Zakordonnaja Jewropa

1 maja, w dniu wejścia dziesięciu nowych państw do Unii, przekraczam dwie granice. Najpierw polsko-słowacką, wewnątrz Wspólnoty. Potem zewnętrzną: słowacko-ukraińską. Oba przejścia graniczne dzieli 300 km. Ten sam kontynent, narody porozumiewające się bez tłumacza, podobne miejsca. Ale różne światy. Dierżawnyj kordon to nie tylko sztuczna bariera, oddzielająca ludzi. To linia wyzwalająca demony.

16.05.2004

Czyta się kilka minut

Radość, szampan, słowackie bułeczki, polski bigos, głośne śpiewy i góralska muzyka. Tak wyglądało przejście graniczne na Łysej Polanie w nocy z 30 kwietnia na 1 maja. Piłowanie szlabanu zamykającego graniczny most na Białce rozpoczął primator, czyli burmistrz słowackiego miasta Wysokie Tatry (to właściwie nie jedno miasto, ale “federacja" słowackich miasteczek, rozsianych u podnóża słowackich Tatr - red.). Potem wziął się do roboty wójt Bukowiny Tatrzańskiej. Chwilę później szlaban był już pocięty na drobne kawałki, bo każdy chciał zdobyć jego fragment na pamiątkę.

Ponad pięciuset polskich i słowackich górali z własnej, nieprzymuszonej woli przyjechało w środku nocy na Łysą Polanę, aby wziąć udział w takim otwieraniu granicy.

***

Kilka godzin później, już po imprezie. Szary świt, pusto. W budce z czterema stanowiskami siedzi tylko jeden polski strażnik. Z uśmiechem informuje, że paszporty nie są konieczne, wystarczy dowód osobisty. Drewniany szlaban był tylko symboliczną atrapą, prawdziwe żelazne zostały, ale podnoszą się szybko i sprawnie. Nasza škoda favorit z polską rejestracją toczy się po moście granicznym; moi pasażerowie mają od 12 do 22 lat. Plecaki, sprzęt biwakowy. Świat otwarty przed nami. Chcemy dotrzeć do jego granicy i wystawić głowy na zewnątrz. Jak na średniowiecznej rycinie, przedstawiającej kraniec świata.

Zaczynają się zielone pola, wzgórza porośnięte bukami, schludne wioski, historyczne miasteczka, ruiny zamków na wysokich skarpach. Dokładnie cztery godziny jazdy. Hamujemy ostro kilometr przed słowacko-ukraińskim przejściem granicznym Ubla-Bereznyj. Długa kolejka samochodów. Nic się nie dzieje, dziwny bezruch. Kierowcy snują się po szosie, gadają, palą papierosy. Młodzi pasażerowie škody są zdezorientowani. Czy coś się stało? Przerwa w pracy? Nie. Takie jest normalne tempo odprawy granicznej na krańcu naszego już, unijnego świata.

Wreszcie po godzinie podajemy paszporty słowackiej celniczce. Uśmiecha się - od dzisiaj jesteśmy już razem w Unii. Teraz została tylko odprawa ukraińska. Kolejny szlaban, dwa progi spowalniające i próbujemy wepchnąć wszystkie pięć paszportów przez wąski otwór w okienku pogranicznika. Pokazuje ręką, żeby obejść budkę z drugiej strony. Wręcza nam formularze, gęsto zapełnione drobnym drukiem. Imię i nazwisko oraz tajemnicze dla młodzieży otczestwo, data i miejsce urodzenia, seria i numer paszportu, cel podróży, numer nadwozia i rok produkcji samochodu oraz kilka innych informacji. Wszystko to trzeba wpisać dwukrotnie, nad i pod kreską, wzdłuż której strażnik przetnie potem karteczkę.

Młodzi ludzie mają kłopot, cyrylica jest dla nich nieczytelnym systemem znaków. Na masce samochodu pomału wypełniają kolejne rubryki, zerkając na mój formularz. Oddajemy karteczki, ale po minie strażnika widzę, że coś jest nie w porządku. Nie wypełniliśmy jednej rubryki. Trzeba podać dane personalne i dokładny adres osoby, do której jedziemy. Co robić? Chcemy przecież spać w namiocie, na połoninie. - Może wystarczy nazwa miejscowości? - próbuję zmiękczyć strażnika. Z kamienną twarzą upiera się przy swoim. Mam pomysł, wpisujemy: Wołowiec, Turbaza (schronisko) Hukliwa. Strażnik przełyka nasz fortel. W rzeczywistości Hukliwa to przysiółek, a znajdujące się tam schronisko górskie (o standardzie baraku dla więźniów) ma romantyczną nazwę “Dumka".

Kolejny etap odprawy granicznej zaliczony. Potem jeszcze szukanie numeru nadwozia, którego nikt nigdy w trzynastoletniej historii naszego auta nie chciał oglądać. Wreszcie część procedury bardziej uciążliwa dla strażnika niż dla nas: sprawdzanie w kilku grubych notesach, czy nie jesteśmy na jakiejś czarnej liście, a także przepisywanie naszych danych długopisem do wielkiego zeszytu.

Słońce w tym czasie pokonało sporą część nieboskłonu, a kolejka samochodów wydłużyła się znacznie.

Po kilku godzinach, gdy trzymałem już w ręku wszystkie nasze dokumenty, a celnik powiedział, że możemy jechać, czułem się, jakbym opuszczał tymczasowy areszt.

***

Ukraińska połonina Borżawy.

Otwarta przestrzeń, otwarci ludzie. Uśmiechnięci życzliwi wędrowcy, ogromne plecaki, brezentowe pałatki. Ogniska, śpiewy. Pozdrowienia: - Dobry deń. Sczastliwo. Niektórzy, słysząc z daleka język polski, witają nas słowami “dzień dobry".

Wolna Ukraina, wolni Ukraińcy. Tak jest teraz, ale jeszcze niedawno macki absurdalnego systemu sięgały aż tutaj. Na najwyższym szczycie betonowe zwaliska, rdzewiejące żelastwo: resztki sowieckiej bazy radarowej. Ale to inna historia.

***

Po trzech dniach znowu jesteśmy na granicy ukraińskiej. Późne popołudnie. Znowu nastrój leniwego bezruchu, zawieszonego w słonecznym upale. Asfalt świeci plamami smarów i olejów, które kapią obficie ze zdezelowanych samochodów. Kolejka krótsza, może tym razem będzie szybciej. Paweł idzie za potrzebą w krzaki koło drogi, po nim Sebastian. Wracają. Tylko najmłodszy Ludwik zauważa małą dwujęzyczną tabliczkę kilkanaście metrów dalej i czyta po słowacku, że za przejście grozi pokuta 51 hrywien. Skamieniała dotychczas postać w mundurze ciężko odrywa się od budki strażniczej i pomału zakłada na głowę wielką, okrągłą czapę.

- Idzie do nas - mówi Ludwik. - Eee, chyba nie, bo jakoś lawiruje między samochodami. - uspokaja Paweł.

- Twój paszport! - rzuca jednak niski człowieczek o złym spojrzeniu, wskazując palcem na Sebastiana. Zabiera dokument i bez słowa rusza w stronę budynków przejścia granicznego. Prosto do komandira.

Lokalny ważniak i przystojniak, włosy na żelu, pewna mina. - Porządni Polacy z Unii Europejskiej sikają byle gdzie na Ukrainie! A w ogóle w jakich ty butach zabłoconych jesteś? - mówi komandir do Sebastiana. Słowne przepychanki trwają dłuższą chwilę. Argument, że długa kolejka i nie ma nigdzie toalety nie przemawia do nikogo. Próba obrócenia wszystkiego w żart także kończy się fiaskiem. Kamienne twarze funkcjonariuszy nie zdradzają ludzkich uczuć, zero uśmiechu. - Będziemy pisać protokół - stwierdza komandir.

A niebieska flaga ze złotymi gwiazdkami niemal w zasięgu ręki kołysze się łagodnie po stronie słowackiej.

Wracamy do kolejki. Godzina czekania i zaczyna się polka. Tamożnaja deklaracija, drobny druczek, cyrylica, szczegółowe pytania o wszystko: broń, materiały wybuchowe, walutę, książki, druki, prasę. Potem grzebanie w plecakach, w bagażniku, w apteczce samochodowej.

Na koniec Sebastiana wzywają do budki strażniczej. Każą płacić sztraf (karę) - 51 hrywien. Idę do kanciapy na zapleczu z grubawym facetem w panterce, mamy spisywać protokół. Nie mam hrywien. - Oj, to będzie kłopot, musisz jechać do wsi wymienić pieniądze - niby martwi się grubasek. Wyobrażam sobie kolejne dwie godziny w kolejce. - A masz inną walutę? Pytanie retoryczne, bo przed chwilą wszystko wpisałem do deklaracji celnej. Wreszcie pada cena: 10 dolarów. Wyciągam pieniądze na łapówkę. Cień uśmiechu, po raz pierwszy od kilku godzin.

Zawodowe zboczenie dziennikarskie każe mi jeszcze zapytać z głupia frant: - No to kiedy Ukraina wejdzie do Unii Europejskiej?

Facet w mundurze nachyla się w moją stronę i teatralnym szeptem mówi: - W p... pójdzie, nie do Unii.

Mijamy wreszcie flagę ze złotymi gwiazdkami. Słowacki celnik przekopuje nasze plecaki i samochód w poszukiwaniu papierosów. Trudno oprzeć się wrażeniu, że - najdokładniej kontrolowani - jesteśmy jedynymi użytkownikami tego przejścia granicznego, którzy niczego nie przemycają.

Z uczuciem dyskomfortu, patrząc na nisko już wiszącą nad horyzontem czerwoną kulę słońca, wjeżdżamy do lepszej Europy.

***

Aby nikomu nie przyszło do głowy dzielić ludzi na złych Ukraińców i dobrych, świeżo upieczonych unitów przypomnę historyjkę sprzed 12 lat.

Ostatni autobus ze słowackiego miasteczka Trstena przyjeżdża do Suchej Hory. Godzina dziewiętnasta. Kobieta z małym chłopcem biegnie w stronę polsko-słowackiego przejścia granicznego, które w tamtych latach czynne było tylko od siódmej do dziewiętnastej. Jest godzina 19.05. Kamienne twarze celników i strażników słowackich i polskich. Za chwilę zrobi się ciemno, małe dziecko musi pójść spać. Żadne argumenty nie skutkują. Paweł, chociaż miał wtedy mało lat, dokładnie pamięta całonocny powrót okrężną drogą, okazjami i autostopami, przez Chyżne do Zakopanego.

Teraz ci sami funkcjonariusze pod niebieską flagą ze złotymi gwiazdkami zapewne nadal wykonują swoje obowiązki. Mam nadzieję, że inaczej rozumiane niż wówczas.

Bardzo bym chciał, aby komandir z żelowanymi włosami mógł kiedyś życzliwym uśmiechem witać podróżnych w miejscowości Bereznyj, na wewnętrznej granicy Unii Europejskiej między Słowacją a Ukrainą.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2004