położonej kilometr od szosy wsi Zastawie (miała wtedy 16 lat): „Wiosna to była, z naszego pola widać było szosę, jechało żydostwo na wozach, cały tabor szedł. Matka ręce załamywała, a ojciec mówił, że z nami zrobią to samo”. Na pytanie o innych odpowiada: „To nieprawda, co teraz mówią, nikt się tu nie cieszył, że Żydów zabierają”. Po chwili dodaje: „Ci, co tak myśleli, nic nie mówili, tylko Żydów zabijali” (ma tu na myśli wcześniejsze i późniejsze zabójstwa Żydów ukrywających się w tej okolicy).

W pamięci miejscowej nie zachowały się ślady tego nastawienia wobec wywożonych Żydów, które mogło być tu dominujące, a które trudno nazwać jakimś jednym słowem. To uczucie nie wyrażało się w słowach i gestach, łatwiejszych do zapamiętania niż same przeżycia. Przeciwnie, wyrażało się w braku takich słów i gestów.

Przed wojną chłopi i Żydzi byli dla siebie nawzajem obcy społecznie i kulturowo. Wojna zmieniła dystans lub niechęć do Żydów w izolację. Przerwała więź ekonomiczną i kontakty między nimi; żydowskie interesy zniknęły z miasteczek, a kupcy i sprzedawcy – ze wsi. Żydzi w konwoju byli dla mijanych wsi obcy podwójnie: nie byli miejscowi, dla jednych pochodzili „zza lasu”, dla drugich – nie wiadomo skąd. Żydzi przeszli, a mieszkańcy wiosek wrócili do domów i rodzin, by dalej zmagać się z niemieckim terrorem, bezwzględnym ściąganiem kontyngentu, okupacyjną biedą i brakiem wszystkiego.


Czytaj także: Antoni Sułek: Kto pomagał, kto zabijał


Silna tutaj partyzantka (Bataliony Chłopskie, BCh) walczyła z Niemcami, ale strach przed represjami był na wsi powszechny: przed spaleniem i egzekucjami za partyzantkę i przed obozem za nieoddane parę kilo zboża (z obozu w Kazimierzu, jeśli kto wracał, to z tyfusem).

Za partyzantkę niemiecka ekspedycja rozstrzelała w Łąkoci 10 mężczyzn i przechodzącą przez wieś kobietę, a później spaliła wieś „do imentu”. Barłogi były palone dwa razy. Gdy powiedziałem tam komuś, że wyniszczenie Żydów było czymś wyjątkowym, bo Niemcy cały naród spalili, usłyszałem: „Nas też spalili, całą rodzinę żywcem spalili, z małymi dziećmi”. W lasku pod tą wsią Niemcy zakopali ciała 50 konspiratorów i zakładników, przywiezionych z Zamku lubelskiego, powieszonych i rozstrzelanych w Kurowie. Pod wpływem własnego cierpienia blaknie pamięć o cierpieniu innych. Socjologia nazywa to egoizmem ofiar.

Pochodów kilkaset

W słowach moich rozmówców odbija się co najmniej zdziwienie: dlaczego szli, dlaczego nie próbowali uciekać? „I tak na śmierć, i tak na śmierć, no nie? No, powstanie przecież żydowskie było w Warszawie” – powiedziała mi wiekowa sanitariuszka z BCh, która wiosną 1942 r. nie mogła jednak wiedzieć o obozach śmierci (ani o powstaniu, które wybuchnie następnej wiosny).

„Pilnowało ich paru starych śkopów, jakby się rzucili na nich, toby ich wybili i uciekli” – zapewniał gospodarz, dawny „trochę partyzant”. I wyjaśnił to po swojemu, językiem krzywdzącej „antropologii”: „Żydostwo było bojące”. Inny gospodarz z tej samej wsi, młodszy, wyjaśnia to jednak sytuacyjnie: „Mogli się rozbiec, Niemców wydusić, ale gdzie się podziać?”. Faktycznie, kilkuset Żydów z pobliskiego Markuszowa w przeddzień wywózki uciekło w lasy, ale wkrótce zostali tam wybici przez Niemców i ich pomocników z formacji kolaboranckich. Do udziału w obławach Niemcy przymuszali chłopów, jako nagonkę. Nieliczni ocaleli stworzyli zbrojną grupę przetrwania. Gdy zrobili „wypad”, byli dla chłopów „partyzantami”; gdy przychodzili w nocy zabrać im żywność, byli „bandą”.

Takich jak ten pochodów przeszło 77 lat temu przez ziemie okupowanej Polski kilkaset. Upamiętnia je relief na Pomniku Bohaterów Getta w Warszawie. Pochód do zagłady umieszczono na tylnej stronie pomnika – stanowi dyskretne tło dla wyrzeźbionej na frontowej stronie grupy Żydów walczących.

Zagłada Żydów z Michowa została upamiętniona przez ziomkostwo michowskie w Izraelu. Na cmentarzu w Holonie koło Tel Awiwu jest grób-pomnik z inskrypcją:

„MICHÓW, okręg Lublin.

Kości te to cały dom Izraela [Ez 37:11].

O Boże, nie trwaj w milczeniu, nie milcz i nie spoczywaj, Boże! [Ps 83:1]

Tu są pogrzebane popioły naszych świętych, którzy stracili życie 9 maja 1942 r.

Bóg pomści ich śmierć”. ©

Autor jest emerytowanym profesorem UW, pracuje na Uniwersytecie Łódzkim. Ostatnio napisał książkę „A Mirror on the High Road” (Berlin 2019), a w „Tygodniku” artykuł „Kto pomagał, kto zabijał” (nr 8/2018). Za badania nad Zagładą otrzymał Medal „Powstanie w Getcie Warszawskim”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2019