Z wileńskiej perspektywy

Ilekroć coś się nie udało, a społeczeństwo źle się zachowało, mówiono, że nie chodzi o naród, ba, nawet nie o lud, ale że winien jest motłoch, tłuszcza albo chuliganeria. Tak komentowano drastyczne zachowania w roku 1968, 1970, nawet 1980. Tekst Grossa nie dotyczy wyłącznie spraw polsko-żydowskich. Na jego marginesie ujawnia się nowy problem - relacji między inteligencją a ludem.

29.08.2004

Czyta się kilka minut

---ramka 337437|prawo|1---O sprawie Jedwabnego dowiedziałam się - jak niemal wszyscy - po ukazaniu się książki “Sąsiedzi" Jana Tomasza Grossa. Wiadomość okazała się wstrząsem. Gdyby informacja o mordach na Podlasiu dotarła do nas o wiele wcześniej, podczas wojny lub tuż po jej zakończeniu, wstrząs nie byłby mniejszy - mimo obowiązującej wówczas “twardości", mimo że o rodzinnych tragediach mówiło się wtedy jednym, beznamiętnym zdaniem: “Ojca wywieźli, dom spalili". Tak jak wstrząsem dla mojego pokolenia okazało się getto ławkowe, o którym po raz pierwszy usłyszeliśmy dopiero po wojnie (pamiętać trzeba, że rodzice nigdy nie ujawniali swoich poglądów politycznych przy dzieciach i tę zasadę wychowawczą zmieniły dopiero czasy powojenne). Tak jak wstrząsem był pogrom kielecki. W 1945 r. byłam w Łodzi, uchodzącej za miasto antysemickie. Mieszkaliśmy z ludźmi bardzo prostymi i to oni pytali ze zgrozą: “Jacyż ludzie mieszkają w Kielcach? To chyba nie ludzie, a zwierzęta".

Oczywiście w czasie wojny istniały specyficznie polskie problemy. Ale pamiętam, jak w okupowanym przez Niemców Wilnie - w którym podobno szalała endecja - Polacy przeżywali masakrę Żydów na Ponarach. Choć Wilno miało już za sobą transport wywiezionych mieszkańców, choć Niemcy rozstrzeliwali zakładników, choć ludzie zdawali sobie sprawę, że powojenne losy miasta są niepewne, jednak współczuli mordowanym Żydom. Opowiadano o mordzie ponarskim - dokonanym przez Litwinów z inspiracji niemieckiej. Niewykształcone, bogacące się na szmuglu kobiety z ludu płakały, słysząc o wystających z ziemi rączkach dzieci pogrzebanych żywcem. Mówiono, że gdyby ogłoszono konkurs na kata, zgłosiłyby się cztery miliony Litwinów. O reakcji społeczeństwa polskiego na masakrę ponarską pisałam w “Hańbie obojętności" (“GW", 23 września 1998 r.). To przeżycie było krótkie, jak to na wojnie, ale bardzo silne.

Mnóstwo Kainów jest pośród nas...

Dlatego nie sądzę, by wiadomość o Jedwabnem pozostawiła Polaków, a zwłaszcza inteligencję, obojętnymi. Trzeba było jakoś ustosunkować się do tego, że lud polski - i to wspólnie z Niemcami - spalił Żydów. Ten rodzaj śmierci - straszniejszej niż komory gazowe - nie jest tu bez znaczenia, a im więcej byłoby tam Niemców, tym gorzej. Nawet gdyby było ich wielu, a Polaków tylko kilku, jeszcze bardziej w oczach rodaków byliby zdrajcami. Może morderców z Jedwabnego uznano by za szmalcowników, a może nie (w końcu ci ostatni nie mordowali własnoręcznie). W każdym razie, gdyby ta wiadomość dotarła w okresie okupacji do opinii publicznej, coś by z nią, jak sądzę, zrobiono. Nie dotarła.

Dlaczego? Może rzeczywiście - jak pisze Gross - elity uznały, że sprawa między “chamem a Żydem" ich nie dotyczy. Przypomnijmy, że ilekroć coś się nie udało, a społeczeństwo źle się zachowało, mówiono, że nie chodzi o naród, ba, nawet nie o lud, ale że winien jest motłoch, tłuszcza albo chuliganeria. Tak komentowano przecież drastyczne zachowania (np. brygady robotnicze pałujące studentów) w roku 1968, 1970, nawet 1980. W okresie Solidarności zaczęto odróżniać robotników wykwalifikowanych od tłuszczy, która - zdaniem inteligencji - miała ten ruch zepsuć. Tekst Grossa nie dotyczy wyłącznie spraw polsko-żydowskich. Na jego marginesie ujawnia się nowy problem - relacji między inteligencją a ludem.

Moim zdaniem, w czasie wojny był jednak jeszcze jeden - istotny - powód milczenia. Tak, jak dla dobra młodzieży nie należało przy niej mówić o polityce, tak i ludzi walczących o niepodległość nie należało obarczać wiedzą o niegodziwościach Polaków. W czasie wojny nie oczernia się własnej grupy, żeby nie łamać jej ducha. Potrzebna była legenda Polski czystej, świętej, wielkiej. Potrzebne było poczucie jedności narodowej. Pisano, że zdrajcy są likwidowani, ale dopiero po wojnie dowiedziałam się, jak wielu ludzi podpisywało Volkslistę. Pisano o mordach ukraińskich, ale nie o polskich zemstach na ukraińskiej ludności cywilnej. Prawicowe gazetki podziemne zasadniczo różniły się od lewicowych: inaczej pisały o Niemcach, Żydach, przyszłości Polski. Ale nie psioczono na siebie wzajemnie, nie ujawniano konfliktów we władzach podziemnych. Analogiczna sytuacja miała miejsce w Solidarności po ogłoszeniu stanu wojennego - różnice zdań i ostre podziały ujawniły się dopiero po 1989 r. Jestem przekonana, że gdyby nie było PRL, o sprawie Jedwabnego zaczęto by mówić bardzo szybko po wojnie.

Choć istniał sposób, by już w czasie wojny zinterpretować zdarzenia na Podlasiu, nie gasząc ducha walki. Przypomnieć tu trzeba historię Jakuba Szeli i rzezi galicyjskiej z 1846 r. oraz jej dziewiętnastowieczną interpretację - hymn “Z dymem pożarów": “O Panie, Panie, ze zgrozą świata okrutne dzieje przyniósł nam czas / syn zabił matkę, brat zabił brata / mnóstwo Kainów jest pośród nas". I dalej: “Ależ, o Panie, oni niewinni, choć naszą przyszłość cofnęli wstecz / Inni szatani byli w tym czynni / O rękę karaj, nie ślepy miecz". Z podobnego przedstawienia rzezi podlaskich mogłoby płynąć wezwanie, by inteligencja nawet w czas wojny nie ustawała w pracy nad oświeceniem ludu, który - jak Szela - znów dał się uwieść okupantowi.

Jak sobie przypominam z rozmów dorosłych przed wojną, zdaniem inteligencji (oczywiście nieendeckiej, wzywającej do wykluczenia) Żydzi stanowili część ludu i wymagali uświadomienia obywatelskiego. Ciągle żywy był postulat serdecznej asymilacji, dotyczący także Białorusinów czy Ukraińców. Już w czasie wojny, w szkole nazaretanek uczono nas, że Żydzi to biedni ludzie, którzy nie dostąpią zbawienia, bo nie zostali ochrzczeni i namawiano, byśmy nasze żydowskie koleżanki dyskretnie prowadziły do księdza. Sama “nawróciłam" trzy dziewczynki. Udawało mi się, bo wielkie wrażenie robił na nich Chrystus. Bóg judaistyczny był zbyt daleki, surowy i nie do końca osobowy, a w dodatku rozmawiał prawie wyłącznie z dorosłymi. A ja im opowiadałam o chłopczyku, który się zgubił rodzicom, pomagał ojcu w stolarstwie, a potem mówił “pozwólcie dzieciom przyjść do mnie".

Nigdy jednak nie usłyszałam od sióstr zakonnych, że to Żydzi ukrzyżowali Chrystusa. Zawsze mówiły o ślepym fanatyzmie tłumu - tego samego, który wcześniej wołał “Hosanna". Wiem też, że proboszczowie - jak ks. Lucjan Pereświet-Sołtan w Kolonii Wileńskiej - załatwiali Żydom fałszywe metryki.

Legenda "czystej Polski"

Nie wiem, dlaczego Gross przenosi odpowiedzialność elit na lata powojenne. Wojna nie skończyła się tak, jak pragnąłby tego naród polski. W 1945 r. nikt - przede wszystkim Żydzi, którzy przeżyli Zagładę - nie chciał rozdrapywać wojennych ran. Teresa Walas w recenzji z mojej książki “Urwany lot" pisze, że wszystkich ogarnął wtedy elan vital, poryw życia. Potem przyszedł stalinizm. Debata społeczna stała się niemożliwa, a władze komunistyczne, występujące w propagandzie jako reprezentacja proletariatu polskiego, wyraźnie nie chciały eksponować antysemityzmu Polaków. Poza pogromem kieleckim, którego nie dało się ukryć i który próbowano przypisać AK, po prostu o tym nie mówiono. Do świadomości społecznej nie przebił się przecież nawet pogrom krakowski z sierpnia 1946 r.! Z drugiej strony, gdyby komuniści przedstawili najbardziej nawet przekonujące dowody zbrodni w Jedwabnem, ich przeciwnicy, a więc większość inteligencji, by im nie uwierzyli. Legendy czystej Polski potrzebowaliśmy aż do 1989 r.

Milczenia o Jedwabnem nie mógł przełamać rok 1968, kiedy - posługując się hasłami antysemickimi - uderzono zarówno w Żydów, jak w inteligencję. Tadeusz Kotarbiński demonstracyjnie spacerował po Krakowskim Przedmieściu ze swoim wrogiem z czasów stalinowskich - Bronisławem Baczką. Poszczególne wydziały uniwersytetu potępiały antysemityzm, choć groziło im za to rozwiązanie. Powtarzaliśmy, że jak wyrzucą z Polski Żydów, w partii komunistycznej zniknie nurt liberalny, a nas, bezpartyjnych inteligentów, czekać będą lata grozy.

Potem do władzy doszedł Edward Gierek. “Ocena roku 1968 pozostaje niezmieniona" - mówili jego notable. Milczenia nie mógł też przełamać ani KOR (który jako pierwszy wyłom w uśpionej świadomości budził zażenowanie, a nawet nieufność), ani “Solidarność", która miała co innego do roboty. Autokrytycyzm ujawnia się w czasach stabilizacji. Debata o Jedwabnem rozpoczęła się wtedy, gdy stało się to możliwe: gdy Polska naprawdę odzyskała niepodległość.

Historyk ahistoryczny?

W dyskusji, która rozpoczęła się na łamach “TP" po najnowszym artykule autora “Sąsiadów", zaskakuje tekst Pawła Machcewicza i Rafała Wnuka, zarzucający Grossowi ahistoryczność. Tymczasem procesy społeczne niedawnej przeszłości podlegają zarówno analizie historycznej, jak socjologicznej. Gross stawia pytania o charakterze historycznym: dlaczego fakt dobrze znany władzom podziemnym nie przedostaje się do ówczesnej opinii publicznej? I próbuje odpowiedzieć, posługując się metodami socjologicznymi - wchodząc w mentalność tamtego okresu.

Moim zdaniem, to Machcewicz i Wnuk grzeszą ahistorycznością. Bardzo ogólnie piszą o “terenach wschodnich poza Generalnym Gubernatorstwem". Nie zauważają, że np. Lwów należał do GG. Ani słowem nie wspominają o Wilnie - najważniejszym obok Warszawy ośrodku oporu. Powinni posługiwać się precyzyjnym określeniem “Białostocczyzna" - w kontekście tamtych zdarzeń ma to ogromne znaczenie.

Wileńszczyzna i Białostocczyzna graniczyły ze sobą. Obydwa regiony przeżyły okupację sowiecką. Bardzo się jednak różniły. Jak dobrze pamiętam, za czasów bolszewickich nie mówiono w Wilnie, że rządzą nami Żydzi, ale Rosjanie i Litwini. W mojej klasie było wówczas sześciu chłopców żydowskich. Pięciu przedstawiało się jako Polacy wyznania mojżeszowego, jeden jako Żyd wyznania mojżeszowego. Mowy nie było, że chcą zostać pionierami, choć podlegali szczególnym naciskom; szczególnie ten, który wywodził się z rodziny syjonistycznej. Mieliśmy tylko jednego pioniera w klasie, Polaka z rodziny komunistycznej.

Gdy zaczęła się wojna niemiecko-rosyjska, mówiło się żartem: “Niemcom nogi myć i wodę pić, że zaczęli wojnę z Rosją, a my błogosławmy chwilę, bo gdzie dwóch wrogów się bije, tam się wykrwawią i powstanie Polska". Ale nikt nie twierdził, że Niemcy to mniejszy wróg niż Rosja. Trwały spory, czy ta wojna zmieni Rosjan, czy powrócą - nawróceni. Można było zauważyć pewną życzliwość wobec tych spośród nich, z którymi porozumiewał się Władysław Sikorski i którzy jednak byli aliantami. A jednocześnie i pewną życzliwość wobec Niemców, bo wyrzucili Rosjan, którzy, nawet jeśli wrócą, to odmienieni. Mówiliśmy też, że Rosjanie to dzicz, a Niemcy to wróg przewidywalny, przy którym łatwiej konspirować. Nie widziałam, choć łaziłam wtedy po całym mieście, by ktoś w Wilnie witał Niemców kwiatami, jak zdarzało się podobno na Białostocczyźnie.

Machcewicz i Wnuk nie mają także racji, pisząc o słabej sieci komunikacyjnej między Warszawą a terenami wschodnimi, gdyż z Warszawy była ona do Wilna bardzo dobra. Dowiadywałam się z konspiracyjnych gazetek i rozmów dorosłych, że NSZ-owcy zabijają Żydów pod pretekstem, że zabijają komunistów oraz że głoszą chęć wyekspediowania po wojnie Żydów do Palestyny. Wiedziałam o łapankach w Warszawie czy Krakowie. W Wilnie wszyscy byli tym zdziwieni, bo tu nie było łapanek. Po co one Niemcom - pytaliśmy - skoro wszyscy, którzy otrzymywali wezwania, szli do Arbeitsamtu, wiedząc, że jeśli się nie zgłoszą, odpowiedzialność poniosą ich rodziny.

W gazetkach pisano, co działo się w Warszawie - dzień po dniu - podczas Powstania. Pisano o powstaniu w getcie oraz Zagładzie, choć byłam przekonana, że dokonuje się ona tak, jak w Wilnie, poprzez masowe rozstrzeliwania. O komorach gazowych dowiedziałam się dopiero po wojnie - z “Dymów nad Birkenau" Seweryny Szmaglewskiej. Przypuszczam jednak, że konspiracja w ogóle niewiele miała informacji o komorach gazowych. Mało tego, rodzice przygotowywali dzieci na to, że nas, inteligencję, spotka wkrótce los Żydów. Jeśli w ogóle można mówić o braku informacji, dotyczył on terenów należących do tzw. Reichu, np. Śląska. A o tym Machcewicz i Wnuk w ogóle nie wspominają.

W ich tekście najbardziej oburza mnie jednak co innego. Otóż w pewien sposób potwierdzają oni tezę Grossa, dając do zrozumienia, że w gruncie rzeczy mord w Jedwabnem w warunkach wojny naprawdę był sprawą nieważną, ot, jeszcze jedną spaloną wsią, o której szybko się zapomina. Ale przecież ta wiadomość wprowadziłaby w nasze ówczesne życie istotny dysonans poznawczy: ten straszny mord został popełniony przez Polaków. I dlatego był inny niż wszystkie, zmuszający przynajmniej do poważnej debaty - nawet w czas wojny.

Notowała AS

Prof. Hanna Świda-Ziemba jest socjologiem. Wykłada na Uniwersytecie Warszawskim. Ostatnio wydała książkę “Urwany lot" (WL) poświęcony pierwszemu powojennym pokoleniu młodzieży.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2004