W poszukiwaniu formy

Podróż była dla niego nie tylko przygodą, ale i ćwiczeniem. Próbą siły i słabości - w miarę upływu lat coraz bardziej świadomą. Zawodami, w których nie zawsze się wygrywa, ale w których przegrana bywa cenniejsza od zwycięstwa.

15.04.2008

Czyta się kilka minut

Zmarły przed 10 laty Nicolas Bouvier, autor "Oswajania świata", "Ryby-skorpiona" czy "Kroniki japońskiej", nigdy nie nazwałby się pisarzem. Widział w sobie wyłącznie piszącego podróżnika. I nie chodziło tu o - fałszywą czy nie - skromność.

Po prostu: książka, artykuł czy fotografia nie były dla Bouviera ani koniecznym zadaniem, ani nawet ubocznym acz przydatnym (także finansowo) "produktem" podróży. Stanowiły natomiast istotny element - równie konsekwentnego, co brutalnego - rozliczenia z przebytą drogą. A także rodzajem "duchowego dziennika", zapisem zmiany, jakiej doświadczenia konkretnego miejsca, spotkania, bólu czy olśnienia dokonywały w podróżniku.

Cejlońska iluminacja

Z drugiej strony trudno byłoby nazwać Szwajcara błędnym rycerzem czy wędrowcem powierzającym się całkowicie przypadkowi - zbyt dobrze wiedział, gdzie i jakiej zmiany szuka. Czy od początku wiedział, dokąd chce dojść? Raczej nie. Na pewno miał przeczucie celu, ale ten objawiał się w miarę kolejnych kilometrów i kolejnych miesięcy podróży. Nie chodziło wyłącznie o dotknięcie egzotyki, o wejście w codzienność tego, co obce, a nawet o duchowe "zdobywanie" jakiegoś kraju... Któregoś dnia 1955 r., gdzieś na Cejlonie, w poczuciu opuszczenia, na granicy jawy i maligny, nastąpiła iluminacja: okazało się, że celem podróży jest znalezienie w realnie istniejącej przestrzeni geograficzno-kulturowej czegoś, co na tyle mocno wpisze się w jestestwo podróżnika, że zapewni mu spokój i harmonię.

Po wielu latach, w 1992 r. Bouvier opowiadał Ir?ne Lichtenstein-Fall: "[na Celjonie] panowała przedziwna, niezdrowa atmosfera, albowiem uprawiano tam czarną lub białą magię - najczęściej czarną - i czułem, że to miasto zadaje mi pytanie, na które nie znajduję odpowiedzi. Wykazywałem jakiś ośli upór. Powinienem był zmykać, dopóki miałem siłę, a zamiast tego zacząłem opadać ruchem spiralnym, jak zwiędły liść. Ktoś rzucił na mnie zły urok. (...) w ostatniej fazie miałem halucynacje". Jest w tym wyznaniu coś z Conradowskiego "Jądra ciemności" - fizyczne dotknięcie Zła kryjącego się w Naturze, bezradność i podległość, niewytłumaczalność własnej wygranej.

Aby opisać to graniczne doświadczenie, szwajcarski podróżnik potrzebował dystansu niemal ćwierćwiecza. Tyle czasu musiało upłynąć, by mógł bezpiecznie dla samego siebie podjąć próbę opisu zakończoną wydaniem "Ryby-skorpiona" - książki, która rozpoczyna się jak rzetelny reportaż, by zamienić się w surrealistyczny zapis delirium.

Rzeczowość delirium

François Laut - wybitny znawca Dalekiego Wschodu, autor niewydanej jeszcze po polsku biografii podróżnika - podczas niedawnej wizyty w Krakowie zwrócił uwagę na coś, co wydaje się esencją podróżowania ? la Nicolas Bouvier: "Trudno się dziwić, że jego życie zostało całkowicie przetworzone podczas dziewięciu miesięcy spędzonych na Cejlonie, który jest być może najbardziej pozbawionym formy miejscem na ziemi. W bólu tamtejszego niedookreślenia i płynności, w wewnętrznej rozsypce i w fizycznej chorobie, w organicznym, a więc nieustannie przetwarzającym się świecie ryby i skorpiona, na granicy realności, czarnej i białej magii Bouvier odkrywał konieczność formy. Dlatego z Cejlonu uciekł wprost do Japonii, w przestrzeń, w której wszystko, począwszy od ogrodów aż po relacje międzyludzkie, jest formą. Tam jego podróż się dopełniła. Odnalezienie formy uratowało mu życie".

Jednocześnie to właśnie z cejlońskiej amebozy, malarii i żółtaczki, z samotności i depresji - paradoksalnie - bierze się sensualność książek Szwajcara, ich cielesność i spontaniczność. Kto powiedział, że to, co zmysłowe, zawsze ma być przyjemnością? Dobrze wyczuł to Christoph Kühn, autor zrealizowanego kilka lat po śmierci Bouviera filmu pt. "22, Hospital Street" (pod tym adresem podróżnik mieszkał na Cejlonie).

Trudno ten film przypisać jakiemuś gatunkowi. Aktorzy, odgrywający swoje role jakby w antycznym teatrze greckim, spotykają się tu ze świadkami zdobywającymi się na najintymniejsze świadectwa (jest wśród nich wdowa po Bouvierze i wdowa po jego najlepszym przyjacielu, malarzu Thierrym Vernecie). Całość podbita jest gorączkowymi cytatami z "Ryby-skorpiona", a także zdjęciami - surrealistycznymi, płynnymi, zatopionymi w piaskowych sepiach.

Najbardziej wstrząsająca wydaje się jednak rzeczowa i szczera relacja Cejlończyka, właściciela domu, gdzie zamieszkał Bouvier, pozostawiony przez parę przyjaciół (zdecydowali się wcześniej wrócić do Europy) i przez ukochaną, która o rozstaniu zawiadomiła go listownie. Cejlończyka nie dziwi fakt, że spotkany przez Europejczyka zakonnik-jezuita - który dokonał cudu, wyzwalając przybysza z obłędu - nie żył już wówczas od kilku lat. Dlaczego śmierć miałaby uczynić to spotkanie mniej realnym? Wszak na tej wyspie zapamiętane miesza się z niemożliwym, przeszłe z potencjalnym, dobre ze złym - tracąc kształty i definicje.

Spokój Kwitnącej Wiśni

"Dotarcie do Japonii zajęło mi trzy lata. Posuwałem się wolniej od braci Polo" - zwierzał się Bouvier Ir?ne Lichtenstein-Fall. Kiedy tam przybył, był już gotów, by docenić - i przyjąć - dar wewnętrznej harmonii. Był także gotów do marszu, który stał się dla niego najważniejszym sposobem podróżowania, a jednocześnie narzędziem poznania - "intelektualnego lub duchowego, zależnie od tego, czy umieści się poprzeczkę bardzo wysoko, czy trochę niżej. (...) W Japonii już dawno temu wiedziano, że wywiera on na umysł oczyszczający, regenerujący skutek. W marszu jest jakiś rytm, krew szybciej krąży, dotleniając mózg; jest zmęczenie, bardzo powolne odkrywanie krajobrazów: mają one czas się zaprezentować".

Jednocześnie marsz - który uczy, jak ważna jest chwila obecna i jak nieważne są jakiekolwiek projekty - staje się dla Bouviera rodzajem haiku, otwierając zmysły na panteistyczną polifoniczność świata: "Świat jawi mi się jako całość złożona z bardzo różnych elementów - światła, barw, muzyki dolatującej z bliska lub z daleka, zapachu unoszącego się z jakiejś kuchni, czyjejś obecności lub nieobecności, chwili milczenia - wszystkie te elementy zgodnie dążą do stworzenia harmonijnych monad".

W 1955 r. jedna z gazet zaproponowała podróżnikowi, by napisał o cesarskim gościńcu, który przed wiekami połączył Kioto i Edo (dzisiejsze Tokio) - tym samym, który stał się tematem słynnych drzeworytów Hiroshige. Bouvier postanowił przejść go pieszo, zatrzymując się w pięćdziesięciu trzech tradycyjnych miejscach postoju. Podróż zajęła mu sześć tygodni. Jeśli spodobała mu się jakaś wioska, po prostu zostawał w niej dłużej - a były to czasy, kiedy zdarzały się jeszcze w Japonii miejsca, których nie dotknęła stopa Europejczyka. Zdarzyło się kiedyś, że spotkał trupę teatralną: kilka dni grał na bębenku, zarabiając wraz z nią na miskę ryżu.

I znów: celem nie była wyłącznie próba oswojenia, zrozumienia obcości. Przez spotkania i chwile samotności podróżnik doświadczał najbardziej tajemniczego, ale i dającego najwięcej nadziei - przestrzennego - wymiaru czasu.

Droga do domu

Podróżowanie Bouviera zawsze kończyło się w niewielkim, parterowym domu pod Genewą, w którym mieszkał z żoną (towarzyszką wielu wyjazdów, zwłaszcza do Japonii i Korei) i dwójką synów. Aby być szczęśliwym, autor "Oswajania świata" w równym stopniu potrzebował drogi, co życia osiadłego: ogrodu, w którym sadził dalie, kotów, które rozsiadały się na konarach kasztanowca - "ni to rysie, ni to sowy", jak je opisywał.

Droga nauczyła go cierpliwości i pogodnego godzenia się na upływ czasu. Kiedy zwierza się Lichtenstein-Fall, że na starość nie może już maszerować, w jego słowach trudno doszukać się żalu. Kiedy opowiada o synach, nie ma pretensji, że nie poszli jego drogą, ba, że może nie przeczytali jego książek. O wiele ważniejsze jest coś innego: nie pytając o nic, wspierali go, kiedy borykał się z cejlońską "Rybą-skorpionem", raz po raz przerywając pisanie książki rąbaniem drew w przydomowej komórce.

Droga nauczyła też Bouviera przyjaźni. Z Thierrym Vernetem - z którym jako dwudziestotrzylatek dzień po egzaminach końcowych na uniwersytecie po raz pierwszy wsiadł do maleńkiego topolina, by przez Turcję i Iran dotrzeć do Pakistanu - do końca życia łączyło pisarza coś więcej niż artystyczna "komitywa wytwórców". Wystarczy posłuchać wdowy po Vernecie: w filmie Kühna czyta list, który dostała od narzeczonego jeszcze z Pakistanu. Pobrzmiewa w nim troska, cierpliwość, wyrozumiałość i absolutna lojalność - tym właśnie okazała się dla przyjaciół szkoła wspólnej podróży.

Czy wszystko to byłoby możliwe, gdyby nie jedno, choć rozpisane na lata przeżycie? "Przeżywałem strasznie trudne chwile, które brutalnie zmuszają człowieka, by stanął w obliczu samego siebie, jak sztylet obracający się nagle przeciw temu, kto go trzyma. Wtedy spostrzegamy, że jesteśmy niczym. Że ego jest niczym, że to, czym się dotąd chlubiliśmy, gdzieś znikło: nie ma już nic. A doświadczenie tej pustki jest absolutnie konieczne na drodze życia. Trzeba przez to przejść chociaż raz. Inaczej puszymy się jak dandysi aż do grobowej deski, a to po prostu śmieszne" - mówił podróżnik sześć lat przed śmiercią.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2008