Wszyscy jesteśmy z kuluarów

Nie mam wątpliwości, że w naszej mętnej wodzie brakuje szlachetnych gatunków: szeryfów, służbistów, ludzi głuchych na telefony od przyjaciół. I nie potrafię wyobrazić sobie Polski, której fundamentem są znajomości.

24.03.2009

Czyta się kilka minut

Od lat zastanawiam się, dlaczego w Ełku dworzec kolejowy przypomina kloakę. Podróżni przechodzący tunelem brodzą w kałużach odchodów. W poczekalni cuchnie. Temat, wydawałoby się, wymarzony dla lokalnej prasy, która powinna ustawić dyrektora owego przybytku pod pręgierzem opinii publicznej. Wyszorować mały dworzec w małym mieście to nie taka trudna sprawa. Prasa lokalna mogłaby rozpocząć akcję, zorganizować czyn obywatelski lub po prostu napisać, że obecny stan rzeczy kompromituje naczelnika stacji i samo miasto. Tymczasem cisza.

Prawdopodobnie jedną z przyczyn milczenia jest fakt, że dziennikarze lokalni w moim rodzinnym mieście bardzo lubią kolejarzy. Tym bardziej że z niektórymi znają się na stopie towarzyskiej.

Ełcki dworzec nie jest zjawiskiem wyjątkowym, również wielkość miasta nie ma znaczenia. Myślenice, Kraków, Warszawa czy Suwałki - obrotami ciał społecznych w Polsce rządzą dwie zasady. Jest życie oficjalne, normowane ustawą i procedurą, wymaganiami tzw. opinii publicznej, jest też zasada znajomości, od której zależą często najistotniejsze dla społeczności decyzje. Łatwo pomstuje się na tę drugą, piętnując nadmierną rolę kuluarów w polskim życiu publicznym. Pominąwszy przypadki ewidentne, mam jednak wrażenie, że wieje z tych skarg hipokryzją. Większość z nas ma bowiem pod nosem przestrzenie, które domagają się naprawy i których boi się dotknąć.

***

Uczciwe życie w małej społeczności wymaga większej odwagi niż życie w aglomeracji. Powiązania rodzinno-towarzyskie są tu znane, nie ukryje się nic, zaś kara za naruszenie tabu bywa bardzo dotkliwa. Polska zbudowana jest na znajomościach, rzadko kiedy zdarza się jednak odważny, który miałby ochotę je demaskować.

Załóżmy na chwilę, że w przestrzeni lokalnej chce działać uczciwie lokalny dziennikarz. Wybieram tę postać, bo jak mało która nadaje się na symbol społeczeństwa obywatelskiego i jego zdolności do samokontroli. Gazeta jest mała, dziennikarz porusza się po ograniczonym terytorium, kilka tygodni praktyki sprawia, że poznaje właściwie wszystkie znaczące persony. Zna każdy towarzyski zaułek. Jego przyjaciele i rodzina pracują w szpitalu, urzędach, w policji, prokuraturze, warsztatach samochodowych, w izbie skarbowej, ZUS-ie. Koledzy z podstawówki poszli w złodziejkę albo szemrany biznes. Wie, w której szopie można znaleźć heroinę, kto ostatnio obraca narkotykami. Zna nazwiska przemytników i stręczycieli, z dobrego źródła usłyszał nawet o pewnej skrytce, w której można znaleźć kilka tysięcy paczek papierosów. Wszyscy spotykają się w kilku knajpach, policjanci grają w piłkę z lokalnymi łobuzami.

Jeśli taki dziennikarz do swojej pracy przykładać się będzie zbyt mocno, z pewnością wcześniej czy później wejdzie w konflikt z kolegą z klasy lub jego żoną, z przełożonym kuzyna lub kuzynem przełożonego. Powiedzą: "A ty, k..., jesteś taki święty? A twój ojciec? Nie pamiętasz już?". To jedna z przyczyn słabości prasy lokalnej i społeczności lokalnych w ogóle. Nawet jeśli dzieje się źle, pewnych spraw lepiej nie dotykać.

Kiedy Mariusz Kowalewski, korespondent "Rzeczpospolitej", ujawnił seksualny skandal z udziałem prezydenta Małkowskiego i opisał skupioną wokół urzędnika grupę towarzysko-biznesową, oburzyła się na to prezes lokalnego oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Bardziej niż skandalem zainteresowana była źródłem informacji (zaprotestowała przeciwko zgłoszeniu kandydatury Kowalewskiego do nagrody "Dziennikarza Roku"). Przetłumaczmy to na język, którego używamy jak Polska długa i szeroka: po co się mieszał, po co wsadzał nos w nie swoje sprawy, czemu wywlekał brudy na wierzch, zamiast, jak każdy przyzwoity dziennikarz lokalny, skupić się na krytyce akceptowanej przez lokalnych urzędników, tzn. pisaniu o dziurach w jezdni?

Żeby nie koncentrować się wyłącznie na dziennikarzach, przywołam inną historię, która rozegrała się dwa lata temu niedaleko Olsztyna. Miejsca zdarzenia nie zdradzam, bo główny bohater wystarczająco zebrał po plecach za uczciwość. Pan Okoń, tak go nazwijmy, zapalony wędkarz, służbista i miejski urzędnik, otrzymał propozycję objęcia dowództwa w straży rybackiej. Sprawa jest delikatna: na Mazurach ryby znikają z jezior, czemu według rybaków winna jest plaga kormoranów, a nie - rabunkowa gospodarka. Pan Okoń zadanie potraktował poważnie: najpierw bez większego trudu udowodnił to, o czym i bez niego mówiło się w całym mieście: że największymi kłusownikami w okolicy są rybacy. Kilka nalotów w niespodziewanych godzinach rozwścieczyło rybacką brać, od dziesiątków lat przyzwyczajoną do bezkarności. Później jego strażnicy skasowali sprzęt nielegalnie wędkującym przyjaciołom miejscowych notabli.

Po kilku takich przygodach szef straży rybackiej został odwołany przez starostę i oskarżony o nadużywanie uprawnień. Więc pan Okoń już się nie wychyla. Może co najwyżej zabrać na przejażdżkę, żeby nieoficjalnie pokazać luksusowe domy rybaków, którzy dorobili się na złodziejstwie.

Te dwie historie odważnych ludzi mają różne puenty: Kowalewski skutecznie skompromitował sobiepaństwo władzy, bo stała za nim ogólnopolska gazeta. Za panem Okoniem nie ujął się nikt - działał w pojedynkę, przeciwko kolegom. Nic dziwnego, że skończył z przetrąconym kręgosłupem. On sam przyznaje, że nie podskoczy już nigdy.

***

Gorzkie słowa Wojciecha Waglewskiego z wywiadu udzielonego niedawno "Wysokim Obcasom" odbieram jako skierowane nie tylko do Pawlaków czy Misiaków, ale również bezpośrednio do mnie: "W PRL mężczyzna to był człowiek, który potrafił coś załatwić. I to pokłosie komunizmu trwa. Nie idzie się na koncert, tylko załatwia bilety, pracę się załatwia, tak samo miejsce w szpitalu".

Prawie wszyscy jesteśmy z kuluarów. Są dwa wyjątki: pierwszy to ci, którzy nie znają nikogo i płacą za usługi kopertami lub też spychani są na koniec kolejki. Są też wojownicy, którzy na wyprawę do urzędu albo szpitala ruszają jak na wojnę.

Jak wyglądałoby nasze życie bez kuluarów, w państwie źle urządzonym, powolnym i rozlazłym, źle inwestującym swoje siły, w państwie, w którym umieszczenie dziecka w przyzwoitym państwowym przedszkolu jest operacją niesłychanie delikatną, a osobny pokój w szpitalu to luksus dostępny dla wybranych? Jak żyłoby się bez pajęczyny znajomości, poleceń, kumoterstwa? Pojęcia nie mam, bo jest to doświadczenie w polskiej rzeczywistości niedostępne.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2009