Z braku laku dobry kit

Najcięższe błędy są jak chwasty - mają głębokie korzenie. Gdzie leżą korzenie błędów Donalda Tuska, które sprowadziły na niego dzisiejsze kłopoty?

25.01.2011

Czyta się kilka minut

W Kancelarii Premiera i w całej PO coraz intensywniej mrugają alarmowe światełka. Trudno nie przypomnieć sytuacji sprzed 8 lat: tak jak wtedy, największa partia, wygrywając kolejne wybory, obsadza większość kluczowych stanowisk w kraju. A jest przy tym jeszcze mocniejsza, niż wydawał się być w 2002 r. SLD. Nie osłabił jej kryzys gospodarczy ani afera hazardowa. W minionych miesiącach raz za razem pojawiały się głosy ostrzegające przed monopolem władzy... i nic się nie zmieniło.

Wciąż nie ma z kim przegrać

O tym, że pozycja PO jest efektem słabości konkurencji, pisano w ostatnich latach dziesiątki razy. Jednak atutem Tuska było dotąd nie tylko to, że Kaczyński jest "straszny", ale także sprawność w komunikacji społecznej, mająca swój najlepszy wyraz w zarzutach opozycji, że rząd "uprawia tylko PR". Takie pretensje są w polityce wyrazem bezsiły oponentów - przekazem, który tak naprawdę znaczy: "nasi przeciwnicy potrafią lepiej niż my trafiać w społeczne odczucia".

Odpowiedzią na taką diagnozę nie powinno być publiczne użalanie się nad własną niedolą. Konkurencja - ten kluczowy mechanizm współczesnej demokracji - powinna skłaniać opozycję do doskonalenia sposobów nagłaśniania własnych pomysłów, rozwiązań i propozycji, które odwołują się do takich społecznych odczuć, które są przez rządzących zaniedbywane. Czasami oznacza to długi marsz, jednak niecierpliwość jest tu najgorszym doradcą. Krytyka rozmijająca się z odczuciami większości szkodzi bardziej krytykującym niż krytykowanym. A jeśli towarzyszy temu piętnowanie mediów, niespecjalnie dziwi, gdy te z większym zaangażowaniem nagłaśniają słabości opozycji niż słabości sprawujących władzę.

Na brak szczególnego krytycyzmu mediów Tusk mógł jednak liczyć, dopóki rzecz dotyczyła zaniechań w dziedzinie strategii, porzucenia śmiałych planów czy nawet żenujących przepychanek o samolot do Brukseli. Pomagały w tym umiejętność zjednywania sobie osobistej sympatii dziennikarzy, argument o potrzebie społecznego wytchnienia, umiejętność przyznania się do błędów, a także fakt, że usytuowanie PO na mapie podziałów ideowych sprawia, iż jest ona bliższa większości środowiska dziennikarskiego.

Łatwiej ograć PiS niż PKP

Jednak takie sprawy jak kryzys w PKP, próba przeniesienia części składki emerytalnej z OFE do ZUS i raport MAK mają już zupełnie inny charakter. Są nie tylko bardzo ważne, ale także po prostu za bardzo medialne, by nawet sympatyzujące z rządem redakcje potraktowały je jako temat drugorzędny. Do tego, odpierając krytykę opozycji, Tusk ustawia się na linii sporu bardzo blisko dyrekcji kolei, ZUS-u i Putina, to zaś są źródła jak najgorszych skojarzeń.

Rzecz nie sprowadza się jednak przecież do złych skojarzeń i przespania chwili, gdy konieczna była reakcja. W każdej z tych spraw źródła problemów są poważniejsze. Najcięższe błędy są jak chwasty - mają głębokie korzenie. Do ich naprawienia nie wystarczy to, co widać na powierzchni. Gdzie zatem zaczęły się błędy Donalda Tuska, które sprowadziły na niego dzisiejsze kłopoty?

Rozpaczliwie broniąca swych mocarstwowych złudzeń Rosja, marnotrawna administracja drenująca budżet państwa oraz zjadający własny ogon kolejowy moloch to twory zupełnie różne, jedną cechę jednak mają wspólną - są znacznie trudniejsze do pokonania niż PiS czy SLD. Nie robi na nich wrażenia nawet najbardziej sympatyczna powierzchowność, zaś w walce z nimi przychylność środowiska dziennikarskiego mogłaby być pomocna, lecz sprawy nie załatwia. Co więcej: wprawa w partyjnych rozgrywkach okazuje się tu raczej obciążeniem niż atutem. Wpycha w szkodliwe koleiny i pozwala przeciwnikom przewidywać ruchy.

Kolej i budżet najwyraźniej padły ofiarą wewnątrzpartyjnych problemów Tuska. Rozpad tandemu ze Schetyną i próba jego marginalizacji pozbawiły premiera pomocy "karbowego", którym można byłoby się posłużyć do nacisków na własny obóz, by bardziej przykładał się do racjonalizacji budżetu. Skutki ogłoszenia reformatorskiego minimalizmu zostały spotęgowane przez pojawiające się podziały wśród liderów. Odtąd każdy, kto chciałby wyrazić poparcie dla ambitniejszych reform, musiał brać pod uwagę, że zostanie zidentyfikowany jako przeciwnik szefa rządu w wewnątrzpartyjnych rozgrywkach. To zaś umiarkowana zachęta do aktywności.

Przyzwolenie na twarde wewnętrzne rozgrywki, mające osłabić pozycję Schetyny, podniosło wagę koteryjno-frakcyjnych podchodów, i bez tego stanowiących problem dla wszystkich polskich partii. Doprowadziło to do sytuacji, w której dla ministra infrastruktury od panowania nad sytuacją w PKP ważniejsze okazywało się przesiadywanie w sejmowej restauracji i budowanie partyjnej "spółdzielni". Bo w końcu taka "spółdzielnia", nie zaś skuteczność w rozwiązywaniu rzeczywistych problemów w podległych mu instytucjach, jest najpewniejszym zabezpieczeniem politycznej przyszłości ministra Grabarczyka. Tak mści się zaniechanie w budowaniu partii opartej na profesjonalizmie w zarządzaniu.

Kaczyński wspiera Tuska

Na koniec sprawa najcięższa - wyjaśnienie przyczyn katastrofy smoleńskiej. Raport MAK został najwyraźniej przedstawiony w taki sposób i w takiej formie, by maksymalnie utrudnić życie Polsce, w tym samemu Tuskowi. Zawierał brutalnie jednoznaczne tezy, które przez przeciwników braci Kaczyńskich były wprawdzie głoszone od miesięcy, tyle tylko że to, co było korzystne dla jednej ze stron na froncie krajowym - niezależnie, jak to oceniać od strony etyki - jest jednoznaczną porażką na arenie międzynarodowej.

Nie jest łatwo obalać tezę, że polityka ocieplania relacji z wielkim wschodnim sąsiadem okazała się pułapką. W każdym razie wypowiedzi zaangażowanych w to ocieplanie osób nie zniewalają pewnością siebie.

W sejmowej debacie po prezentacji raportu MAK całe wystąpienie Tuska sprowadzić można właściwie do jednego przesłania: "albo ja, albo Kaczyński". Przekaz ten jest już nieco zużyty, trudno też nie traktować go jak próby zduszenia w zarodku wszelkiej krytyki we własnym obozie. Najważniejszym przejawem tej krytyki była wypowiedź marszałka Sejmu, że premier popełnił błąd, zbyt późno wracając z urlopu i nie dość ostro reagując na rosyjski raport - ale Grzegorz Schetyna natychmiast doczekał się upomnienia Stefana Niesiołowskiego, który powiedział, że marszałek uległ "histerii propisowskich mediów".

Jarosław Kaczyński w minionych miesiącach zrobił naprawdę wiele, by zminimalizować szanse na odzyskanie wiarygodności poza gronem swoich wyznawców; odzyskanie, do którego było tak blisko w lipcowy wyborczy wieczór. Nawet dziś, gdy okoliczności sprzyjają opozycji jak nigdy dotąd, każde celne wypunktowanie premiera i rządu okraszane jest komentarzami, które aż proszą się o wykorzystanie przez przeciwników. Można np. żyć w przekonaniu, że dziennikarze i eksperci bywają inspirowani przez tajne służby. Lecz jeśli ma się takie przypuszczenia, trzeba je sprawdzić po objęciu władzy, po cichu, korzystając z adekwatnych do tego narzędzi, i ujawnić, gdy ma się niezbite dowody. Lider PiS ogłasza to natomiast wszem i wobec teraz, w swym ukochanym stylu "wiem coś przerażającego, ale nie powiem co". Nawet zostawiając na boku etyczny aspekt, ten styl już tyle razy wykazał swą antyskuteczność, że powtarzanie go jest niczym więcej, jak kołem ratunkowym rzucanym Tuskowi. Chyba jedynym, na które dziś premier może liczyć i najwyraźniej liczy.

To nie tak miało być

Tyle że strategia "kto mnie krytykuje, wspiera Kaczyńskiego" jest coraz wyraźniej postrzegana jako fałszywa. Tusk nie objął rządów na fali głębokiej wiary w swoje zdolności. Zaczynał od przyzwolenia, choć z elementami zachwytu ("całkiem nieźle się zapowiada"). Z czasem przyzwoleniu zaczęło towarzyszyć niejakie zniecierpliwienie ("to chyba nie tak miało być"), potem przyszła rezygnacja ("w sumie nie jest źle, a mogło być gorzej"), wreszcie narastająca irytacja ("niemożliwe, żeby nie dało się lepiej"). Ta irytacja, widoczna w mediach gołym okiem, wydaje się coraz większa. A to poddaje rząd presji, która wzmaga zagrożenie dla jego działań - zwłaszcza w połączeniu z nawykami sięgania po narzędzia, które jeszcze nie tak dawno były skuteczne.

Odrzucenie wszelkiej krytyki i traktowanie jej jako przejawu politycznej wrogości było dotąd wizytówką Jarosława Kaczyńskiego. W swoim liście do członków PiS, omawiającym wyniki wyborów prezydenckich, szef tej partii pisał o swoich krytykach, że "w najlepszym razie wykazują się brakiem elementarnej wiedzy, któremu towarzyszy wskazana wyżej zła wola". Czy Tusk nie podpisałby się dziś pod takim stwierdzeniem?

Upodabnianie się sytuacji liderów dwóch największych partii jest nadzieją dla tej trzeciej. Lecz, jak dotąd, parcie Grzegorza Napieralskiego na władzę sprowadza się do chęci zostania Donaldem Kaczyńskim polskiej lewicy. Kimś, kto ma nie tylko niepodważalną pozycję, opartą na bezwzględnym wycinaniu rzeczywistych i osłabianiu potencjalnych konkurentów, ale ma też autorytet pozwalający na przeprowadzanie bez głosu sprzeciwu nawet najbardziej karkołomnych politycznych manewrów. Jego koncentracja na wewnętrznych rozgrywkach jest poniekąd zrozumiała, jeśli wziąć pod uwagę, że większość jego kolegów starszego pokolenia jest w stanie psychicznym przypominającym Unię Wolności z 2000 r. - pogodzoną z dominacją największego ugrupowania i marzącą tylko o tym, by zostać jego wasalem. To zaś nie jest ambicją Napieralskiego. Osłabienie Tuska może problem mentalnej słabości starszego pokolenia zmniejszyć. Czy jednak nowy lider lewicy będzie w stanie nagle uznać za nieistotne to, z czym zmagał się przez ostatnie trzy lata?

PO ma wciąż zdecydowaną przewagę związaną z dwiema sprawami: tę, którą dają sondaże, i tę, która wynika z bycia partią władzy. Zwykle gdy ktoś ma takie atuty, może sobie pozwolić na jakieś błędy. Dla słabszego nawet niewielkie niedociągnięcia mogą oznaczać katastrofę, stronie przeważającej do zwycięstwa wystarczy poprawność i unikanie kompletnych głupstw. Nawet i te prawdy nie przesądzają jednak o ostatecznym wyniku. W 2007 r. PiS było przekonane o swojej wyższości w sztuce prowadzenia kampanii wyborczej i nieuchronnym zwycięstwie nad zagubionym i zacietrzewionym Tuskiem.

***

Osłabienie Tuska nie musi oznaczać początku jego końca. Szef rządu miałby szanse wyjść z obecnych zawirowań wzmocniony, gdyby potrafił przekonać, że nie będzie już działał w duchu "jakoś to będzie" - czy to w relacjach z Rosją, czy przy konstruowaniu budżetu, czy w newralgicznych dla kraju sprawach transportu. To jednak wymaga przede wszystkim innego ułożenia sobie relacji z kolegami z własnego obozu. Liczenie, że jakby co, zawsze można postraszyć Kaczyńskim, w czym on sam z ochotą pomoże - to nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach stopniowa, ale nieuchronna degradacja.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2011