Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Przed lekturą felietonu Józefy Hennelowej “Czy mogę nie iść na film Gibsona?" (“TP" nr 9/04) byłem już przekonany, że chcę obejrzeć wchodzącą na ekrany “Pasję". Choć nie lubię dosłowności współczesnego kina ani okrutnych scen, a po pierwszych zapowiedziach prasowych byłem filmowi nawet niechętny. Do kontemplacji najbardziej potrzebuję ciszy albo muzyki instrumentalnej. Religijne dzieła plastyczne odbieram jako sztukę, rzadko w swej wielkości mówiącą mi o Bogu. Więcej dowiaduję się z niej o człowieku (udał się Bogu), co też jest ważne. Oglądając “Pasję" Gibsona chcę przeżyć ból, przed którym trudno będzie mi się obronić. Chyba że wyjdę przed końcem projekcji, czego nie wykluczam. W środę popielcową słyszymy “nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię". Do kina wybieram się jako ten, który wierzy w Ewangelię, ale ciągle ma kłopot z nawróceniem. Może powinienem napisać “z nawróceniem mojego dnia powszedniego"? Czy ten film mi pomoże? Ewangelie nie zostawiają przecież świadectwa o nawróceniu wśród zwykłych uczestników tamtych wydarzeń (setnik znalazł się wówczas w Jerozolimie z powodu służby w wojsku).
Ma rację felietonistka, że obejrzenie “Pasji" nie jest obowiązkowe. Sam byłem bliski takiej decyzji. Ale są chyba możliwe przyczyny, dla których poznanie tego filmu nie sprowadza się jedynie do ciekawości. Wierzę, że można to uczynić z pobudek religijnych i tylko one, tak mi się wydaje, zaprowadzą mnie do sali kinowej.
Mirosław R. Kaniecki (Brodnica, woj. kujawsko-pomorskie)