Więcej niż chemia

Zygmunt "Muniek" Staszczyk, muzyk i wokalista: Nie będę się kłócić z facetem, który mi wystawia dowody na nieistnienie Boga, ani z tym, który mnie oskarża, że modlę się z tchórzostwa. Tak samo nie pomyślę nigdy, że skoro wierzę, to jestem od kogoś lepszy. Rozmawiał Tomasz Ponikło

03.08.2010

Czyta się kilka minut

Tomasz Ponikło: Nie wyglądasz jak celebryta.

Zygmunt "Muniek" Staszczyk: Bywam w różnym towarzystwie, wcale nie samych artystów, więc mam dystans do snobizmu, zresztą nigdy nie kategoryzowałem ludzi po wyglądzie. Ale mam też znajomych, którzy mówią: "Muniek, zadbaj o siebie, przecież cię stać". Zbywam to.

A Twoja mama? Matki chcą, żeby synowie dobrze wyglądali.

Nie róbmy jaj, Zygmuś jest dorosły, ma 47 lat. Mamie zdarza się powiedzieć, że mam niezasznurowane buty, tyle. Jest ze mnie dumna i to jest najważniejsze.

Tata?

Tata wariuje na punkcie swojego hobby: zbiera krawaty, ma ich całą szafę. Nie odziedziczyłem po nim pasji, żeby się dobrze ubrać, a on bardzo lubi komplementy na ten temat.

Często odwiedzasz rodziców?

Raz to ja się u nich zatrzymuję, np. jadąc na koncert, a raz, chyba częściej, rodzice do mnie przyjeżdżają. Lubię to, bo w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że czas naprawdę ucieka. Paru moich przyjaciół już wtedy mi mówiło: "Stary, trzeba się z rodzicami spotykać, bo potem nie wiadomo, co i jak. Ja teraz żałuję, bo ich już nie ma i szkoda mi straconej szansy". Więc kilka dobrych lat temu, kiedy osiągnąłem stabilność finansową, zacząłem im fundować wakacje, żeby, wychowani w peerelu, zobaczyli więcej świata niż tylko Bułgarię i Węgry. Ale potem stwierdziłem: "Fajnie, bo byli już tu i tam, ale jedźmy kiedyś razem". I od razu myśl, że się pewnie zanudzimy. Trzy lata temu pojechaliśmy na Kretę, w zeszłym roku byliśmy na Malcie, w tym roku w Egipcie...

Twoi rodzice i Ty ze swoją rodziną?

Z żoną i dziećmi jeżdżę na wakacje osobno, z rodzicami osobno. Oni biorą pokój dwójkę, ja jedynkę, każdy robi, co chce, i w efekcie dużo czasu spędzamy wspólnie. Mama mówi, że ma szczęśliwą jesień życia, a była kierowniczką sklepu w czasach kartek, ojciec pracował w hucie jako pracownik fizyczny. Rodzina robotnicza, więc emerytura też robotnicza. A ja się cieszę, że mam jeszcze okazję z nimi normalnie funkcjonować, dać im szczęście.

***

Odkupujesz jakieś dawne winy?

Nie, nie było nigdy między nami wielkiego oddalenia. Jestem jedynakiem i był czas, kiedy - po tym, jak wybyłem z domu i przez następne lata byłem w kontrapunkcie - nasza relacja się ochłodziła. Rodzice chcą zawsze dobrze dla swojego syna, bali się, co będzie, w domu nie było tradycji muzycznych, chcieli przede wszystkim, żebym zdał maturę, jak się dostałem na polonistykę, myśleli, że może zostanę nauczycielem. Ale kiedy ruszyłem

z T. Love, kibicowali mi. Teraz o tym gadamy na luzie, dobrze, że się udało, ale rodzice przeżyli kupę nerwów. Zbliżyliśmy się dopiero jakieś 10 lat temu.

Patrząc na nich dzisiaj myślisz, że są udanym małżeństwem?

Rodzice się kłócą, mama zrzędzi, tata nudzi, wiadomo, ale są ze sobą. I dzisiaj, kiedy są po siedemdziesiątce, chcą być ze sobą tak samo jak wtedy, kiedy sobie powiedzieli, że chcą się razem zestarzeć.

Związek dwojga ludzi to trudna sprawa. Mało znam par, które są ze sobą od początku, większość znajomych jest po rozwodzie. Życie to rzeka, nie da się go zamknąć w sesji zdjęciowej, powiedzieć ludziom dzisiaj: "przeżywam kryzys", a jutro: "mam renesans miłości". Nikogo nie oceniam, ale życie jest jedno. Liczy się konsekwencja, a kiedy dzieją się różne rzeczy, to trzeba z nich wyciągać wnioski. Jak masz kasę, wszystko możesz zmieniać, zostawić żonie mieszkanie, samemu kupić nowe.

Moi rodzice mieszkają w bloku - jeśli wiesz, co to znaczy, to wiesz też, że świadomość bytu jest wtedy inna. Ktoś, kto ciężko pracuje na chleb, nie myśli o tym, żeby mieć szesnaście kochanek, bo nie jest rozpasany.

Sam jestem z kobietą od 25 lat po wielu, wielu burzach. Jesteśmy razem, bo jesteśmy przyjaciółmi. Niektórzy mówią, że ze strachu. "Bo człowiek boi się samotności". Ci samotni mówią, że chcieliby mieć rodzinę, ci, co mają rodziny, że chcieliby poszaleć, ci, co poszaleli, że marzą o spokoju, i że ja też tak gadam, bo sam jestem ten, co poszalał.

Ale trzeba dorosnąć, potraktować serio słowa przysięgi małżeńskiej, mówisz je tylko raz, tylko jednej osobie, one są ważne już zawsze. Nie wiem, czy wytrwam w tym związku, choć mam nadzieję, że tak. Bo co mi da przepiękna 20-latka? Wszystko super, a starzenie się? Wspólne problemy? A cierpienie? Cierpienie nie jest do końca złą rzeczą, wiele cię uczy, pokazuje prawdziwą wartość myślenia "moje, moje, moje".

I zostaje, jak śpiewasz, "popiół w moim domu".

Wielu ludzi nie walczy o związek. Kiedy są na krawędzi, odpuszczają, mówią: "Wypaliło się". Mówią: "Mam nową kobietę, jest dobrze". Zdarzają się pomyłki, to osobna sprawa, ale nawet jak jest bardzo źle, zawsze trzeba powalczyć o tę drugą osobę. Nie da się budować na nowo bez dawnych obciążeń.

Nie mogę powiedzieć, że czegoś specjalnie żałuję. Robiłem głupoty, popełniałem błędy, wiele z nich pewnie będę popełniać nadal. Nagrałem gorsze płyty, miałem gorsze dni, krzywdziłem ludzi. Ale też dawałem radość. Tak samo jest w moim związku, i tak samo w związku moich rodziców. Człowiek jest słabą istotą, nie może się wciąż bić po klacie, bo upadał wiele razy. Choć dzisiaj jest szał, że wszystko musi być perfekcyjne.

A co to znaczy, że związek jest perfekcyjny, albo czy da się perfekcyjnie wychować dzieci? I co to znaczy "rodzina dysfunkcyjna"? Każda rodzina jest dysfunkcyjna. Piszą w książkach psychologicznych jak zaklęcie: "dysfunkcyjna, dysfunkcyjna". Jakbyś przeczytał je wszystkie, to byś stwierdził, że masz cały katalog takich dysfunkcji. Po prostu na człowieka czyhają różne rzeczy, małżeństwo od nich nie chroni. A ja jak każdy: upadam, podnoszę się, upadam, podnoszę się.

Trend w mediach jest taki: "Masz jedno życie, nachap się jak najbardziej, dziewczynę wymień na młodszą, bla, bla, bla". Wiem, o co chodzi, bo mam te pokusy i pozbyć się ich wcale nie jest łatwo. Tylko że tutaj zawsze ktoś zostaje skrzywdzony. "Ale jak dzieci są dorosłe, to już można". Tak sobie tłumaczysz, a potem idziesz już serią: i następne, i następne. Wmawiasz sobie, że może wcale nie krzywdzisz, że może tak naprawdę dopiero teraz znajdujesz szczęście...

Możesz być szczęśliwy kosztem czyjegoś nieszczęścia?

Nie, ale ludzie to wypierają, mówią, że to się w ogóle nie dzieje. Dużo zależy od światopoglądu, chociaż znam ateistów, którzy są bardziej miłosierni od wielu ultrakatolików, lecz nie oceniam teraz, gdzie znajdujesz Boga, bo nie to jest w tej sprawie punktem odniesienia. Po prostu jestem przekonany, że nie możesz zbudować szczęścia na ranie. Chociaż i tak się wciąż ranimy, chociaż wciąż coś zawalamy. Kołakowski mówił wręcz, że życie zawsze kończy się klęską, ale ja się pod tym nie podpisuję.

O wiele więcej dowiemy się po śmierci. Nie będę się kłócić z facetem, który mi wystawia dowody na nieistnienie Boga, ani z tym, który mnie oskarża, że modlę się z tchórzostwa. Tak samo nie pomyślę nigdy, że skoro wierzę, to jestem od kogoś lepszy. Kumpel mówi mi ostatnio agresywnie: "Prawdziwa odwaga to jest powiedzieć, że Boga nie ma, a wierzyć, że jest - to tchórzostwo". "Spoko, człowieku - odpowiadam. - Kiedyś się o wszystkim przekonamy, po co mnie obrażasz, nie jestem twoim wrogiem".

Zwątpienie zawsze towarzyszy człowiekowi, zwątpienie jest elementem wiary. Nigdy nie mówię, że coś już odkryłem - wiem tylko jedno: tak naprawdę fajny jest spokój i harmonia, czasem zdarza mi się tego doświadczyć. A zamęt wiąże się ze wszystkim, co z pewnością nie pochodzi od Boga, ale od człowieka. Zamęt to jest 15 sms-ów, to są chętne kobiety, biznes, show-biznes. Wiadomo, że nie zostanę farmerem ani nie pojadę na Alaskę. Świat mnie tutaj otacza i to jest mój świat, w którym muszę znaleźć własną przestrzeń.

A wiara - ja tę wiarę po prostu gdzieś w sobie mam. Wiara to dla mnie nie kwestia intelektualna, ale emocjonalna, wręcz dziecięca. I kilka razy tę Obecność poczułem. A ktoś mi zaraz mówi: "To jest tylko chemia, wszystko odbywa się w twoim mózgu, wytłumaczę ci ten proces...".

I co Ty na to?

Że mówię tylko o własnym, ważnym dla mnie doświadczeniu. Mogę się mylić, ale wydaje mi się, że kilkakrotnie odczułem obecność Boga.

Jak?

Nic mi się nie ukazało.

Przez ludzi, przez sytuacje?

Przez ciąg zdarzeń. Kiedyś otrzymałem to, o co prosiłem, wyszedłem z sytuacji bez wyjścia. Nie chcę robić za świętoszka, bo jestem człowiekiem zagubionym, więc nikogo nie pouczam. Ale powiem ci jedno: kiedy naprawdę - ale tak n a p r a w d ę - poprosisz o coś Chrystusa, to wszystko będzie dobrze. Tylko dużo zależy od ciebie, bo nie możesz dać ciała. I bądź, do cholery, cierpliwy. To nie jest pan na posyłki, a modlitwa to nie biznes. Wierzę, że Bóg jest i dlatego życie przyjmuję jako dar. Ze wszystkiego chcę wyciągać wnioski, z upadania na pysk też.

Pytasz, czy Bóg przychodzi przez ludzi. Idę do spowiedzi, przyzwyczajony, że młodzi, wyrozumiali księża wszystko, co mówią, to: "Pracuj nad sobą". Trafiam na starego księdza w swoim kościele, którego znałem z porannych Mszy, chodzę zwykle na 8.00, nie dlatego, że się wstydzę, bo już dawno przestałem się wstydzić chodzić do kościoła - po prostu lubię poranki. Sądząc z kazań ksiądz nie był za mądry. W konfesjonale mówi, że nie da mi rozgrzeszenia, a ja myślę: "Co za beton". Poczułem się jak banita. Siedzę w kościele i myślę: "Koleś mnie totalnie poniżył, wykluczył mnie". I dalej: "Sam pewnie nie lepszy, co z niego za kapłan, powinien zrozumieć, debil, i takie głupie kazania gada". Ale to pozwoliło mi jedną bardzo ważną rzecz zmienić na lepsze, bo musiałem zacząć działać. "Cholera, on miał rację". Dlaczego na niego trafiłem?

Często sam Bóg daje człowiekowi prztyczka, żeby uniknąć pułapki nawrócenia, kiedy stajesz się neofitą, chodzisz, gadasz, zakochujesz się w Chrystusie. Taki jesteś gorący, a wciąż dajesz ciała. Masz paru znajomych, w tym kilku księży, i to takich niegłupich, bo dzielisz ich na głupich i niegłupich, idziesz z tym pytaniem do nich. "To chleb powszedni, musisz iść dalej". Idę, zbliżam się, o, jak się zbliżyłem... - a robię w życiu jeszcze większy syf niż wtedy, kiedy byłem oddalony.

***

Nie chcesz być jak nauczający neofita, ale pisząc teksty, wiesz, że one idą w świat, traktowane mniej lub bardziej, ale poważnie. Pisałeś 20 lat temu, piszesz dzisiaj. Coś się zmieniło w tym pisaniu?

Nie chcę ludzi częstować śmiercią. Napisałem kiedyś piosenkę, niby cyniczną, gdzie wcieliłem się w diabełka, który opowiada o narkotykach. Na spotkaniu z młodzieżą w liceum wstała dziewczyna: "Stary, ty namawiasz do ćpania". Nigdy więcej tego numeru nie zagrałem. Ale kilka naszych piosenek mieści się w jakimś nurcie mówienia o sprawach wiary, Boga. W tej szorstkiej muzyce opartej na bluesie chciałbym dać - nie powiem, że pozytywne przesłanie, bo wszyscy dzisiaj tak mówią, ale - nadzieję.

Jakieś 15 lat temu para heroinistów podeszła do mnie po koncercie: "Wasza muzyka pomogła nam wyjść z ostrego ćpania". I to jest coś, bo przecież naszą muzyką nie zmieniamy świata, mówimy tylko o dzisiejszych emocjach.

I pięć lat po takim spotkaniu śpiewasz o witaminie A[mfetaminie], witaminie K[okainie]?

No właśnie, wtedy się pogubiłem, za dużo narkotyków, za dużo alkoholu. Na szczęście fani nie zapamiętali tej piosenki, tej mojej zabawy, że fajna konwencja, że znak czasów, bo wszyscy ćpają, bo pojawiła się dilernia, szeroki dostęp. Co jest fajnego w ćpaniu? Nic. Kiedy narkotyki pojawiły się w latach 60., ludzie szukali w nich jakiegoś sacrum, dzisiaj to zabawa, popkultura, nałóg.

Co się dzieje, że w końcu z takiego stylu życia wychodzisz?

Ale ja do końca z hedonizmu nie wyszedłem.

Jednak wyrwałeś się, czy to żona Cię wyrwała?

Wiesz, to uproszczenie, byli też przyjaciele, a żona mogła ode mnie odejść, ale tak się nie stało, bo powalczyliśmy o siebie. Tylko jestem ostrożny, bo strasznie się wkurza, kiedy mówię jakieś peany na jej cześć. "Mąż się podlizuje przez prasę" - tego nienawidzi. Ale też nie chcę, żeby wyszła z tego gładka opowieść. Oprócz bliskich ludzi ważne jest też coś więcej. Chęć, żeby stać się bardziej męskim, szlachetnym, odpowiedzialnym, żeby wyrosnąć z roli chłopca, a ja strasznie długo byłem chłopcem. Co mnie jeszcze trzyma? Boże kochany, nie chcę za dużo mówić o Chrystusie, bo to aż nieprzyzwoite. Rozmawiasz z człowiekiem, który nie jest do końca dobry, i swoje nabroił, a będzie ci mędrkować o Chrystusie. Powinienem się zamknąć.

Tchórzysz?

Zrozum, udzieliłem kiedyś wywiadu, w którym wyszedłem na nawróconego. Kiedy teraz księża mnie zapraszają na spotkania, jakby nagle mieli na mnie monopol, to nie idę. Nie dlatego, że nie chcę, nie dlatego, że się odwróciłem, wręcz przeciwnie. Ja już czuję tę bliskość z Chrystusem i nikt mnie od niej nie odsunie. Chcę być uczciwy, więc odmawiam.

Moje życie nie jest nadal na tyle poukładane, żebym mógł śmiało powiedzieć, że żyję jak trzeba i mogę dawać przykład. Prawdą jest, że wielokrotnie pomagał mi Jezus, ale jest też prawdą, że ciągle jestem kanalią. Nie skrzywdziłbym człowieka, nie chcę źle w życiu robić. Że tchórzę? To wszystko jest naprawdę skomplikowane.

Czujność, umiar - trudne słowa. Musisz się kontrolować, dekalog jest ciężki, ale konieczny. Muszą być ramy, których się chwycisz, bo inaczej nie poradzisz sobie ze swoim rozumem, ze swoją wolnością. Ktoś znowu powie, że to strach. Niech mówi, ja wiem, że spokój, jaki we mnie czasem pomieszkuje, daje Bóg. Niepokój, chaos, zamęt, nerwy, nałogi - na pewno nie On.

***

Chrystus przychodzi nie do sprawiedliwych, ale do tych, co źle się mają.

Uważaj, bo tak sobie można mówić: "Źle się mam, jestem grzesznikiem i do mnie przychodzi". To prawda, tylko mamy się z tego powodu uśmiechać i uznać, że w takim razie nie musimy nic ze sobą robić?

Ten stary ksiądz miał rację. Ci młodsi, kiedy stawaliśmy się kumplami, wszystko załatwiali takim "rozumiem, rozumiem", a mi to pasowało, bo "rozumie" młody ksiądz, intelektualista. A ten stary jak młotem przyłożył, jak uderzył niczym Święta Inkwizycja... Bardzo dobrze, bo inaczej pewnie dalej bym nad sobą skamlał, zamiast wziąć się do roboty. Więc tak, Chrystus przychodzi do tych upodlonych, do mnie wielokrotnie przyszedł, do znacznie gorszych przychodzi.

Jest jeszcze jedna sprawa. Szatan. Dla mnie dowód na istnienie Boga to przede wszystkim szatan, chociaż to też brzmi jak prymitywna bajka. Wiele razy doskonale go odczuwałem, nawet w świętym miejscu, w pustelni albertynów, gdzie chciałem być tylko z Bogiem. Ale za bardzo chciałem tego Boga "zjeść", więc pokazał mi miejsce w szyku: "Nie za dużo, człowieku". W środku świętego miejsca takie energie zaczęły pulsować, jakby ktoś mnie chciał stamtąd wywalić na zbity pysk.

Upadasz, wstajesz, upadasz, wstajesz. Sam się dźwigasz, coś Cię dźwiga?

Wiara i nadzieja, ale wtedy, kiedy jest walka, chęć zmiany, próba pracy nad sobą, i to wieloletnia. I energia ludzi, przyjaciół, bliskich. Oni dają ci sygnał, kiedy twoje napompowane ego bierze górę, co zawsze kończy się klęską. Zawsze przesadzisz z jakimś przesytem, który doprowadzi cię do rozpaczy.

Przesyt prowadził cię do rozpaczy?

Wiele razy.

Czego miałeś za dużo?

Hedonizmu. Jesteś człowiekiem znanym, popularnym, do tego słabym i próżnym, bo artystyczne zawody są egoistyczne, ale to pozwala ci iść do przodu. Tylko po drodze ranisz ludzi. "Hipokryta, przeprasza, a potem robi to samo". Ale same przeprosiny też są ważne, dawniej bym na to nie wpadł, żeby parę osób przeprosić. Przesyt, rozpasanie, rozpieszczenie, jesteś na świeczniku, nie wiesz, jaki stosunek mają do ciebie ludzie, klepią cię po plecach, dziewczyny się uśmiechają. A co ty niby wiesz? Z żoną poznaliśmy się, kiedy byłem nikim, muzykiem bez pieniędzy znanym w wąskim środowisku, a nie "Muńkiem". Spojrzała na mnie jak na człowieka: "Spróbujmy". Zaczęła się przyjaźń, to się liczy.

Bez świadomości Chrystusa i istnienia Krzyża, nie miałbym dziś nad tym żadnej refleksji. Może pewne sprawy byłyby mniej bolesne, może powiedziałbym ci, że nagrałem superpłytę, że ma już status złotej, że nagram jeszcze piętnaście takich albo lepszych - że w ogóle jestem mistrzem. Nie, nie jestem świetny. Ktoś powie: "Po cholerę się biczujesz?". A może z tego biczowania coś wynika, może się stopuję, kiedy trzeba. "E tam, hipokryzja katolicka".

Albo Wielki Piątek wiele lat temu. Spowiedź po stu latach, idę, bo strasznie mnie coś w środku boli, do tego męczy kac. I w kościele leżała Biblia, zacząłem czytać i znalazłem odpowiedź na swoje wątpliwości. Może to przypadek, wiem, tandetna opowieść, ale się zdarzyła. Dlaczego w ogóle o tym mówię, skoro nie pytasz? Nie pogadamy o muzyce?

Zygmunt "Muniek" Staszczyk (ur. 1963) jest liderem zespołu T. Love, wokalistą, autorem tekstów. 15 marca ukazała się jego solowa płyta "Muniek". Jest żonaty, ma dwoje dzieci.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2010