Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kobieta emancypowała się w PRL-u. Ze wsi pojechała do miasta, wykształciła się, zdobyła finansową niezależność. Świadoma i pewna siebie, zrywała z tradycją sprowadzającą ją do bycia matką i żoną.
Tkaczki z Żyrardowa są dziś symbolem: w 1951 r., w trakcie strajku, twardo negocjowały swoją pozycję w sferze publicznej. Walcząc o polepszenie warunków pracy, wykorzystywały tożsamość pracownic socjalistycznego państwa. Wypunktowały rozbieżności między projektem komunistycznym a ich realnymi potrzebami. Nie pozostały biernymi odbiorczyniami państwowych „przywilejów”, ale, w miarę możliwości, domagały się od władz realizacji obietnic.
Dalej było coraz gorzej. Solidarność działała tak, aby kobiety nie musiały pracować i zajęły się tym, do czego są według kulturowej kliszy stworzone: do rodzenia, niańczenia i obiadków domowych. Ruch opozycyjny zdążył jeszcze wykorzystać ich sumienność, odwagę i zaangażowanie, a transformacja ustrojowa w roku 1989 „w prezencie” przyniosła kolejny regres – znów muszą udowadniać, że są zdolne do pracy nie mniej niż mężczyźni o tych samych umiejętnościach.
W 2012 r. Polki szukają pracy z innych powodów niż ich poprzedniczki, których mężowie ginęli na frontach pierwszej i drugiej wojny światowej, a one zostawały jedynymi żywicielkami rodziny. Współczesna kobieta w pracy widzi wartość twórczą – jest gruntownie wykształcona i ma ambicje. Gdy jednak zaczyna działać w branży, błyskawicznie zderza się z szeregiem barier uniemożliwiających naturalny bieg kariery. Nie jest jej w stanie zniechęcić dyskryminacja – szklany sufit, miękka podłoga, ruchome schody i nieproporcjonalnie większe zarobki mężczyzn. Z niebotycznym wysiłkiem, zaniedbując siebie i najbliższych, w trwodze, że straci etat lub zostanie uznana za niekompetentną, daje popis swoich nadludzkich możliwości.
Kilka lat temu miałam okazję współpracować z jedną z komercyjnych stacji telewizyjnych. Dwie trzecie zespołu redakcyjnego stanowiły kobiety – inteligentne, solidne, z dwoma dyplomami. Pracowały po 20 godzin na dobę, zatrudnione na umowy „śmieciowe”, bez świadczeń socjalnych gwarantujących im elementarne bezpieczeństwo. Ich zwierzchniczka przemoc psychiczną uznała za skuteczną formułę do „motywowania” podwładnych – represjonowała, szydziła z pomysłów, bez uzasadnienia obniżała wynagrodzenie, promowała zachowania nielojalnościowe, w tym donosicielstwo. W identycznej sytuacji znajdowali się mężczyźni, z tą różnicą, że zdecydowanie częściej potrafili wyrazić protest przeciwko mobbingowi. Kiedy zaś zdawali sobie sprawę, że niczego pozytywnego nie mogą wynegocjować, po prostu zwalniali się i szukali miejsca bardziej przyjaznego. Ich koleżanki trwały na posterunku wiecznego upokorzenia, usprawiedliwiając pasywność niespłaconymi kredytami lub mówiąc wprost o niskim poczuciu wartości i braku wiary w siebie – hamulcach dla każdej zmiany.
Na czele zespołu stała, jak powiedziałam, bezwzględna kobieta. Po kilku awansach, na kierowniczym stanowisku, wprowadzała wokół siebie terror. Nic nie mogło wymknąć się spod kontroli, bo ona jako szefowa musiała się wykazać wynikami przed swoimi przełożonymi. Drżała o pozycję w piramidzie korporacyjnej, gdzie mężczyźni nawykowo zostają obsadzeni w roli zarządców, ona zaś robi się nadgorliwa i udowadnia otoczeniu, że idzie z nimi łeb w łeb.
Mężczyźni w tym świecie są zrelaksowani, w poluzowanych krawatach (rządzenie mają we krwi), kobieta w dzikim napięciu pilnuje swojego terytorium – to wierzchołek góry lodowej zjawiska kobiecej dezintegracji. Kobiety szkodzą sobie nawzajem. A jeśli potrafiłyby się solidarnie organizować, jak od wieków czynią to mężczyźni, dziś stanowiłyby realną władzę w parlamencie i biznesie, do czego m.in. mobilizuje IV Kongres Kobiet.
„Jestem kobietą pracującą, żadnej pracy się nie boję” – mawiała bohaterka „Czterdziestolatka” ustami Ireny Kwiatkowskiej. W każdym kolejnym odcinku gierkowskiego serialu pojawiała się w innym zawodowym wcieleniu – jako roznosicielka mleka, specjalistka od uszczelniania okien, ajentka PZU, operator koparki. Była nawet ochotniczką w Ochotniczym Komitecie Opieki nad Żonami Rezerwistów i naganiaczką na polowaniu.
Dzisiaj ten arcyzabawny PRL-owski typ ma swoją wersję demokratyczną – kobietę z błogo rozlewającym się uśmiechem na twarzy, aktywną zawodowo, z niemowlakiem na ręku. Karmi piersią i jednocześnie prowadzi księgowość, przewija pieluchy i konwersuje z klientem. Jeden z wielu modeli obecności kobiety w pracy, lansowany przez prasę kolorową, piątą kolumnę patriarchatu. Mieszając porządek rodzicielski z publicznym, skazuje on matkę i jej potomstwo na permanentny stres.
Magazyn męski nie strzeliłby sobie tak samobójczego gola, pokazując szczęśliwego tatusia z niemowlakiem w foteliku pod biurkiem. Każdy facet postukałby się w głowę, zdając sobie sprawę, czym grozi ten ekstremalny eksperyment.
Chcę wierzyć, że przynajmniej moja sześcioletnia córka doczeka momentu, kiedy problem „kobieta i praca” będzie pod naszą szerokością geograficzną podejmowany uczciwie i że stanie się widoczny nie tylko dla elit, ale też dla tych, którzy dyskusję na ten temat wciąż ucinają ironicznym rechotem.