Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Poza tym płyta jest instrumentalna, nagrana w klasycznym kwartecie, co znaczy że Wynton Marsalis - po opuszczeniu firmy Columbia, dla której zrealizował bodaj pół setki albumów (w jednym tylko roku 1999 wydał osiem tytułów z muzyką jazzową i klasyczną; baletową, musicalową, filmową, kameralną i bigbandową!) i po dwóch latach milczenia - wrócił do źródeł, czyli do grania w małym zespole, którego każdy z członków może popisać się nie tylko umiejętnościami integracyjnymi, ale również solowymi.
Wyntonowi Marsalisowi, jedynemu spośród jazzmanów, którego uhonorowano Nagrodą Pulitzera, któremu sekretarz generalny ONZ nadał tytuł Posłańca Pokoju, szefowi elitarnej Lincoln Center Jazz Orchestra - od dawna patrzy się na ręce. Jedni go wielbią, twierdząc, że dzięki niemu jazz żyje i rozwija się, inni odsądzają od czci i wiary, zarzucając tradycjonalizm i czyniąc odpowiedzialnym za wyprowadzenie jazzu na manowce autopastiszu, by nie powiedzieć - autoplagiatu.
Słuchając “The Magic Hour" nie ma najmniejszej wątpliwości - Marsalis to facet z Nowego Orleanu, który przynajmniej raz dziennie musi spojrzeć w twarz duchowi Louisa Armstronga. Młodzi muzycy, który mu dzisiaj towarzyszą, nie ustępują w niczym mistrzom, z jakimi na przełomie lat 80. i 90. nagrywał brawurowy “Live at Blues Alley" oraz rewelacyjne płyty z cyklu “Standards". Pianista Eric Lewis recytuje jak natchniony, natomiast sekcja Carlos Henriquez (kontrabas) i All Jackson (perkusja) napędza rytm z takim biglem, że noga sama chodzi. Wszyscy grają z taką pasją, jakby chodziło o rzecz najważniejszą w życiu. Cóż, nie da się ukryć, że jazz to właśnie sprawa życia i śmierci.