Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Polacy przyjmują sukcesy łapczywie i z wdzięcznością. Dlatego też srebro Adama Małysza na olimpiadzie w Vancouver to coś znacznie więcej niż kolejny medal w kolekcji. Skromny sportowiec z Wisły ucieleśnia to, co lubimy najbardziej: spisywany na straty, po kilku sezonach słabszych występów, w najważniejszym momencie podnosi się i toczy w najlepszym stylu walkę o złoto. Nie odpuszcza, ciągle ma apetyt na więcej, przy tym nadal pozostaje tym samym miłym człowiekiem, o którym wszyscy mówią z rozczuleniem "Adam". Mimo że osiągnął sportowe szczyty, z jego ust nie padły nigdy słowa, jakie wypowiedziała rok temu polska florecistka: "nie mam w sobie walczaka". Otóż Małysz nadal ma w sobie walczaka, i choćby dlatego powinien być punktem odniesienia nie tylko dla sportowców.
Prawdopodobnie za to wszystko sportowiec po powrocie do kraju będzie noszony na rękach. Może zdarzy się jakiś medal od prezydenta, może śniadanie u premiera, może zostanie sportowcem roku. Ciesząc się z zasłużonych zaszczytów dla Małysza, nie zapominajmy, że powinniśmy go uwielbiać nie tylko za zwycięstwa. Razem z nimi skoczek z Wisły przynosi bowiem to, czego tak bardzo brakuje w polskim życiu zbiorowym: prawdziwą radość.