Wyspa piratów

27.03.2007

Czyta się kilka minut

"Czar książki polega na jej dwoistej naturze - pisałem przed laty. - Pozostając przedmiotem, może być jednocześnie czymś całkiem innym. To sprawa tak dziwna, jak gdyby wyspę z Morza Karaibskiego wraz z oceanem, palmami, piratami i ukrytym skarbem dawało się składać, chować i znów wyjmować z kieszeni. Przy tym książka z jednego stanu w drugi przechodzi z równą łatwością jak Witkacy, odgrywający swą ulubioną pantomimę pt. »Walka pokojówki ze zbirem wyważającym drzwi«".

Przylądek magii

Czemu za przykład tej magii wybrałem bez wahania "Wyspę skarbów"? Do dziś nie wiem i właśnie staram się dowiedzieć. Parę lat temu odkryłem jednak, że nie pierwszy zadaję to pytanie. Mianowicie przyjaciel, historyk sztuki z Tybingi, obdarzył mnie jednotomowym, grubym jak noga wydaniem pism Schwoba. Marcel Schwob, mistrz Borgesa, uwielbiał podejrzanych sofistów, średniowieczne zamtuzy (odgrzebał przy okazji Villona), alchemików, markietanki, histrionów i piratów. Z Robertem Louisem Stevensonem był w korespondencji i popłynął jego śladem na Samoa, czego zresztą jako gruźlik omal nie przypłacił życiem. I wciąż o nim pisał. "Wyspę skarbów" - wspomina - kupił w dworcowym kiosku i jął pochłaniać w pociągu. "Okna wagonu zabarwiał prowansalski świt, gdy ocknąłem się ze snu tej książki, jak Kuba Hawkins, na skrzek papugi: »Talary! Talary!«. Przed oczyma miałem Jana Silvera o twarzy wielkiej jak szynka - oko jego wydawało się w olbrzymiej twarzy jakby główką od szpilki, ale połyskiwało niby okruch szkła. Widziałem sine oblicze Flinta, rzężącego, spitego rumem w Savannah, w upalny dzień przy otwartym oknie; okrągły skrawek papieru, wycięty z Biblii, uczerniony węglem, na dłoni Długiego Jana; żółtą jak wosk cerę człowieka, któremu brakło dwu palców; płowy kosmyk, rozwiany morską bryzą na czaszce Allardyce'a. Słyszałem dwa sapnięcia Silvera, wrażającego nóż w pierś pierwszej ofiary, i wibrujący śpiew ostrza, którym Izrael Hands przygwoździł do masztu ramię małego Kuby, i brzęk łańcuchów wisielców w Doku Stracenia, i wątły, wysoki, drżący, bezcielesny a słodki głos, niosący się wśród drzew wyspy, by zawodzić żałośnie: »Darby M'Graw! Darby M'Graw!«".

Cóż można tu dodać? Zapamiętałem to samo. Może jeszcze tatuaż "Billy Bones dla fantazji", stuk laski ślepego Pew po zamarzniętym gościńcu i - oczywista - "długą mosiężną śmigownicę". Byłem w niej zakochany. I parę powiedzeń, które się nader staremu Józefowi Birkenmajerowi udały. Zawodowe porzekadło, z jakim doktor Livesey puszcza krew apoplektycznemu piratowi: "Zobaczymy, jaki ma kolor twoja juszka", lub rozmówkę dziedzica Trelawneya z kapitanem Smollettem na temat Silvera: "To bardzo osobliwy człowiek. - Wyglądałby osobliwiej na jakiej linie masztowej". Te widome oznaki talentu pozwalają darować tłumaczowi kompletne lekceważenie terminologii morskiej i obce oryginałowi wielomówstwo.

Urocza Anne Fadiman, autorka "Ex libris", książki o sztuce obcowania z książkami, też padła ofiarą magii "Wyspy skarbów", doszedłszy pewnej nocy przy którejś z lektur do miejsca, gdzie maroon Ben Gunn zwierza się młodemu Hawkinsowi z nieprzepartej oskomy na ser - zwłaszcza zapiekany. Powtórzywszy kilkakroć mantrę: "toasted - mostly, toasted - mostly", eseistka krokiem lunatycznym podążyła do kuchni i rzuciła na patelnię gomółkę cheddara, by po chwili wchłonąć go z łapczywością troglodyty. Nie sposób oprzeć się podejrzeniu, że gdyby przebrnęła przez ser, przy takim natężeniu sugestii w dziesięć rozdziałów później znalazłaby skarb w ogródku.

Zatoka niedopowiedzeń

Sam czytałem "Wyspę" pod koniec lat 50., w edycji z 1953 roku. Komu przyszło do głowy wznowić w apogeum stalinizmu, w reżimowych "Iskrach", tak niewłaściwą książkę? Były wciąż, widać, osoby nieodpowiedzialne, o ile nie jawni szkodnicy. Nawet w parę lat później historia ta zawróciła mi w głowie. Miałem już wówczas sposobność odkryć, a wszyscy wokół zdawali się dzielić ów pogląd, że cały świat wygląda mniej więcej tak, jak - z całym szacunkiem - dworzec w Kutnie. Zmierzwione zielenią pirackie wyspy, nadziane kuframi złota, skutecznie mąciły ten obraz. Uznałem więc, że takie rzeczy istnieją naprawdę tylko pod powiekami, i - niech to już będzie raz powiedziane - pokochałem literaturę.

Na ostatniej stronie książki Stanisława Helsztyńskiego "Od Szekspira do Joyce'a" z roku 1939 widnieje wypisane ręką antykwariusza cena: "30 złotych" i data: "luty 1974", kiedy to ją kupiłem. I oto ledwie minęło trzydzieści lat, a już się przyda! Helsztyński bowiem barwnie opowiada, jak powstała "Wyspa skarbów". A powstała mianowicie na życzenie wybranki Stevensona, o dziesięć lat odeń starszej Kalifornijki Fanny Osbourne (która bodajże nigdy nie uzyskała rozwodu) i jej syna, a z czasem współpracownika pisarza, Lloyda. "Dla niego to napisana i dedykowana została »Wyspa skarbów« w zimie 1881/82. W górach Szkocji, w Pitlochry, później w Braemar, niedaleko królewskiej siedziby Balmoral, podczas strasznych mgieł, ulewy i wichrów huczących po nocy, na żądanie znudzonego chłopca, by ojczym napisał »coś naprawdę ciekawego«. (...) Każdego wieczora, gdy rodzina i goście zebrali się u ogniska, u łoża chorego, czytał im o Jimie Hawkinsie, oberży na wybrzeżu bristolskim, wyprawie squire'a Trelawneya i dr. Liveseya, strasznych przejściach na wyspie i powrocie ze skarbami. Tylko ten, kto miłosną swą wyprawę, eskapadę amerykańską, odbył na nędznym emigranckim okręcie, mógł w swe opisy morskie włożyć tyle duszy; wicher huczący podczas lektury za oknami wstrząsał nerwami słuchających, jaką jednakże był podnietą autorowi, jakie poddawał mu okrucieństwa i sytuacje grozy! Śmierć starego pirata w oberży, znaki tajemne, jeźdźcy w nocy księżycowej i stukot kulawego Long Silvera - to wszystko poczęło się z tych przeraźliwych nocy w górach szkockich i z chęci nasycenia wyobraźni chłopięcej dreszczami przerażenia..."

Krótko mówiąc, "Wyspa" wylęgła się z tradycji powieści gotyckiej, w czym tkwi po części jej magia. Zabawne było odkrywać z czasem, jak autor lepi ją z innych książek. Bo straszny ślepy Pew, na przykład, przybył wprost z Dickensa, mapa - ze "Złotego żuka" Poego, zdziczały w samotności Ben Gunn - z "Tajemniczej wyspy" Verne'a, a konający w delirium Flint - "Czarnobrody" Edward Teach z pirackich kronik Johna Esquemelinga - żegna się z życiem w stylu Falstaffa. Łatwo dostrzec, że Stevenson mało co wiedział o przyrodzie Antyli: by się przekonać, dość otworzyć o pół wieku późniejszy "Orkan na Jamajce" Richarda Hughesa. Wiele do życzenia pozostawia też jego znajomość dziejów piractwa - stąd może wszystko jest tu aż tak skromne: oberża na uboczu, szkuner (nawet nie bryg) z jedną armatką, prowincjusze na morzu, demonstracyjny brak historycznego kontekstu. "Wyspa skarbów" to książka magiczna raczej wbrew niż dzięki swej treści.

Cypel rozchwiania

Jako że brak przekuł Stevenson w cnotę. Żeby go ukryć, oddał narrację trzynastoletniemu mniej więcej Kubie Hawkinsowi, co było pierwszej klasy literackim wynalazkiem, a tam, gdzie Hawkinsa nie ma, wypadki relacjonuje inny narrator, doktor Livesey, co jest pomysłem nowatorskim jeszcze bardziej. Ten podyktowany doraźną potrzebą zabieg, który czekała wielka przyszłość, nadaje opowieści szczególne, niepokojące rozchwianie. Ważniejsze jednak, że Hawkins dzieli z czytelnikiem - może nie każdym, lecz takim na przykład, jakim byłem - swą główną przypadłość, czyli pełną ciemnotę. Są chyba dzieci - znałem takie - które nie wiedzieć skąd orientują się, kto jest kim, co w trawie piszczy i o czym mówią dorośli, gdy ściszają głos przy stole. Ja do nich nie należałem, niestety, znajdując pociechę w niepewności Hawkinsa. Kuba nie ma pojęcia, że głównym tematem rozmów na wybrzeżu, gdzie się wychował, są wyczyny piratów, śledzone z pasją ofiarowaną dziś bohaterom telenowel. Słyszy, a nie wie, co słyszy, widzi, a nie wie, co widzi. Nie wiąże przyczyn ze skutkami: czemu od chwili przybycia starego pirata w gospodzie jego ojca zaroili się goście? Niewiedza pozwala mu zresztą zostać wnikliwym obserwatorem. Widzi rzeczy, zwłaszcza drobiazgi, tak, jak widzi się je pierwszy raz w życiu. A umie też, dajmy na to, dostrzec, jak stary łotr Bones (Birkenmajer jak ognia unika oryginalnego miana "bukanier") dwukrotnie zrzuca maskę: raz, napomykając o dręczących go zwidach pomordowanych, a po raz wtóry - gwiżdżąc w przededniu zgonu sentymentalną melodię z młodości. Cóż jednak z tego, skoro historia, którą Hawkins opowie, nie będzie miała początku ani końca?

Inaczej mówiąc, Stevenson wrzuca swego chłopca w sytuację skonstruowaną tak, jak niewiele wcześniej robił to Dostojewski. W jego powieściach, jak wiemy, wszystko, co zasadnicze, odbyło się w przedakcji, a bohaterów śledzimy w trakcie rozgrywania końcówki. Także i tu weterani pirackiej profesji toczą ostatnią grę. Billy Bones to stary dziadyga, a Długi Jan Silver, który go szukał i dopadł, przyznaje się do pięćdziesiątki. Piracka załoga "Hispanioli", dawna załoga Flinta, to same niedobitki. Ich herszt musiał zejść ze świata dobrą dekadę wcześniej. W zapiskach Bonesa, na długo przed ich końcem, zjawia się data 1745. W tymże roku doktor Livesey brał, jak czytamy, udział w bitwie pod Fontenoy, tej wsławionej okrzykiem: "Panowie Anglicy, strzelajcie pierwsi!". Doktor nie ma jeszcze czterdziestki, przyjąć więc można, że "Hispaniola" rusza po skarb około roku 1760. Stare pirackie sprawy rozegrały się gdzieś w przeszłości, która dla "dziecka we mgle" jest istną otchłanią czasu. W wieku Hawkinsa tak samo nic nie wiedziałem o ponurych i pogmatwanych sekretach niedawnej przeszłości.

Nie co innego, a ta właśnie technika niedopowiedzeń zapewniła Stevensonowi miłość Witkacego, Schulza i Gombrowicza. Przeboleć więc można, że nigdy się nie dowiemy, jak bosman Flinta, Billy Bones, wszedł w posiadanie jego bezcennej mapy. I czemu sam nie ruszył po skarb, lecz zaszył się "Pod Admirałem Benbow". I o co pożarli się z tak fatalnym skutkiem na pokładzie "Hispanioli" O'Bien i puszkarz Flinta, Izrael Hands. I jakiego to statku szczątki próchniały w Północnej Zatoczce wyspy. I jakim sposobem Flint, ukrywszy skarb, wymordował sześciu kamratów. I jaki los spotkał kwatermistrza Flinta, Silvera, i czy odnalazł swą starą. I co się stało z nieodkopanymi sztabami srebra i bronią. Stevenson hojnie rozrzuca zagadki, naśladując w tym życie. A w końcu nie zdradzi nawet, jaki użytek ze swego udziału w skarbie zrobił Hawkins. "Jakie pieśni śpiewały Syreny albo jakie imię przybrał Achilles, gdy ukrył się między kobietami - to trudne pytania, lecz wolno nam snuć przypuszczenia" - komentuje podobne sprawy sir Thomas Browne.

Wybrzeże dwuznaczności

Jak zwykle w przypadku książek, żyjących własnym życiem, trudno orzec, które pułapki zastawił autor świadomie, a jakie wyroiły się same. Miejscowość, gdzie stoi oberża "Pod admirałem Benbow", jest dobrym pisarskim prawem zmyślona. Stary pirat przybył tam pieszo z Bristolu, w towarzystwie tragarza, wiozącego jego skrzynię na wózku. Gdy jednak w pół roku później do Bristolu odjeżdża Kuba, podróżuje dyliżansem całą noc. Kto taszczyłby skrzynię na ręcznym wózku czterdzieści mil? Gdzie indziej zachodzimy w głowę, jak Kuba mógł nie rozpoznać wśród dwudziestu siedmiu osób, przez trzy tygodnie rejsu na "Hispanioli", widzianego niegdyś w szynku Silvera starego marynarza Morgana "o mahoniowej twarzy". I jak można było zamówić u armatora, pana Blandly'ego, statek z odsieczą, nie podając najściślej strzeżonego sekretu - położenia wyspy? W tej sytuacji nie dziwi, że wspomniana Północna Zatoczka leży na południowym wybrzeżu Wyspy Skarbów. A zresztą sama wyspa, ściślej mówiąc, jej mapa, nosi ślad ewidentnej projekcji podświadomości autora. Mapa powiada bowiem (nie wiedzieć jak, skoro nie było skali), że wyspa liczyła około dziewięciu mil wzdłuż i pięć wszerz, i że "kształt jej, rzec można, przypominał opasłego smoka w postawie stojącej". Ów kształt - mówię to bodaj jako pierwszy - to przecież Anglia!

Stevenson jest mistrzem przemilczeń - techniki jakże obcej dzisiejszym literatom. To właśnie pozwoliło przyszłemu twórcy Jekylla i Hyde'a dać w "Wyspie skarbów" szereg wspaniale opalizujących postaci. Taką jest Billy Bones, piękne studium alkoholizmu na tle lękowym, czy wyzbyty złudzeń Izrael Hands o zmęczonym i szyderczym uśmiechu. Zasługuje też na uwagę sam Kuba, zdolny przywiązać się do niedomytego kutwy Bonesa, odczuwający samobójczą fascynację osobą podsternika Handsa i obdarzający czymś na kształt synowskiej miłości Silvera. Największa jednak kreacja to właśnie Silver, o którym powiada Hawkins, iż "bardzo mało jest prawdopodobieństwa, żeby miał zaznać szczęścia na innym świecie". Określenie to tak przypadło pisarzowi do gustu, że użył go raz jeszcze, charakteryzując pewnego niegodziwca z późnej opowieści "Wybrzeże Falesy": "Miał odwagę lwa i chytrość szczura, a jeżeli teraz nie jest w piekle, to chyba tylko dlatego, że nie ma piekła". Brzmi to, zdaje się, dość bluźnierczo. Stevenson - czytałem gdzieś - był wprost zatrwożony, że w trakcie pisania "Wyspy" postać Długiego Jana tak mu urasta pod piórem. W istocie czytelnik tej książki odkrywa własną dojrzałość, uświadamiając sobie w trakcie kolejnej lektury, że nie jest to powieść o szukaniu skarbu czy nawet przygodzie jako takiej, lecz o zagadce osobowości Silvera. I nie chodzi tu o inteligencję, którą Silver przerasta wszystkich innych w powieści, nie wyłączając mężnego i rozumnego reprezentanta oświeconej Anglii, doktora Liveseya. I nie o czar, jaki rzuca na ludzi. I nawet nie o proteuszowe przemiany, do jakich jest zdolny, w każdym z wcieleń pozostając sobą. W Długim Janie, zwanym Barbecue, czyli w polskiej wersji Patelnią, siedzi coś jeszcze, co tylko urasta od jego lęków i wahań, coś nieuchwytnego, czym odznaczają się jedynie wielkie charaktery Szekspira.

Na koniec - wszystkim, włącznie z autorem, który w pierwodruku prasowym nadał dziełu podtytuł "Opowieść dla chłopców", przedstawić wypada moment, gdzie "Wyspa skarbów" nie może już być uznana za prostą historię. Rzecz dzieje się pod sam koniec, gdy z głębi doliny dobiegają śpiewy bądź majaczenia trójki ocalałych buntowników, a doktor Livesey oznajmia, że gdyby miał pewność, że są chorzy, a nie pijani, poszedłby nieść im pomoc. Silver tłumaczy słusznie ryzyko takiego postępku, po czym wielce tajemniczo dorzuca: "Ale tamci ludzie nie mogli dotrzymać słowa - nie, nawet gdyby chcieli to uczynić, a co więcej, nie mogli uwierzyć tak jak pan". O czym tu mowa? Jakiego słowa nie mogli dotrzymać piraci, i w jaką to prawdę, dla nich niedostępną, lecz dla Silvera widzialną, wierzył doktor?

Rafa przemilczeń

Kto szuka magii "Wyspy", musi zacząć od tego zdania. To, co się w nim kryje, znów dochodzi do głosu jakby wbrew woli autora. A jest to jak najstaranniej maskowany background fenomenu piractwa. Coś, co w Anglii, w półtora wieku po wytępieniu tej plagi, nadal obejmowała blokada. Widmo, które należało jak najpilniej wypędzać litanią srogich epitetów i nawet w opowieści "dla chłopców" obrazem siedemnastu trupów.

Bo przecież nie przypadkiem marzenie o ucieczce do piratów ogarniało, choćby przelotnie, wszystkich ówczesnych smarkaczy. Nie przypadkiem Tomek Sawyer, na pół wieku przed napisaniem "Wyspy skarbów", został na parę dni Czarnym Mścicielem Hiszpańskich Wód.

Za magią "Wyspy" majaczy ta właśnie zjawa - widmo wolności.

Blokadę, o której mowa, respektować musiał jeszcze sam Joseph Conrad. Pisząc "Korsarza", zmuszony był, wspominając przeszłość bohatera, przywoływać każdorazowo wspomnienia dzikich okrucieństw. Rzecz jasna, jako zawodowy marynarz żywił wybitną niechęć do piratów. Że jednak jeszcze bardziej nie lubił Rewolucji Francuskiej, kazał zetrzeć się swemu korsarzowi z urzędnikiem marynarki: "Zasady republikańskie stosowaliśmy już wówczas, gdy jeszcze o republice nikt tu nie myślał, wszyscy bowiem Bracia Wybrzeża byli równi między sobą i obierali swych wodzów. - Była to wstrętna banda przestępców". A wkrótce potem, wnikając w etykę praktyczną korsarza Peyrola, odważył się przyznać mu wyższość: "Praktykował sam wolność, równość i braterstwo, jak pojmowano je w jawnych i potajemnych flibustierskich spelunkach. Wyrobił sobie również krytyczny sąd na pozytywną wartość tych trzech słów. Wolność - znaczy trzymaj się ostro, jeśli możesz. Równość - ba - na równość zgoda! Niczego ludzie jednak nie dokonali nigdzie bez wodza. Braterstwo znaczyło tyle, co pomoc w walce z całym światem zewnętrznym". W tym rzecz. Oto jedna z wielkich tradycji wolności, nie wspominana w traktatach konserwatywnych myślicieli. A jak najbardziej oczywista w Polsce, przez te same trzy wieki uwikłanej w analogiczny proces formowania się na jej kresach republiki wyrzutków - kozacczyzny.

Opowiadano na Karaibach o księdzu, który napotkał w dżungli płaczącą kobietę. "Czemu płaczesz? - Bo mojego teścia pożarł w tym miejscu kajman, męża rozszarpał jaguar, a syna ukąsił grzechotnik. - To dlaczego stąd nie odejdziesz? - Bo tu nie sięga ramię władzy". I to było najcięższą zbrodnią Braci Wybrzeża.

Jak na polskich kresach pańszczyzna, tak na wyspach Morza Karaibskiego źródłem piractwa były niewolnictwo, straszliwy dryl załóg okrętowych i dzikie deportacje młodzieży, porywanej dziesiątkami tysięcy na plantacje trzciny cukrowej najprzód z Irlandii, a potem i z Anglii. Przez blisko trzy stulecia uciekinierzy próbowali to tu, to tam - na Tortudze, Jamajce, St. Thomas, Margaricie, Providencii, a wreszcie na Baratarii pod Nowym Orleanem ustanowić swą utopijną republikę. Taką, jaką założyli też na Madagaskarze porucznik Misson i ksiądz Carraciolli, o ile nie wymyślił ich Daniel Defoe. Tak zwane pirackie gniazda zasilali wszyscy, którzy byli utrapieni, i którzy się byli zadłużyli, i w gorzkości serca. Nic nie znaczyły tam barwa skóry, narodowość, religia, a nawet płeć - dzieje antylskiego piractwa liczą co najmniej pięć wybitnych kobiet, więcej, niż miała ich dotąd Europa wśród malarek, muzyczek, poetek i filozofek. "Społeczność bezstanowa w epoce, kiedy stan znaczył wszystko" - mówi w swym szkicu o piratach Władysław Kopaliński. Tak się przedstawia piractwo, odarte z dawnych fałszerstw speców od czarnej legendy i z dzisiejszych kolorowych bzdur Hollywoodu. I właśnie z kodeksu Bractw Wybrzeża pochodzą w "Wyspie skarbów" przedstawione przez nieświadomego rzeczy chłopca reguły prawne - jak wysadzanie na wyspy bezludne siejących ferment uczestników pirackiego konsorcjum czy wręczanie samowolnym dowódcom wotum nieufności, zwanego Czarną Plamą.

Stevenson porusza się w tej materii z najwyższą rozwagą, pomijając trzy czwarte tego, co rzec by należało, byle nie zatruć młodych dusz złowrogim miazmatem. Ale tym samym wpisuje się w poetykę twórców czarnej legendy - tych, co wymyślili, że szalony Szkot, Czarnobrody, wplatał we włosy zapalone lonty, by mieć pod ręką ogień na panewki swych sześciu krucic, i że John Every wyrywał i pożerał serca jeńców. "Wrogowie rodu ludzkiego", jak zwano oficjalnie piratów, nie mogli być przecie ludźmi. W istocie Bartholomew Roberts, chlubiący się, że nigdy nie przelał krwi inaczej, jak w uczciwym boju, przez osiemnaście lat działalności, na czterystu zdobytych statkach daremnie usiłował zwerbować dla swej załogi duszpasterza jakiegokolwiek wyznania - nie zgodził się żaden. A gdy wieszano kapitana Kidda, to nie za zbrodnie, których sąd nie zdołał się doszukać, lecz za to, że w gniewie rozbił czaszkę swego puszkarza drewnianym cebrem. Raz jeden można przerysować obraz w drugą stronę, nieprawdaż?

Gdy jednak Silver daje do zrozumienia, że trzej łotrzykowie niezdolni są sprostać idei, którą dzieli z doktorem - idei ludzkiego braterstwa - "Wyspa skarbów" wyrasta ponad wymiar historii pogoni za złotem. I sugeruje, że w odmalowanym świecie jest coś jeszcze prócz melancholii, z jaką spisuje swoją relację Hawkins, świadom po latach, iż nikt nie znajdzie dwa razy tego samego skarbu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2007