Wsi niespokojna

SYLWIA URBAŃSKA, socjolożka: Masowa emigracja Polek z obszarów wiejskich dała okazję do ich emancypacji, której długo w Polsce nie zauważaliśmy.

25.11.2019

Czyta się kilka minut

Premier Mateusz Morawiecki z wizytą w Kole Gospodyń Wiejskich. Zabrodzie, 7 października 2018 r. / MATEUSZ WŁODARCZYK / FORUM
Premier Mateusz Morawiecki z wizytą w Kole Gospodyń Wiejskich. Zabrodzie, 7 października 2018 r. / MATEUSZ WŁODARCZYK / FORUM

KATARZYNA KAZIMIEROWSKA: Jak zawsze przy okazji wyborów, powraca podział wieś–miasto. PiS ostatnio świadomie tworzył wizerunek partii dbającej o Polskę daleko od szosy.

SYLWIA URBAŃSKA: Działacze mocno obecni na lokalnych festynach rolniczych i świętach konstruowali obraz idyllicznej, patriotycznej polskości. Wieś dostaje rolę piastunki prawdziwego narodu, odzyskując w ten sposób dumę. Ma ocalić zepsute od elit większe ośrodki, wytransmitować do nich polskość. W dodatku PiS zaczął tu łączyć hasła wyobrażonej patriarchalnej wiejskości z polityką antyrównościową i ograniczaniem praw kobiet.

Wyobrażonej wiejskości?

Tak, bo wieś w rzeczywistości wcale nie jest homogenicznie konserwatywna. W kampanii wyborczej widywaliśmy w telewizji premiera Morawieckiego, który spotyka się z lokalnymi przedstawicielkami kół gospodyń wiejskich i ogłasza, że tu jest prawdziwa Polska. Bo to, co robią wiejskie kobiety, ma uzdrowić kulturę i tradycję, a w konsekwencji przywrócić Polskę na właściwe tory.

A co gospodynie robią, że tak się premierowi podobało?

Chodzi o wzorzec gospodarnych, pielęgnujących wartości rodzinne, religijnych żon i matek. Które okraszają swoją pracę śpiewem, tańcem, wypiekiem, w dodatku robią to przepięknie, z wdziękiem. Morawiecki zawsze podkreśla, że tak jak Polska potrzebuje dobrego gospodarza, tak samo potrzebuje dobrej gospodyni.

Albo prezydentowa Duda, która nie przyjmuje zaproszeń Kongresu Kobiet i w tym czasie odwiedza gospodynie wiejskie. Szef TVP, który przywraca przestrzeń medialną kulturze disco polo. Czy wreszcie prezes Kaczyński, który chętnie wizytuje święta Ochotniczej Straży Pożarnej i mówi, że tu bije prawdziwe polskie serce. Swoją wizję nowej wsi kontrastuje z miastem, czyli przestrzenią niemoralnych elit. Dziś PiS realizuje wzorzec ucieczki przed nowym na wyobrażoną, mityczną wieś, gdzie mężczyzna jest głową domu, utrzymuje rodzinę, a kobieta to przede wszystkim dobra, pracowita gospodyni, matka i żona.

Jak rozumiem, koła gospodyń wiejskich chętnie goszczą premiera?

To ciekawy wątek, bo relacje z ogólnopolskimi reprezentantkami kół nie zostały nawiązane z uwzględnieniem reguł demokratycznej współpracy. Gdy z okazji stulecia działalności koła otrzymały od rządu zapowiedź wsparcia – po trzy tysiące złotych plus na funkcjonowanie oraz szereg usprawnień legislacyjnych, przewodnicząca Krajowej Rady KGW dowiedziała się o tym z mediów, podobnie jak inne liderki. Nikt z rządu się z nią nie kontaktował w tej sprawie, niczego z nią nie konsultował, nie ustalał przy wspólnym stole, jak to ma się odbywać. A przecież wiele kół nie miało wówczas nawet konta bankowego.

Zamiast prezentu – niedźwiedzia przysługa?

Dofinansowanie pracy kół, jak i usprawnienia były i są bardzo potrzebne. Po wejściu ustawy w listopadzie 2018 r. wiele kół się zaktywizowało, założono mnóstwo nowych. Jednak okoliczności wprowadzenia tego wsparcia mówią, jak traktuje się wieś. W dodatku część liderek poczuła, że ich koła zostały wplątane w grę polityczną, a ich przestrzeń i działania zinstrumentalizowane na potrzeby sondaży. Tak samo jak instrumentalizuje się całą wieś.

Do jakiej tradycji wobec tego odwołuje się PiS, gdy mówi o wsi?

Do tradycji wsi jako schronienia przed ponowoczesnym złem – o tym zjawisku pisał już w 1973 r. Raymond Williams w książce „The Country and the City”, bo to problem nie tylko polski. Gdy mamy do czynienia z intensywną modernizacją, a co za tym idzie, przebudową znanego, więc bezpiecznego świata i codzienności, to społeczeństwa mają tendencję łapania się kurczowo tego, co jest dla nich najbardziej stałe i pewne. Zwracają się do obrazów z przeszłości. I czymś takim w wyobrażeniach zawsze była wieś, jako swego rodzaju idylla, coś naturalnego.

Na czym miałaby polegać ta naturalność?

Chodzi o to, że wieś i jej społeczna tkanka jest kojarzona z przewidywalną, a więc stabilną wspólnotą, w której nie zachodzą szybkie zmiany. Wszyscy się znają, a więzi rodzinne i sąsiedzkie przenikają się z cyklami przyrody i świętami religijnymi, co daje poczucie stałości i bezpieczeństwa. W przeciwieństwie do wiecznie zmieniającego się, ruchliwego miasta.

A teraz mamy szczególny czas: masowe migracje, przemiany rodzin i intymności, mocne upodmiotowienie kobiet i walczące o równość ruchy społeczne. Bardzo podobny czas mieliśmy ponad sto lat temu. Na terenach zaborów rozrastały się fabryki i miasta, do których ludzie masowo migrowali ze wsi w poszukiwaniu pracy. Emancypowały się chłopki i robotnice. Mieliśmy też ogromną migrację zagraniczną do obu Ameryk.

Jak była liczna?

Tylko w latach 1900–1914 do Stanów napłynęło 13 milionów migrantów z Europy Środkowo-Wschodniej, w dużej mierze z polskich terenów pod zaborami. Można to porównać z dzisiejszą emigracją. Dlatego warto przyjrzeć się naszemu podwórku w szerszym horyzoncie czasowym i terytorialnym. Ówczesne lęki i paniki moralne w Europie i Ameryce, które wybuchały w reakcji na zmianę, skupiały się, podobnie jak dzisiaj, na moralności kobiet. Przede wszystkim tych, które uciekły spod kontroli rodzin, trafiły do miast lub w nich pracowały. Moraliści i politycy byli zgodni, że najbezpieczniejszym miejscem dla żon i matek jest wieś z jej niezawodną, sąsiedzką kontrolą społeczną, wspólnotą patriarchalnych rodzin. Oskarżano je o bycie źródłem wszelkich problemów społecznych, od prostytucji i epidemii chorób wenerycznych po włóczęgostwo i przestępczość.

W Ameryce też tak było?

Migrantów z Europy Środkowo-Wschodniej traktowano jak nowych barbarzyńców, którzy teraz zniszczą amerykańskie miasta. Ale panika moralna przede wszystkim skupiła się na trafiających do miast migrantkach, byłych chłopkach, robotnicach, gospodyniach domowych. W kontekście tych panik powstała też napisana przez socjologów, Amerykanina Williama Thomasa i Polaka Floriana Znanieckiego kanoniczna dla nauk społecznych praca „Chłop polski w Europie i Ameryce”. To kopalnia wiedzy o polskich migracjach i ówczesnym klimacie moralnym. Jednocześnie ta praca mocno zacieśniła związki między ideałem tradycyjnej kobiety i polskiej rodziny a wsią.

Znaniecki i Thomas zwracają w książce uwagę, że polskie chłopki w amerykańskich miastach stają się aspołeczne, czyli procesują się z mężami, wnoszą sprawy o rozwód.

Kiedy czytam „Chłopa polskiego” za pomocą dzisiejszych narzędzi, to między zdaniami odczytuję go jako fascynującą pracę o odkryciu przez chłopki polskie rozwodu, do którego w Polsce faktycznie nie miały prawa do lat 50. XX wieku. A także o odkryciu obywatelskich praw socjalnych. Dopiero przyjeżdżając do Ameryki i otrzymując dostęp do pomocy społecznej, uczyły się, że mogą się rozwieść w sytuacji, gdy mąż je opuścił albo nie spełniał swojej roli, że dostaną od ­towarzystw pomocowych alimenty na dzieci, więc masowo z tej opcji korzystały. Tymczasem Thomas i Znaniecki nie opisują tych praktyk jako pewnej wartości czy procesu stawania się obywatelkami prawa, ale w kategorii dezorganizacji. Definiują chłopki jako osoby realizujące swoje działania - tam na emigracji, gdzie znalazły się poza kontrolą ojca, plebana i społeczności - w oparciu o temperament, a więc instynkty płciowe i impulsy emocjonalne.

Dziś mamy to samo. Na przykład paniki moralne wokół eurosierot, gdzie uwaga skupia się na sprawczyniach i wyrodnych matkach, które za pracą wyjeżdżały do innych krajów.

Panika wokół eurosierot pojawiła się w 2008 r., kiedy odkryto, że Polacy, ale przede wszystkim Polki, które mają przecież obowiązek reprodukcji narodu i opieki nad nim, wyjeżdżają za granicę, by zarabiać na rodzinę. Znowu wybuchły obawy, że wyjeżdżające i pozbawione kontroli Polki wpadną poza granicami w przestrzeń ryzyka moralnego. Zupełnie pominięto sytuację ekonomiczną, która sprawiła, że musiały jechać za pracą. I że przebieg transformacji po 1989 r. wrzucił je w rolę menadżerek przetrwania.

To one przejęły na siebie główny ciężar przejścia przez kryzys?

W okresie transformacji wieś przetrwała dzięki migracjom sezonowym oraz migracjom kobiet za granicę. Moja książka „Matka Polka na odległość” (wydana w 2015 r.) opowiadała o kobietach na emigracji, z których większość pochodziła ze wsi lub małych miasteczek. To one doświadczyły trudnej emancypacji, wpisanej w migrację, opłaconej ogromnym kosztem, przede wszystkim brakiem bliskiego kontaktu z dziećmi. Ale była to emancypacja, której długo w Polsce nie chcieliśmy rozpoznać. Woleliśmy mówić o eurosierotach, czyli o dzieciach, które zostały w kraju, nazywano je ekonomicznymi ofiarami. Nad matkami nie pochylał się nikt, chyba że w kontekście oskarżenia o porzucenie dzieci. A tymczasem te kobiety, które trudna sytuacja ekonomiczna rodziny, czasem przymus ze strony męża czy teściów albo potrzeba ucieczki przed przemocą domową wypychały za granicę, w nowej rzeczywistości doświadczały wolności. Także wolności wyboru. Niektóre z nich zdecydowały się na przykład na życie w związkach partnerskich. Paniki moralne wokół eurosieroctwa to jeden aspekt, są też inne.


Czytaj także: Matka Polka na wygnaniu - poprzednia rozmowa "Tygodnika" z Sylwią Urbańską


Jakie?

W międzyczasie mieliśmy wiele odsłon walki wokół konwencji antyprzemocowej, słowa prezydenta Dudy, żeby podpisanej w końcu przez Polskę konwencji nie przestrzegać. Uznano konwencję za zamach na suwerenność polskiej rodziny, i na tej fali prezentowano idylliczną jej wizję. Potem pojawiły się paniki antymigracyjne i tu też na nowo zdefiniowano terytorialny, polski wzorzec rodziny. A skoro polska rodzina jest przypisana do tego terytorium, to wprowadzono ograniczenia zagranicznej adopcji polskich dzieci. Tej jesieni mieliśmy powrót do znanego schematu, tylko w nowym wyborczym kontekście.

Czy są w obiegu inne schematy, alternatywne do tego?

No właśnie, mamy dziesiątki wyobrażeń na temat wsi w sferze publicznej. Jakiś czas temu historyk literatury Przemysław Czapliński powiedział, że od lat 90. w temacie wsi zapadła „hałaśliwa cisza”. Chodziło mu o to, że wyczerpała się literatura poświęcona wsi, a zaczął ogromny transformacyjny hejt, który ma dziś milion odsłon. Wspomnę choćby patologiczny obraz wsi pokazany w filmie dokumentalnym „Arizona” z 1997 r. Dziś wieś jest oskarżana o popieranie PiS, a jej mieszkańcy nazywani chamami i cebulakami. Jednocześnie w tym czasie poza nielicznymi katedrami naukowymi wsią właściwie się nie zajmowano.

Spędziła Pani sporo czasu, badając polską wieś. To czego o niej nie wiemy?

Na przykład tego, że za mało rozpoznajemy ją jako przestrzeń emancypacji kobiet, przestrzeń ich upodmiotowienia – co ma swoją kolejną odsłonę po 1989 r. ze wzrostem po 2004. Można też śmiało mówić o zmianie rozkładu terytorialnego rozwodów. Gdy na początku lat 90. ich wskaźnik na wsi wynosił 8 proc. w skali kraju, to po 2004 r. co piąty rozwód rozgrywa się właśnie tam. Dużo się wydarzyło przez te dwie dekady.

Wieś znowu jest modna dzięki aspiracjom miejskiej klasy średniej.

Po pierwsze wieś się dezagraryzuje, bo coraz mniej, obecnie około 13 proc. jej mieszkańców, zajmuje się rolnictwem. Po drugie wieś się gentryfikuje, bo coraz chętniej zamieszkuje tam klasa średnia. A po trzecie wieś się różnicuje etnicznie, bo płynie tam ogromny strumień migrantów, głównie pracowników sezonowych. Gdy spojrzymy, kto zbiera pieczarki, pracuje w sadach, kto wykonuje prace fizyczne, zobaczymy imigrantów. Jak pokazuje w swojej najnowszej książce Ilona Matysiak, na wieś coraz chętniej też wyprowadzają się młodzi, wykształceni ludzie, którzy szukają tam lepszej jakości życia. Mamy większą migrację z miast do wsi niż na odwrót. Mówi się też o zjawisku tzw. repezantyzacji.

Co to znaczy?

W sytuacji niepewności ekonomicznej niektórzy wolą wyprowadzić się na wieś i być tzw. pracującymi biednymi, ale na swoich zasadach. Choć jednocześnie wiedzą, że trudniej się tam utrzymać, że doświadczą wykluczenia energetycznego, komunikacyjnego, edukacyjnego czy słabego dostępu do służby zdrowia, także większego bezrobocia.

Podsumowując: wieś, o której mówią politycy prawicy, nie istnieje?

PiS ma mocny elektorat na wsi, ale nie widzi jej zróżnicowania i procesów emancypacji. Nie rozumie, że część wiejskich kobiet wykroczyła poza konserwatywne ramy, jakie chce im się narzucić. Dlatego ta hałaśliwa cisza wokół wsi zasługuje na pokazywanie sprzecznych, niejednoznacznych procesów, które w tej chwili na niej zachodzą. ©

 

DR SYLWIA URBAŃSKA pracuje w Instytucie Socjologii UW. Autorka książki „Matka Polka na odległość. Z doświadczeń migracyjnych robotnic 1989-2010”. Pracuje nad projektem: „(Nie)tradycyjni tradycyjni? Przemiany rodzin wiejskich z perspektywy kobiet w latach 1989-2019”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 48/2019