Babcia kontra Olbrzym. Jak zmieniały się prawa kobiet

Tomasz Markiewka, filozof: W odniesieniu do wielkiej historii mieszkańcy wsi czuli się jak kibice na trybunach. Mieli swoich faworytów, ale nie mogli wbiec na boisko i wziąć udziału w grze. W życiu lokalnym sami byli bohaterami.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

Anna Markiewka (pierwsza z lewej)  na pochodzie dożynkowym.  Liszkowo, Kujawy, 1986 r. / ARCHIWUM TOMASZA TP-ONLINE
Anna Markiewka (pierwsza z lewej) na pochodzie dożynkowym. Liszkowo, Kujawy, 1986 r. / archiwum Tomasza Markiewki / koloryzacja TP-online

JĘDRZEJ DUDKIEWICZ: Boom na publikacje prezentujące inną historię Polski trwa. Pan pisząc „Nic się nie działo. Historia życia mojej babki” przyjął bardzo oryginalną perspektywę.

TOMASZ MARKIEWKA: Centralną postacią jest moja babcia, ale jednocześnie śledzimy Polskę jej oczami. Ludowe historie naszego kraju są dość ponure, pokazują, jak złe rzeczy robiono tzw. ludowi. Dobrze, że się o tym pisze, ale chciałem również pokazać, że ten lud nie jest tylko przedmiotem, ale też aktywnym uczestnikiem tego, co nazywamy Polską. Weźmy przykład świetlicy, postawionej w Liszkowie, opisywanej przeze mnie wsi, w latach 80. Można powiedzieć, że ufundował ją PRL, chcąc odgrywać rolę ludowego mecenasa, ale z perspektywy mojej babci, to ona i jej sąsiedzi stworzyli tę świetlicę.

Opisał Pan w książce metaforycznego Olbrzyma, czyli system, który tworzy wszechogarniające uwarunkowania, jednak często nie schodzi na poziom wsi.

Olbrzym jest symbolem zmian systemowych, wielkiej historii, która wpływa na wszystkich, ale ludzie z Liszkowa nie byli nią specjalnie zainteresowani. Nie od nich zależało, czy ktoś wywoła wojnę i w którym kierunku pójdą zmiany ustrojowe. Wyciąga się zwykle z tego wniosek, że tacy ludzie są bierni w życiu społecznym i politycznym. Oni są jednak aktywni, ale na poziomie lokalnym, tam widzą swoją sprawczość. Wiedzą, że mogą coś zrobić na terenie wsi, przy organizacji dożynek, życia szkoły, świetlicy, koła gospodyń wiejskich. Nie mogą zmienić globalnych relacji, więc mniej ich to obchodzi. W odniesieniu do wielkiej historii czuli się trochę jak kibice na trybunach, mieli faworytów, ale bez poczucia, że mogą wbiec na boisko i wziąć udział w grze. W życiu lokalnym sami byli bohaterami.

Pana babcia ciągle chciała czegoś nowego. Wyrwała się z rodzinnej wsi, by uwolnić się spod władzy matki, pojechać do Radkowa i udowodnić, że sobie poradzi. Potem w Liszkowie też chciała mieć wpływ na to, co się dookoła niej dzieje.

To znów zaprzeczenie stereotypom mówiącym, że mieszkańcy wsi są pozbawieni ambicji, zadowalają się trybem życia, w którym nic się nie zmienia. Historia mojej babci pokazuje – i nie jest to wyjątek – że ci ludzie chcieli czegoś nowego. Gdy tylko nadarzała się okazja, korzystali z niej. Jak z kołem gospodyń wiejskich, które powstało w Liszkowie w latach 60. i od razu przyciągnęło wiele tamtejszych kobiet, bo była to przestrzeń publiczna, w której mogły być aktywne. Podobnie było z zespołem folklorystycznym powstałym w latach 80. Na wsi jest duża potrzeba nowych rzeczy.

To, że takie możliwości się pojawiały, wynikało z tego, że – cytując tytuł książki – nic się nie działo, czyli ze stabilizacji, a także z modernizacji technologicznej, która uwalniała czas.

Zmiany w rodzaju wojny, nowych granic lub ustroju przychodziły z zewnątrz i wywracały życie do góry nogami. Były więc czymś niepokojącym. Ale gdy na poziomie globalnym panuje spokój, to bardzo dużo dzieje się na poziomie lokalnym. Świadomość, że mieszkam tu i za rok też tak będzie, a moje warunki materialne nie pogorszą się drastycznie, pozwala angażować się w rozkręcanie życia społeczno-kulturalnego. Staje się to łatwiejsze, kiedy na wieś dociera postęp techniczny.

To nie przypadek, że koło gospodyń wiejskich w Liszkowie powstało w tym samym roku, w którym podłączono tam prąd, czyli w 1962. Wiele czynności, które wykonywały kobiety, nagle zaczęło być mniej czasochłonnych. Można było doić krowy dojarką, a nie ręcznie. Kilka lat później pojawiły się pralki. O tych procesach zupełnie się zapomina. Kiedy kłócimy się o PRL, mamy różne wizje. Jedna to taka, że było źle, bo jedzenie na kartki, dyktatura i wszystkie inne negatywne rzeczy, których nikt rozsądny nie neguje. Druga to pewna nostalgia, bo np. rozdawali mieszkania. Zapomina się jednak, że był to również moment wielkiego rozwoju technologicznego. Dla ludzi ze wsi było czymś niesamowitym, że żyli w świecie bez prądu, kanalizacji, lodówek, a kilka lat później to wszystko było już dostępne. Podczas rozmów o najważniejszych skojarzeniach z tego okresu, które prowadziłem z najstarszymi, mającymi ponad osiemdziesiąt lat mieszkańcami, zawsze wracali właśnie do tego. Nie było to nic związanego z Gomułką, Gierkiem czy Wałęsą, tylko fakt, że w domu nagle były prąd i toaleta. Mojemu pokoleniu już to umyka, bo rzeczy te są dla nas oczywistością.

Działać można było dzięki temu, co – według Pana babci – powinno być w każdej wsi, czyli dzięki kościołowi, szkole i świetlicy. Ta ostatnia pojawiła się najpóźniej, co zostało zagospodarowane głównie przez kobiety.

Fakt, że świetlica przyszła na końcu, częściowo tłumaczy, skąd bierze się konserwatywny charakter wsi. Jeżeli w każdej jest kościół pełniący funkcję centrum życia społecznego, to wiadomo, że czynnik religijny jest ważniejszy. Kiedy jednak pojawia się świetlica, to – faktycznie – kobiety wykazują tam największą aktywność. Wreszcie znajdują dla siebie miejsce w przestrzeni publicznej, bo tradycyjna polityka jest domeną mężczyzn. Moja babka działała we wszystkich trzech miejscach. Jako dziecko w kościele wygłaszała wierszyki, co stanowiło pierwsze przetarcie artystyczne. Pomagała odwozić nauczycieli szkolnych na pociąg do pobliskiej wsi. I tak samo w świetlicy – nie przychodziła obserwować, co ktoś robi, tylko sama tworzyła coś nowego.

To zatem też opowieść o tym, jak na przestrzeni lat zmieniały się normy społeczne, prawa kobiet. W PRL zachęcano je do pracy, ale jednocześnie nie zawsze było to możliwe. Z drugiej strony małżeństwo Pana babci nie było typowe, w końcu to mąż przeniósł się tam, gdzie żona dostała pracę, a nie na odwrót.

To, jak bardzo nowoczesne było małżeństwo moich dziadków, stanowiło jedno z największych zaskoczeń podczas pracy nad książką. Babcia w wieku szesnastu lat wyjechała do małego miasteczka, by pracować w fabryce. Kiedy wróciła do domu na święta, poznała dziadka, po kilku latach wzięli ślub i przenieśli się na wieś do jego rodziców. Babcia wolała jednak wrócić do miasta i dziadek się na to zgodził. Pojechał za kobietą, która miała pracę, a on musiał jej dopiero szukać. Kiedy urodziło im się dziecko, ustalili zasady wspólnej opieki i dzielenia się obowiązkami domowymi. A wszystko to pod koniec lat 50.

Tyle że świat PRL był zmieniony do połowy. Kładziono nacisk na wciąganie kobiet w życie zawodowe, dużo mówiono o równouprawnieniu, ale rzeczywistość była bardziej skomplikowana. Kiedy babka i dziadek wrócili do Radkowa, często nie wiedzieli, co zrobić z dzieckiem na czas pracy, tym bardziej że spodziewali się kolejnego. Nie było żłobków, chociaż państwo obiecywało, że będzie je budować. Nie było też pod ręką rodziców ani teściów, którzy mieszkali kilkaset kilometrów dalej. Do głosu doszły wszystkie tradycyjne role, które sprawiły, że to moja babcia przejęła więcej obowiązków opieki nad dzieckiem. Wychowana tak, a nie inaczej czuła, że musi o to zadbać. Jednocześnie pojawiły się wyrzuty sumienia, że mąż pojechał za nią, zatrudnił się w kopalni, a to niebezpieczne i jak coś mu się stanie, będzie to jej wina. Konserwatywna część rzeczywistości sprawiła więc, że wrócili do Liszkowa, do rodziców mojego dziadka.


Kobiety wiejskie: jak zmieniała się Polska i Polki


 

I dlatego to skomplikowana historia. Początkowo niby o wyjeździe ze wsi do miasta i budowie nowego życia. Ale po kilku latach mamy powrót na wieś. Nie jest to też jednak opowieść o nieudanej emancypacji, bo moja babcia nie wróciła do punktu wyjścia. Do Liszkowa przyjechała odmieniona, zwiększyły się jej wymagania, pewność siebie, chciała móc decydować o większej liczbie spraw. To długa walka, ale poniekąd zakończona zwycięstwem, bo uzyskała i we wsi, i w rodzinie zadowalający ją status. Nie da się tak łatwo oddzielić wątków konserwatywnych i postępowych.

Pana babcia pracowała od dziecka, często była to długa, rujnująca zdrowie robota. Jednocześnie na wsi ważna była współpraca, kupowanie jednej maszyny przez kilka rodzin, pomaganie sobie, co tworzyło więzi społeczne.

Nie chcę tego idealizować, bo piszę też, że wspólnota wiejska potrafiła być zamknięta i niewygodna dla ludzi, ­którzy się wyróżniali. Np. teściowie mojej babci byli świadkami Jehowy i dla nich atmosfera we wsi bywała duszna. Spotykało się jednak wiele elementów współpracy, nazywanych przeze mnie wiejskim pragmatyzmem. Ludzie potrafili się w różnych kwestiach dogadać. Jak z dmuchawą do zboża. Można kupić własną, ale po co, skoro korzysta się z niej kilka dni w roku? Lepiej zrzucić się w kilka rodzin i wymieniać. Podobnie z rozwożeniem mleka, były dyżury – dziś ja zawożę do mleczarni mleko swoje i sąsiadów, jutro ktoś inny. Za tym stały warunki strukturalne – kluczem była pewność, że sąsiedzi nigdzie się nie wybierają. Kiedy się komuś pomogło, a ten ktoś się nie odwdzięczył, mógł zostać we wsi czarną owcą.


Kacper Pobłocki: Czas pańszczyzny to przemoc, której już nie znamy, ale też wolność, której już nie mamy


 

To się zmieniło. Gdy mój wujek przejmował gospodarstwo po babci, więzy międzyludzkie nie były już tak silne. Teraz jest zwykła transakcja finansowa – ja ci zapłacę tyle, ty zrobisz to, uściśniemy sobie ręce i koniec.

Jak wpisuje się to w dzisiejsze dyskusje o pracy?

Mamy dwa obozy. Jeden to zazwyczaj osoby starsze, tzw. ludzie sukcesu, reprezentowani np. przez Marcina Matczaka. Mają narrację, że ciężko pracowali, nawet 16 godzin dziennie, dorobili się, więc młodzież powinna wzorować się na nich. Drugi to umowni młodzi, którzy nie chcą tyle pracować, bo to niszczące dla zdrowia i mamy coraz więcej badań pokazujących, że nie przynosi to aż tak dużych korzyści gospodarczych. W dyskusji nie ma miejsca dla kogoś takiego jak moja babcia, która ciężko pracowała, ale nie zgromadziła wielkiego majątku.


Maciej Jakubowiak: Przemocowy światopogląd odłożył się w ciałach i umysłach nas wszystkich. Stąd beztroska, z jaką pewne zachowania nazywamy „chamskimi” i pewne osoby „ciemnymi”.


 

Najbardziej widocznym efektem harówy jest to, że jeszcze przed pięćdziesiątym rokiem życia musiała przejść operację, zaczęła chodzić o kulach, bo jedna z nóg nie wytrzymała obciążeń związanych z nieustannym schylaniem się i przenoszeniem ciężarów. Ona nie jest wyjątkiem: nie tylko na wsi – ale głównie tam – jest mnóstwo osób, które od dziecka ciężko pracowały. Są jednak dla nas niewidzialne i mam nadzieję, że moja książka przyczyni się do tego, by więcej o nich mówić. Narracja o tym, że pracą ludzie się bogacą, jest uproszczona, bo często przez nią zdrowie tracą. Może unikniemy też nadmiernej polaryzacji, bo gdy w dyskusji jest więcej obozów, to wszystko jest z jednej strony bardziej skomplikowane, ale z drugiej łatwiej szukać wspólnych punktów.

Ta polaryzacja zaczęła się rozwijać już w latach 90., które chociażby dla kół gospodyń wiejskich były czarną dziurą, życie na wsi mocno się zmieniło w tej dekadzie.

Przy czym stopniowo. Zwłaszcza w Liszkowie, gdzie PGR-y nie odgrywały większej roli, więc nie doświadczono tam zmiany ustrojowej jako wielkiego wstrząsu. Tak, wiele rzeczy zmieniło się na gorsze, jeśli chodzi o życie społeczno-kulturalne, początkowo spadło zainteresowanie kołem gospodyń wiejskich, bo lokalne władze uznały, że to PRL-owski przeżytek i nie ma sensu w niego inwestować.

W latach 90. zaczęto też zamykać punkty biblioteczne i inne ośrodki kultury na wsi, dodatkowym negatywnym zjawiskiem była wzmożona migracja do miast. Ale nie spotkałem ani jednej osoby mieszkającej w Liszkowie, która nie przyznałaby, że jej prywatny dobrobyt poprawił się w czasach III RP. Tak więc z jednej strony mamy więcej aut i żyjemy o wiele bardziej komfortowo, z drugiej likwidujemy zespół folklorystyczny, drużynę piłkarską, połączenia autobusowe. To paradoks, którego nie odczuwa się w dużym mieście, gdzie dobrobyt prywatny i publiczny zwykle idą ręka w rękę.

W ostatnich latach nastąpił jednak renesans kół gospodyń wiejskich, coraz więcej sołtysek bierze na siebie najróżniejsze zadania i na nowo organizuje życie społeczno-kulturalne na wsi. Znów mamy moment, kiedy „nic się nie dzieje”?

Trochę tak, choć obecny kryzys może to zmienić. Pojawiło się poczucie stabilności, ludzie szybko nauczyli się, jak zdobywać nowe fundusze, np. z UE, na działalność kulturalną. To, że robią to kobiety, nie jest zaskoczeniem, po prostu w jakimś sensie kontynuują tradycję PRL. W przypadku Liszkowa problem polega na tym, że nie da się nadrobić pewnych rzeczy. Młodzież wyjechała, średnia wieku jest bardzo wysoka, ponowne rozkręcenie zespołu folklorystycznego byłoby trudne.

Nastąpiło zerwanie z tym, co było. Liszkowo najpierw zyskało przeszłość, pamięć, tożsamość, ale potem, o czym pisze Pan pod koniec, to zanikło.

Punkt startowy jest dziś jednak na pewno lepszy niż w czasach młodości mojej babci. Kiedy szukałem, co działo się w Liszkowie do lat 50., przed okresem, gdy ona się tam przeprowadziła, natrafiłem na czarną dziurę. W lokalnych gazetach czasem pojawiają się tylko notatki o miejscowej drużynie piłkarskiej.

Na przełomie lat 40. i 50. wsie takie jak Liszkowo nie miały historii, a wszystko, co ludzie wiedzieli o przeszłości, było przekazywane ustnie, brakowało zaplecza instytucjonalnego. Pokolenie mojej babci musiało dopiero wytworzyć historię i to się udało, Liszkowo już ją ma, opowiadam ją w książce.

Z drugiej strony, tak, doszło do zerwania, w tym sensie, że np. nie ma już zespołu Liszkowianek, ale jest pamięć, są zapiski, zdjęcia. Kobiety, które kiedyś w nim występowały, do dziś urządzają spotkania w świetlicy związane z różnymi rocznicami zespołu. Ani moja babcia, ani ja nie wiemy, jaka będzie przyszłość polskich wsi, czy będą się one zwijały, czy rozwijały. Liszkowo jednak – dzięki niej i ludziom takim jak ona – zyskało tożsamość.

Można wreszcie opisać, co działo się tam przez ostatnie siedemdziesiąt lat. I że bohaterami tej historii są jej mieszkańcy. A to bardzo dużo. ©

TOMASZ MARKIEWKA jest filozofem, publicystą, tłumaczem. Wykłada na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Autor książek: „Język neoliberalizmu” (2017), „Gniew” (2020), „Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat” (2021) oraz „Nic się nie działo. Historia życia mojej babki” (2022), której dotyczy ta rozmowa.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2022