Wstawać, nie wstawać?

Wioślarze zdobywają właśnie dwa medale, na podest wkracza dzielny Kołecki. A jednak wisi nad naszymi jakaś odma niedokończenia, syndrom niewykorzystanej szansy, którą automatycznie interpretujemy jako właściwość polską.

19.08.2008

Czyta się kilka minut

Właściwie przez pierwszy tydzień igrzysk najprzyjemniejsza była delectatio morosis, ponure chichotanie z kolejnego, licho wie którego medalu chińskiego w kolejnej, licho wie jakiej dyscyplinie. Oraz w równym stopniu z lawiny klęsk i porażek polskich sportsmenów, powstrzymanej, na jakiś czas przynajmniej, przez kulomiota Majewskiego, szablistów, i - do meczu z Brazylią - gładzonej zwycięstwami siatkarzy, a także cyklotomią maniakalno-depresyjną szczypiornistów, raz na dnie, raz na szczycie. Instynkt prześmiewczy, sztubacki brał nieodparcie górę, dowodził absurdu całej tej fiesty. Oczywiście przez chwilę coś tam się ciekawego w telewizji wypatrzyło (nie polskiej rzecz jasna, która jak zawsze wybrała nieznużone ględzenie zamiast pokazywania, wierna pamięci redaktora Żemantowskiego - tego, co zagadał kiedyś na wizji całą olimpiadę w Lillehammer), na chwilę zastygało się w emocji, patrząc na wyścig sztafet francuskiej i amerykańskiej, na walkę Phelpsa z Serbem, czy na taki lub inny mecz zbiorowy. Jednak dobre czasy, gdy oglądało się wszystko, jak leci - ach, ten Meksyk, to Monachium, ten Montreal, a nawet to Sydney - bezpowrotnie, wydaje się dziś, minęły. A nad całością "zmagań na arenach olimpijskich" wyczuć się przez ten tydzień dało zmurszały zapach, jakiś duchowy smog.

Gombrowiczowski rzyg jako etos widza kazał brać pod światło relacjonowane zdarzenia, obśliniać je niechęcią. Gest szwedzkiego zapaśnika, który, wściekły na sędziów, cisnął medalem o matę, dobrze ucieleśnił skryte oczekiwania. Cisnąć w diabły to wszystko, zamajtać golizną zza krzaka, przedrzeźnić, zdekonstruować oficjalny porządek i dyskurs. I może przy okazji wreszcie zabić w sobie kibica, który przyzwyczaił się, że raz na cztery lata interesuje go autentycznie strzelenie do sylwetki biegnącego dzika czy siatkówka plażowa. Kibica nie da się, niestety, w sobie zabić, bo kibicowanie jest nieuleczalną chorobą umysłu, ale nie ma chyba wątpliwości, że ta olimpiada od początku gnije dla wielu z nas w stojącej wodzie. Czy inaczej: nasze wysilone zainteresowanie (znajomych, własne) wynika w większej mierze z przyzwyczajenia niż z żywej ciekawości. Ciało kibica jeszcze pamięta: nawet bez budzika budzi się wcześniej, może nie o czwartej, ale dobrze przed siódmą. Natomiast serce nie nadąża, chce mu się jeszcze, o zgrozo, spać, ignorować w śnie skoki przez konia, hokej na trawie i strzelanie do rzutek. A nawet siatkówkę.

***

Łatwo jest powiedzieć, skąd przyszło to nagłe, zbyt gwałtowne odczarowanie. Niechęć do fasadziarstwa w pierwszym rzędzie, do każdej policyjnej maszyny państwowo-sportowej, czyniącej z siebie monument, jak bywało w czasach Sowietów i Niemców faszystowsko- -demokratycznych. Wiadomy kontekst polityczny, tybetański i prawno-ludzki. Miazmaty kaukaskie, obrazy śmierci i rozpaczy, i ogólne poczucie światowego kryzysu, na którego tle podrygi w kostiumach gimnastycznych przypominają taniec świętego Wita podczas czarnej zarazy. Można by rzec, że zawsze tak było, że zawsze świat był mało olimpijski w trakcie olimpiady, od dawna dziady z MKOl-u kupczą i korumpują się w głowie lub przez portfel, od dawna sport brudzi pieniądze (zwłaszcza tych słabo zarabiających), jednak tym razem miarka się jakby przebrała; diabli tę olimpiadę nadali. Nie, nie dzieje się nic złego, nic ponadto, oszustwa i pomyłki sędziowskie nie zdają się większe niż zwykle, publika nawet lepsza niż ta w koszmarnym Seulu, organizacja mniej więcej sprawna, radość zwycięzców nieodmiennie piękna, a ich wysiłek i talent niewiarygodne. Totalna wszak doskonałość, samo czyste złoto w chińskiej szczęce nużą oczy do przesytu.

Trzeba by może spróbować zaprzeczyć własnym banalnym - podzielanym pewnie przez wszystkich - wrażeniom, stłumić w sobie zgrywę, dowcip o tym, jak "przykryją nas wszystkich czapkami", dostrzec radość chińskiego narodu (ewentualną), jego ekscytację i uniesienie, jego wyśniony cud, ostatecznie zrozumiałą dumę, nie zmieni to jednak instynktu naszej wrogości, to znaczy dopingowania przeciw Chińczykom, tak jak ongiś dopingowało się przeciw Ruskim i Enerdowcom. Próbowałem być przez chwilę oryginalny, dostrzegać wokół olimpijską normalność, uszanować uśmiech dzieci z chorągiewkami, doceniać grację i artyzm chińskiego skoczka do wody czy innego badmintonisty, jednak przy kolejnym złotym medalu w odwiecznej chińskiej dyscyplinie, jaką jest wioślarstwo, zrezygnowałem z obiektywności. Cokolwiek powiedzieć, przeżywamy przez medium olimpiady, jeszcze chyba bardziej niż 28 lat temu w Moskwie, czyste doświadczenie masy, ilości, przed którymi wyobraźnia nie może się obronić i lekko nie spanikować.

Nie tylko rozsądek, ale i egoizm jest rzeczą najsprawiedliwiej na świecie podzieloną, czego igrzyska dowodzą najlepiej. Mistrzostwa piłkarskie, świata czy Europy zostawiają całkiem dużo miejsca na podziw dla innych i na zainteresowanie innymi; piłka nożna, reprezentowana na mistrzostwach przez nieliczne drużyny, happy few spośród uczestników na starcie, interesuje wszystkich fanów futbolu we wszystkich krajach świata czy Europy; jest tam miejsce na oglądanie i docenianie "nie-naszych", na pasjonowanie się cudzą maestrią. Olimpiada w sposób raczej śmieszny żyruje tożsamości i w sporym stopniu ogranicza pole widzenia wyłącznie do "reprezentantów naszego kraju". Ilość możliwej uwagi poświęconej innym jest bardzo ograniczona; każda nacja zamyka się w tautologicznym wysiłku potwierdzenia własnej świetności, lizaniu własnych medali, pięćdziesięciu czy stu dla krajów wielkich, jednego dla krajów małych. Owszem, cały świat dostrzeże Phelpsa, biegaczy, paru innych lekkoatletów, może jeszcze koszykarzy, pokręci z podziwu głową nad ich wyczynami, natomiast pies z kulawą nogą - poza nami samymi - nie zwróci uwagi na złoty medal w wyścigu wioślarskim (w strzelaniu, w softballu etc., etc). Pięćdziesiąt czy sto pięćdziesiąt medali dla Chin również nie ma dla świata żadnego znaczenia, wiadomo od dawna, że i tak produkują wszystkiego najwięcej.

***

Nasi wioślarze zdobywają właśnie dwa medale w jednym z najszlachetniejszych sportów; na podest wkracza dzielny Kołecki, na zapaśniczej macie jakieś polskie ciało leży na hiszpańskim; drugi tydzień zaczyna się bardzo dobrze. Nie można powiedzieć, że przez ten pierwszy tydzień braliśmy tylko i wyłącznie solidne lanie; raczej było to lanie w decydujących momentach, często w ćwierćfinałach. Wisi nad naszymi sportowcami jakaś odma niedokończenia, syndrom niewykorzystanej szansy, którą automatycznie interpretujemy jako właściwość polską. Przegrana szczypiornistów z Hiszpanią w chwili, gdy nikt już w tę przegraną, a najmniej Hiszpanie, nie wierzyli, przegrany wygrany set z Brazylijczykami, kilka przegranych setów, choć również już były wygrane, naszych siatkarek, ich przegrany w tie-breaku mecz z Amerykankami przy tylu możliwościach zwycięstwa, przegrana o to jedno brakujące oczko, punkcik w łucznictwie, szermierce, badmintonie, ping-pongu - to skromne powielenie zachowania Kordiana w sypialni cara. Głupstwa wygaduję, o ile jednak baty od Hiszpanów, na szczęście niedecydujące, wyniknęły z braku minimalnej choćby inteligencji, o tyle sporo innych porażek - nawet jeśli umiejętności nie starczało - zdawało się skutkiem szczególnej neurozy, lęku przed zwycięstwem.

Inną kwestią do interpretacji pozostaje udział kobiet, jakoś wyjątkowo na tych igrzyskach nieudany. Czy to efekt trenerskiego paternalizmu, kiepskich relacji z tatusiem symbolicznym, a niekiedy prawdziwym, nie wiadomo, ale ta najsilniejsza, najzdrowsza część naszego narodu ukazała nagle, zbiorowo, buzię Polonii dolorosa. Na jutro w każdym razie program przewiduje mecz z Rosjanami o 6.30. Wstawać, nie wstawać, oto jest pytanko. Ostatecznie wstałem, spełnić to własne minimum olimpijskie, obejrzeć najbliższych sercu. Chwała im za to, że podważyli choć ciut powyższy akapit, nie pękli w tie-breaku, w meczu szczerze mówiąc o pietruszkę, czyli o duchową siłę na przyszłość.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2008