Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Próba zmiany układu sił politycznych w Hondurasie kosztowała prezydenta Manuela Zelayę tylko wydalenie z kraju; równie dobrze mogła kosztować go życie. Dominująca w tym kraju oligarchia, aby utrzymać status quo, nie wahała się już w przeszłości poświęcić więcej ludzkich istnień.
Ryszard Kapuściński opisując przyczyny wojny futbolowej, krótkiego, acz krwawego konfliktu pomiędzy Salwadorem a Hondurasem w lipcu 1969 r., którego katalizatorem był mecz eliminacyjny do Mundialu w Meksyku, rysował obraz dwóch krajów rządzonych przez latyfundystyczne elity. Te, nie mogąc poradzić sobie z problemem bezrolnych chłopów, z pomocą piłkarskiego nacjonalizmu wyładowały napięcia społeczne na wojnie, która pochłonęła tysiące ofiar. Dziś ta sama oligarchia, gdy poczuła się zagrożona przez planowane zmiany w konstytucji, mogące uderzyć m.in. we własność ziemi, obaliła ich głównego promotora, a popierające go lewicowe ruchy społeczne wzięła pod wojskowy but.
Gdy w 2005 roku 57-letni Manuel "Mel" Zelaya wygrał wybory, cieszyła się cała elita: zarówno Partia Liberalna (PL), z ramienia której startował, jak i przegrana Partia Narodowa (PN), które dzielą między sobą władzę w Hondurasie.
Zelaya, pochodzący z rodziny latyfundystów, właściciel tartaków i przedsiębiorca, miał być gwarantem jej ciągłości.
Jowialny facet, którego życiorys oraz kowbojski sznyt - dokładne przeciwieństwo lewicowych prezydentów w regionie - czyniły go podobnym do Vicente Foxa, byłego szefa Coca-Coli, prezydenta Meksyku w latach 2000-2006. Początki miał jak należy: nie zważając na protesty, poparł CAFTA, traktat o wolnym handlu pomiędzy państwami Ameryki Środkowej i USA.
Jednak w 2008 roku światowy kryzys cen żywności dał się we znaki Hondurasowi. "Mel" nie mogąc dogadać się z przedsiębiorcami, którzy podbijali ceny, jednostronnie podniósł płacę minimalną o 60 proc. Szukając pomocy, pukał do drzwi organizacji międzynarodowych i rządów całego świata. Otworzył mu jedynie Hugo Chávez i lewica na kontynencie. Honduras przystąpił do Petrocaribe, naftowego sojuszu krajów kupujących wenezuelską ropę na preferencyjnych warunkach, a potem do ALBA, regionalnego bloku polityczno-gospodarczego tworzonego m.in. przez Wenezuelę, Kubę, Nikaraguę, Boliwię i Ekwador.
W miarę jak zyskiwał poparcie biednych oraz lewicy w kraju i za granicą, w jego własnej partii i reszcie klasy politycznej narastała wrogość. Kraj z wolna ulegał polaryzacji: z jednej strony prezydent, ruchy społeczne i związki zawodowe; z drugiej część klasy średniej, oligarchia, Kongres, Sąd Najwyższy, siły zbrojne, Kościół i media.
W rządzonym przez dekady przez prawicowo-wojskowe dyktatury Hondurasie, który był niemal własnością United Fruit (to na jego określenie ukuto termin "bananowa republika"), protektoratem de facto USA i bazą do walki z rewolucjami w regionie, "zbliżenie z komunistami": Castro, Ortegą, Correą, a zwłaszcza Chávezem było dobrym pretekstem. Prawda jest jednak taka, że Zelaya po prostu rósł w siłę, a honduraska "partiokracja" nie mogła sobie pozwolić na naruszenie równowagi sił.
Prezydent w piżamie, "goryle" u władzy
Kroplą, która przelała czarę goryczy, były plany prezydenta przeprowadzenia zmian w konstytucji. Według swoich przeciwników Zelaya chciał, jak swego czasu Chávez, przedłużyć swoją kadencję (w Hondurasie panuje zakaz reelekcji). Ten zaprzeczał i wskazywał na kwestie praw społeczno-ekonomicznych, ziemi i nacjonalizacji surowców. To nie spodobało się oligarchii w kraju, gdzie kapitał z plantacji bananowych przeniósł się do górnictwa i którego 30 proc. terytorium objęte jest koncesjami na wydobycie.
Zelaya chciał zresztą zapytać w referendum obywateli, czy zgodzą się na dostawienie "czwartej urny" w planowanych na listopad wyborach prezydenckich, parlamentarnych i lokalnych, w sprawie powołania Zgromadzenia Konstytucyjnego. Nie mogło być mowy o przedłużeniu kadencji: jego mandat wygasa w styczniu 2010 r., do nowych wyborów i tak nie chciał stawać, a Konstytuanta - jeśli obywatele by się na nią zgodzili - zebrałaby się już pod rządami jego następcy.
Mimo to prawica i kontrolowane przez nią instytucje próbowały referendum zablokować. Ostatecznie armia dokonała zamachu stanu. Nad ranem 28 czerwca, w dniu głosowania, wyciągnęła Zelayę z łóżka i samolotem, jeszcze w piżamie, odprawiła do Kostaryki. Kongres na miejsce Zelayi powołał swojego przewodniczącego Roberto Michelettiego, który już kilkakrotnie próbował zostać prezydentem. Cel wreszcie osiągnął, na bagnetach. Mury stolicy kraju Tegucigalpy wykonały obliczenie: "Micheletti = Pinocheletti".
Do rządu puczystów, w którym zasiedli politycy z PL i PN, z miejsca przylgnęło określenie "rządu goryli". Jeden z "ministrów" określił Baracka Obamę - który za jedynego prawowitego prezydenta uznał Manuela Zelayę - "Murzynkiem, który nie wie, gdzie leży Tegucigalpa".
Leje się krew
Reakcja innych państw, ONZ i organizacji regionalnych była natychmiastowa. Organizacja Państw Amerykańskich (OPA) po raz pierwszy w historii jednogłośnie, razem z USA, potępiła zamach stanu i wykluczyła Honduras ze swojego grona. Żadne państwo na świecie nie uznało puczystów.
W tym samym czasie rząd sprawujący władzę zawiesił prawa obywatelskie, ogłosił godzinę policyjną i wyprowadził wojsko na ulice. Przez kraj przetoczyły się manifestacje przeciwników i zwolenników Zelayi.
Największa zebrała się na lotnisku w stolicy 5 lipca, gdzie kilkaset tysięcy sympatyków Zelayi czekało bezskutecznie na jego powrót - wojsko zablokowało pas startowy, a żołnierze otworzyli ogień do manifestantów. Zginęła jedna osoba, kilka zostało rannych.
Opozycja, która domaga się nie tylko przywrócenia prawowitych władz, osądzenia puczystów, ale i kontynuacji planów reformy konstytucji, zjednoczyła się w Narodowym Froncie Przeciwko Zamachowi Stanu (Frente Nacional Contra el Golpe de Estado), koalicji różnych organizacji rolniczych, indiańskich, części związków zawodowych oraz zwykłych obywateli.
Jedna z liderek Frontu, Bertha Cáceres, z Obywatelskiej Rady Organizacji Ludowych i Indiańskich Hondurasu (Consejo Cívico de Organizaciones Populares e Indígenas de Honduras, COPINH), podkreśla, że mimo represji i brutalności wojska, wszystkie akcje, blokady dróg i mostów odbywają się pokojowo. Bierze właśnie udział w jednej z manifestacji i w słuchawce telefonu słychać okrzyki manifestantów domagających się powrotu "Mela".
Bertha przerywa, by zaraz wrócić do rozmowy: - Jest dzisiaj z nami pierwsza dama do?a Xiomara Castro oraz byli funkcjonariusze konstytucyjnego rządu, którzy podobnie jak większość liderów Frontu otrzymują pogróżki, typu: "zgwałcimy twoją córkę, wiemy, gdzie chodzi do szkoły". Ten rząd i ludzie wokół niego to prawdziwi psychopaci, jak Billy Joya, którego Pinocheletti zrobił ministrem.
Joya to były dowódca niesławnego Batalionu 3-16, szwadronu śmierci odpowiedzialnego za tortury i "zaginięcia" opozycjonistów w czasach dyktatury. Najwyżsi oficerowie, jak gen. Romeo Vásquez, to absolwenci Szkoły Ameryk, kuźni siepaczy latynoamerykańskich reżimów, mających na sumieniu setki tysięcy ofiar w latach 70. i 80. W pierwszych tygodniach wojsko zatrzymało ponad 600 zwolenników Zelayi. Dwóch liderów zginęło z rąk "nieznanych sprawców".
Piłka w grze
Obserwując wydarzenia ostatnich tygodni, ma się wrażenie déj? vu. Podobnie jak cztery dekady temu, w Hondurasie pobrzmiewają dokładnie te same motywy, które swego czasu zarejestrował Kapuściński w "Wojnie futbolowej". Jak niegdyś, zaczęto szukać legitymacji w histerycznym patriotyzmie: zapewniono, że obalając Zelayę, "obroniono Honduras przed wenezuelską inwazją", od razu zaczęto tropić "komunistycznych szpiegów", a gniew ulicy skierowano przeciwko sąsiadom: rządzonym przez lewicę Nikaragui i Salwadorowi.
Zaapelowano też do wyższych uczuć kibica. Salwadorowi oprócz tego, że "komunistyczny", dostało się za to, że "jest tak małym krajem, że nie można w nim grać w piłkę, bo ta wylatuje za granicę" (za identyczne inwektywy ten "mały kraj" czterdzieści lat temu najechał Honduras). Zapewniono też, że pozbywszy się "zdrajcy", ojczyzna teraz już na pewno awansuje do Mundialu w RPA w 2010 r. (są na to spore szanse, zapomniano tylko dodać, że najważniejsze mecze, jak z Meksykiem, reprezentacja wygrywała, gdy "zdrajca" jeszcze urzędował).
To wszystko tylko pozornie wygląda niepoważnie. Jeśli jednak impas się przedłuży, a ekipa los catrachos (jak mówi się o mieszkańcach Hondurasu) rzeczywiście awansuje do Mistrzostw Świata, Micheletti i jego kamaryla będą spokojnie rządzić krajem przez kolejnych pięć lat.