Wilczęta

75 lat temu po Prusach Wschodnich, które teraz miały stać się częścią Związku Sowieckiego, krążyły zagubione niemieckie dzieci. Niektóre odnalazły bliskich dopiero po pół wieku.

22.06.2020

Czyta się kilka minut

Rodzina Willkath z Gumbinnen (dziś Gusiew w obwodzie kaliningradzkim). Gdy latem 1945 r. matka zmarła, pięcioro osamotnionych dzieci – ojciec był w obozie jenieckim – trafiło na Litwę i zostało tam przyjętych przez litewskie rodziny. / WOLFSKINDER-GESCHICHTSVEREIN.DE
Rodzina Willkath z Gumbinnen (dziś Gusiew w obwodzie kaliningradzkim). Gdy latem 1945 r. matka zmarła, pięcioro osamotnionych dzieci – ojciec był w obozie jenieckim – trafiło na Litwę i zostało tam przyjętych przez litewskie rodziny. / WOLFSKINDER-GESCHICHTSVEREIN.DE

Do Królewca wojna dociera na dobre wiosną 1945 r., wraz z nadejściem Armii Czerwonej – choć już wcześniej krwawe żniwo zbierały tu brytyjskie naloty. Rozmiar cierpień, który spadnie wkrótce na niemieckich cywilów, byłby może mniejszy, lecz Adolf Hitler wydaje rozkaz, by stolicy Prus Wschodnich bronić do końca. Ogłoszony twierdzą, Festung Königsberg, Królewiec broni się aż do początku kwietnia 1945 r. Podczas oblężenia sowieckie bomby i pociski zabijają co czwartego ze 100 tysięcy cywilów, którzy pozostali w mieście. To dopiero początek ich gehenny.

Wkrótce Sowieci zamienią przypadającą im część Prus Wschodnich – z Königsbergiem, który od czerwca 1946 r. ma nazywać się Kaliningradem (na cześć zmarłego wtedy Michaiła Kalinina, jednego z weteranów partii bolszewickiej) – w zamknięty obwód wojskowy.

Nadbałtycka kraina wraz z jej niemieckimi mieszkańcami – innych tu prawie nie ma – staje się, za zgodą zachodnich aliantów, łupem Stalina. Jego decyzją Prusy Wschodnie zostają podzielone między Związek Sowiecki i pojałtańską Polskę. Zmienić ma się wszystko. Jak napisze potem niemiecki badacz Christopher Spatz: „tylko niebo pozostało takie samo”.

Wolfskinder

Królewiec i jego okolice to latem 1945 r. ziemia, na której niemiecki cywil jest pozbawiony wszelkich praw. Ludzie giną tu dziesiątkami tysięcy – padają ofiarami morderstw, gwałtów, a głównie głodu i chorób. Litewski pisarz Alvydas Šlepikas (rocznik 1966) tak portretował to miejsce po wkroczeniu Armii Czerwonej w książce „Mam na imię Marytė”, opierając się na relacjach: „bezgłowy trup kobiety przykutej do muru”; „tłum wygłodniałych ludzi, którzy rozszarpują ścierwo konia woziwody”; „matki, które idą razem z dziećmi prosto w stronę niosącego lodowe kry Niemna i wchodzą wraz z nimi do wody bez żadnego słowa, bez żadnej myśli, jakby utopienie się było czymś zwyczajnym”; „dzieci bawiące się niewybuchami”; „zbezczeszczone groby”; „ruiny wysadzonych kościołów”. I jeszcze ten fragment o wielkim kruku: „Tłuste powojenne ptaszysko, prawie człowiek – pełen ludzkiego mięsa”.

Miejscowi Niemcy trafiają na koniec kolejki zaspokajania potrzeb – najpierw należy nakarmić Armię Czerwoną i napływających sowieckich osadników. Przyjezdni zajmują domy, wyrzucają Niemców na bruk, w najlepszym razie pozwalają im wegetować w zabudowaniach gospodarczych.

Po Prusach Wschodnich wałęsają się gromady głodnych dzieci, często zdanych na siebie. Ojcowie potracili się gdzieś na wojnie, matki się pogubiły albo nie żyją (nieraz odejmowały sobie od ust, by głodowe porcje oddać dzieciom i pierwsze umierały) lub zostały deportowane w głąb Związku Sowieckiego jako żywy kontyngent reparacyjny.

Nazwano je Wolfskinder: wilczęta, wilcze dzieci, sunące watahami.

Uwe alias Bronius

Gdy rozchodzi się plotka, że chleb ma sąsiednia Litwa, ponownie będąca republiką sowiecką (wcześniej Sowieci okupowali ją w latach 1940-41, i znowu od 1944 r.) – pchane głodem dzieci ciągną na Litwę.

– Aż do 1949 r. litewskie gospodarstwa wciąż nie zostały skolektywizowane, tamtejsi rolnicy mieli dość żywności. Kursowali w pobliże pruskiej granicy, a nawet do Królewca i handlowali – opowiada mi prof. Ruth Leiserowitz, niemiecka historyczka specjalizująca się w dziejach Prus Wschodnich. – Niektórzy zabierali ze sobą niemieckie dzieci, bo potrzebowali rąk do pracy. Czasem krewni sprzedawali im swoich podopiecznych za jedzenie. Musiano podejmować decyzję o sprzedaży jednego dziecka, żeby mogło jeszcze chwilę dłużej przeżyć kilka pozostałych.

Wiele głodnych dzieci rusza też samodzielnie, aby na Litwie kraść, żebrać, pracować, jeść. Choć wokół roi się od niebezpieczeństw: wszędzie Sowieci, a ponadto w lasach wciąż trzymają się litewscy partyzanci, „leśni bracia”. Niemcom nie ufają ani jedni, ani drudzy. Do polskiej części Prus Wschodnich nie można się już przedostać – region przedzielono granicą.

Sześcioletni Uwe Tritz idzie na Litwę ze starszym bratem i siostrą. Są sami, matka ich zgubiła. Choć „idzie” to za dużo powiedziane: jest tak osłabiony, że siostra taszczy go na plecach. Zima jest wyjątkowo ciężka, ciepła szukają w napotkanych kryjówkach. Oni również usłyszeli, że na Litwie jest dużo jedzenia, i ruszyli, bo w domu nie mieli już czego szukać. Uciekli z niego, gdy zbliżał się front, a gdy wrócili, zastali Sowietów, od których usłyszeli, że są „małymi nazistami” i mają się wynosić. Oni, ofiary wojny.

Z czasem Uwe staje się dla brata i siostry zbyt dużym obciążeniem. Gdy kryją się w jakiejś chatce, rodzeństwo obiecuje, że wróci po niego, i odchodzi. Nigdy nie wróci. „Mojemu bratu, mojej siostrze i moim rodzicom udało się dotrzeć do Niemiec i tam się odnaleźli. Siostra powiedziała, że umarłem” – mówił Uwe we wspomnieniach, wysłuchanych kilkanaście lat temu w ramach „The Wolfskinder Project” (projektu naukowego, podczas którego zbierano relacje ówczesnych dzieci).

Chłopiec wałęsa się sam, ostatkiem sił. Zostaje przygarnięty przez rolnika w litewskich Taurogach, otrzymuje nową tożsamość (Bronius Dapkus), dorasta. Dopiero w 1985 r. dzięki Czerwonemu Krzyżowi udaje mu się nawiązać kontakt z matką. Pojedzie do niej do Niemiec na krótko przed jej śmiercią. Jednak ta nie uwierzy mu, że jest jej zagubionym synem.

Styk prusko-litewski

Litewscy chłopi przygarniają wiele wilczych dzieci: jedni z dobrego serca, inni traktują je jak parobków pańszczyźnianych. Wtedy ich życie pozostaje piekłem. Nieraz odmawia się im prawa pójścia do szkoły. Słyszą, że „parobek uczyć się nie musi”.

– Niemiecki chłopak był dobrą inwestycją dla litewskich rolników – tłumaczy Leiserowitz. – Z czasem mógł znaleźć sobie dobrą litewską żonę. Natomiast z dziewczynami było odwrotnie. Dziewczyny często padały ofiarą gwałtów, miały wśród Litwinów złą opinię. Nikt nie chciał, żeby ich synowie się z nimi żenili. Mówiono: „Skąd mamy wiedzieć, jaka jest ich przeszłość?”. Były też wykorzystywane przez rolników, którzy ich przygarniali. Wiele zawierało nieszczęśliwe związki, rozwodziły się, ukrywały przed mężami swoje pochodzenie.

Leiserowitz mówi mi, że gdy potem pojawiła się możliwość poszukiwania bliskich, starzejący się ojcowie tych dziewczyn – teraz już kobiet – często nie mogli się pogodzić z tym, że ich córeczki są teraz dojrzałymi kobietami. Gdy jedna z nich odnalazła po latach ojca, ten w pierwszej paczce wysłał jej lalkę.

Wolfskinder były wtedy częścią większego zjawiska: po całej Europie Środkowej i Wschodniej włóczyły się pogubione lub osierocone dzieci. Ale właśnie tu, na styku prusko-litewskim, zaistniało kilka szczególnych okoliczności, które stworzyły fenomen Wolfskinder.

– Dla potrzebujących rąk do pracy Litwinów dziecko pruskie miało przewagę nad rosyjskim czy ukraińskim. Przygarnięcie go było też symbolem sprzeciwu wobec Moskwy. Poza tym uwierzyli, że pruskie dziecko to „coś lepszego” – mówi Leiserowitz.

Litwini nie mogą oficjalnie adoptować niemieckich dzieci. Przyjmując je, dużo ryzykują. Zabraniają więc im mówić po niemiecku, dają nowe imiona, tuszują ich tożsamość. Henrik staje się Henrikasem, Franz – Franasem. W tym czasie tożsamości zmienia się przymusowo w wielu miejscach i okolicznościach, ale tu wyrywa się ją z korzeniami. Dlatego gdy później rodziny z Niemiec będą szukać zguby, ich wysiłki okażą się nadaremne – pod starymi imionami i nazwiskami niczego nie da się znaleźć.

Bywa, że nowi opiekunowie często ani słowem nie zająkną się o niemieckim pochodzeniu swoich podopiecznych również przed nimi samymi. A ci, których przygarnięto w wieku kilku lat, z czasem nabierają przekonania, że dawne życie im się przyśniło. Pisał Šlepikas: „To, co wydarzyło się w ostatnich miesiącach wojny i tuż po jej zakończeniu, tak przygniotło ludzi, że wszystko, co pamięć wyrwała przeszłości, zdawało się nieprawdą. Wydawało się, że nigdy nie było pokoju, bezpiecznych i ciepłych domów, sytych i smacznych posiłków”.

Amnezja Luise Quietsch

Takie właśnie wrażenie miała mała Luischen. Luischen (to zdrobnienie od Luise) ma pięć lat, gdy musi uciekać. Ciężko chora matka każe jej powtarzać w pamięci: „Nazywam się Luise Quietsch, nazywam się Luise Quietsch”. Wspomnienia dziewczynki z tego czasu to jedynie pojedyncze miejsca i obrazy: stacja kolejowa, martwy koń, walizka z rozsypanymi zabawkami, które zabroniono jej podnieść. Płonące lasy, drzewa wyglądające jak wielkie świece. Głód.

Luise nie pamięta, jak zgubiła matkę i siostrę. Gdy zostaje sama, idzie i idzie, aż dociera w okolice Kowna (stolicy międzywojennej Litwy). Tam trafia do sowieckiego obozu wojskowego, gdzie wypatrzy ją żołnierz. W domu opowie o ślicznej dziewczynce, przygarną ją jego teściowie, którzy swoje dzieci zdążyli odchować. Potem ciąg przypadków sprawi, że mała Niemka trafi do dobrej litewskiej rodziny. Idzie do szkoły, zna już litewski. Później, jako dorosła, pracuje w sowieckim ministerstwie, ma spokojne życie.

W 1985 r. – 40 lat po tym, jak przygarnęli ją państwo Pipireite – wraca z pracy. Przechodzi obok sklepu z zabawkami, na wystawie zauważa pajacyka i w myślach automatycznie nazywa go z niemiecka Hampelmann. Dziwi ją to. Skąd zna to słowo? Przecież nigdy nie uczyła się niemieckiego…

Z czasem dojdzie do wniosku, że może te obrazy z poprzedniego życia, które czasem ją prześladowały, są jednak prawdziwe. Zaczyna uczyć się niemieckiego i po kilku miesiącach posługuje się nim płynnie. Język wskakuje w stare zawiasy. Okazuje się, że to nie był sen.

Amnezja Luise to los wielu Wolfskinder. Najmłodsze często zapominają o przeszłości. Niektóre dowiadują się prawdy przypadkiem, inne od umierających przybranych rodziców. Inne umierają w przeświadczeniu, że urodziły się Litwinami i Litwinkami.

Luise odnajduje w końcu swoich braci. Podczas pierwszego spotkania, po 52 latach, najstarszy wita ją słowami: „Ach, Luischen, aleś ty urosła”.

Powroty po latach

Luise Quietsch zakłada organizację, która pomaga wielu Wolfskinder ustalić swoje pochodzenie, a chętnym wyjechać do Niemiec. Szuka też tych, które o swojej przeszłości nie mają pojęcia.

– Było dużo przypadków zapomnianych i później odzyskanych tożsamości. Znałam wiele takich ludzi – mówi prof. Ruth Leiserowitz. – Ponad sto osób wyjechało z Litwy do Niemiec. Jednak wielu nie chciało jechać. Mówili, że większość życia spędzili na Litwie i tu jest ich dom. Większość nie pamiętała niemieckiego, niektórzy próbowali się go nauczyć. Gdy jeden pan, rocznik 1938, opanował znów język, nie wiedzieć czemu wrócił mu twardy pruski akcent.

Bywało, że krewni w Niemczech mieli żal, iż zagubione dzieci nie wróciły wcześniej. Nie znając realiów życia w Związku Sowieckim, sądzili, że nie wracały z własnej woli, że porzuciły rodzinę. Nie zawsze też brat czy stara matka chcieli brać sobie na głowę kogoś jakby obcego, człowieka z dalekiego Wschodu.

Na przykład Genrich Tschupailis – tak nazywał się do końca życia. Miał siedem lat, gdy w poszukiwaniu jedzenia jechał pociągiem z Prus na Litwę. Zaspał w wagonie, złapał go sowiecki żołnierz, zabrał na rynek pobliskiego miasta i sprzedał za butelkę wódki. Chłopiec zapadł na tyfus, który może skutkować pogorszeniem pamięci. Zapomniał, jak się nazywa – i gdy bliscy z Niemiec szukali go pod starym nazwiskiem, nie mogli odnaleźć.

W 2002 r. niemiecka telewizja pokazała film dokumentalny o jego losach: „Der lange Weg der Wolfskinder” (Długa droga wilczych dzieci). Film obejrzeli krewni Genricha. Nawiązali kontakt i utrzymywali go przez lata. Przyznali jednak, że zdecydowali się na to, bo zobaczyli w filmie, iż Genrich jest porządnym człowiekiem. Gdyby otrzymali od niego np. list, być może by go zignorowali.

Dziś ostatni żyjący Wolfskinder przekroczyli osiemdziesiątkę. Być może wielu nadal nie ma pojęcia o swoich korzeniach. Nigdy też nie dowiemy się, ilu ich było – na pewno wiele tysięcy. ©

Prócz źródeł wymienionych w tekście, korzystałem także z książki Karla-Markusa Gaussa „Niemcy na peryferiach Europy”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz zajmujący się Europą Wschodnią, redaktor dwumiesięcznika „Nowa Europa Wschodnia”. Autor książki „Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium”, Czarne 2018.  Za wydany w 2020 r. reportaż „Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku” otrzymał podwójną… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 26/2020