W porę i nie w porę

19 kwietnia 2005 r. papieżem został wybrany ktoś, kto według reguł opisywanych przez watykanistów nie powinien mieć na to szans. Kard. Ratzinger był wszak człowiekiem znanym z poglądów odbijających od tego, co urząd nauczycielski liberalnych mediów uznaje za dopuszczalną prawowierność z ducha Soboru.

15.04.2008

Czyta się kilka minut

Członkowie konklawe wiedzieli dobrze, za kim głosują: w przeddzień Kardynał mówił jasno, jak widzi sytuację Kościoła - i nie były to kremówki, lecz obraz dramatycznego napięcia między "jasną wiarą, zgodną z credo Kościoła" i "dyktaturą relatywizmu, która nie uznaje niczego za pewnik". To były słowa, które pachniały nonkonformizmem. A jednak - wbrew skłonności wszelkich ludzkich ciał kolegialnych do konformizmu - wybrano właśnie tego nonkonformistę. Kogoś, kto kilkanaście dni wcześniej w rozważaniu Drogi Krzyżowej w Koloseum mówił: "Ile brudu jest w Kościele...! Ileż pychy i samouwielbienia...! Przeraża nas brud szaty i oblicza Twego Kościoła. Ale to my sami go zbrukaliśmy!".

Czego można się było spodziewać po nowym papieżu? Komentatorzy, najwyraźniej ogłuszeni faktem, że został nim "pancerny kardynał", uchwycili się mocno jego słów o "woli dalszego wprowadzania w życie Soboru Watykańskiego II", i niejaką ulgą powtarzali też deklarację, że programem papieskim jest to, by "nie realizować swojej własnej woli, nie kierować się swoimi ideami". Liberalni komentatorzy zaczęli puszczać oko: zobaczycie, ten papież jeszcze nas zaskoczy!

Papież ciągłości

Czy rzeczywiście zaskoczył? Jeśli miałoby chodzić o nagłą "przemianę Ratzingera", to nic takiego się nie stało. Nic nie wskazuje na to, by "zmienił front". Pozostał sobą - tym samym człowiekiem, którego wybrało konklawe zebrane pod auspicjami Ducha Świętego.

Joseph Ratzinger zawsze uważał, że Kościół "jest nie nasz, lecz Jego", natomiast w kwestii Vaticanum II od lat wykazywał się poglądami bardzo konsekwentnymi: głosił nie odwrót od Soboru, ale po prostu powrót do jego autentycznego nauczania. Kilka miesięcy po swoim wyborze Benedykt XVI - w przemówieniu uważanym za program jego pontyfikatu - objaśnił różnicę między szkodliwą "hermeneutyką zerwania" (według której Sobór był tylko otwarciem furtki do dalszych zmian i początkiem "nowej ery") i pozytywną "hermeneutyką ciągłości" (według której reformy nie powinny dzielić Kościoła na "stary" i "nowy").

Benedykt XVI chce być papieżem ciągłości - w której Vaticanum II jest objawem życia Kościoła wszystkich wieków, kolejnym etapem w "homogenicznej ewolucji" wciąż tej samej wspólnoty wierzących, która gromadzi się przy zawsze tym samym Panu.

To poczucie ciągłości - tradycji - to na pewno jeden z kluczy do tego pontyfikatu. Kluczem drugim - i na pewno nie mniej ważnym - jest radykalny chrystocentryzm oraz jego bezpośrednia konsekwencja: nonkonformizm wobec ideologii naszego czasu. Jako myśliciel Ratzinger przeciwstawiał dominującemu relatywizmowi chrześcijańskie "roszczenie do prawdziwości", czyli przekonanie, że w świecie różnych duchowości chrześcijaństwo jest po prostu religią prawdziwą, daną przez Boga dla zbawienia wszystkich.

Nie chodzi tu jednak tylko o intelektualny poziom tej polemiki. Jednym z ulubionych motywów powracających przy różnych okazjach w nauczaniu Benedykta XVI - tak jak kiedyś w tekstach kard. Ratzingera - jest objaśnienie starochrześcijańskiego wezwania liturgicznego "Zwróćcie się do Pana!". Papież chętnie przypomina o tym, jak na wezwanie diakona wierni zebrani na Mszy dosłownie odwracali się ku Wschodowi, co symbolizowało ich wyjście na spotkanie przychodzącego Chrystusa. Zdolność do takiego "odwrócenia się" ku Panu - potrzebnego tak w liturgii, jak w całym życiu - to niewątpliwie jedna z tych umiejętności, której Ojciec Święty chciałby nauczyć swoje owce, zbyt często zagubione w "owczym pędzie" i bezbożnym konformizmie.

Co ciekawe, Papież będący takim nonkonformistycznym tradycjonalistą nie ma nic wspólnego z fundamentalistycznym ekstremizmem. W przemówieniu w Auschwitz opisywał nasz świat jako zagrożony dwiema "mocami ciemności": "z jednej strony nadużywanie imienia Bożego dla usprawiedliwienia ślepej przemocy wobec niewinnych osób; z drugiej cynizm, który nie uznaje Boga i szydzi z wiary w Niego" - a chwilę później zdefiniował tę konfrontację między terroryzmem i laicyzmem jako zderzenie irracjonalizmu z "rozumem fałszywym, oderwanym od Boga".

Skała ściąga pioruny

Tradycja i ciągłość kościelnego "my", nonkonformizm "odwracania się" do Chrystusa, racjonalność bogatsza niż ta oświeceniowa - oto nie jedyne, ale chyba główne elementy ducha tego pontyfikatu. Jakie są ich owoce w ciągu trzech lat, które właśnie upływają?

"Tradycjonalizm" Benedykta XVI widać oczywiście najmocniej w jego stosunku do liturgii. Uwolnienie starej liturgii łacińskiej to coś jak zburzenie niewidzialnego "muru berlińskiego" dzielącego stary i nowy Kościół. Ale i w tym akcie chodzi nie tylko o zniesienie niesprawiedliwej dyskryminacji czy powrót do ducha ciągłości. W istocie Joseph Ratzinger zawsze sądził, że żywa obecność dawnej liturgii to swoisty papierek lakmusowy dla wszystkich. Zdaniem Papieża mszał "trydencki", wyrażający tradycyjną katolicką teologię i dogmaty wiary, jest dziś szczególnym wyrzutem sumienia lub przeszkodą dla tych, którzy tę wiarę uważają za nieaktualną. "Tylko na podstawie praktycznej dyskwalifikacji Trydentu - mówił kard. Ratzinger w 2001 r. - można pojąć zacietrzewienie towarzyszące walce z możliwością celebrowania nadal Mszy według mszału z 1962 r.".

W całej sprawie liturgii "trydenckiej" chodzi więc Papieżowi bardziej o przekaz i żywotność wiary w Eucharystię, a nie tylko o kontynuację czcigodnych formuł modlitwy. Jest to dobrze widoczne w tym, jak bardzo zależy Papieżowi na geście wspólnego zwrócenia się celebransa i wiernych w stronę krzyża stojącego na ołtarzu (zamiast przyglądania się sobie w ustawieniu "twarzą do ludu"). Chodzi tu właśnie o liturgiczny gest współbrzmiący z owym wspomnianym wyżej "Zwróćcie się do Pana!". Jest to dostępna wszystkim nauka, że pierwszeństwo ma Chrystus i że na Jego spotkanie wychodzimy. Gest, który mówi mocniej niż wiele słów.

Pontyfikat Benedykta XVI ma swoją własną proporcję gestów i słów, nieco inną niż pontyfikat poprzedni. Można by przewidywać, że w pontyfikacie teologa skoncentrowanego tak mocno na Logosie czymś najważniejszym będą słowa, mówienie do ludzi słowami pełnymi znaczenia, unikanie rozmytych impresjonistycznie formuł i nauczanie utrzymane w kategoriach możliwej intelektualnej precyzji. Tak rzeczywiście jest, co nie znaczy, że brak w tym pontyfikacie gestów - jednak najważniejsze z nich mają miejsce w liturgii, i są przez to bardziej dyskretne, mniej aktorskie, raczej ukryte w zobiektywizowanym rytuale - a jednak już je dostrzeżono, już "czytają" je watykaniści (np. Marco Politi, gdy odprawienie Mszy versus Dominum w Kaplicy Sykstyńskiej zinterpretował jako papieskie "hasło do kontrreformacji").

Na pewno jednak jest u Benedykta zdecydowanie mniej gestów łatwych do oderwania od słowa, od ich pierwotnego znaczenia. Poprzez dbałość o słowa Papież staje się bardziej zrozumiały w swoich myślach i intencjach. Czy to polepsza jego sytuację? Niekoniecznie. Mówienie ludziom wyraźnie, w co się wierzy, co uznaje się za niezbędne lub czego się oczekuje - nie zawsze stawia nas w łatwej sytuacji. Czasem raczej w sytuacji trudniejszej.

Jednak Benedykt XVI tych trudnych, "niedyplomatycznych" sytuacji zdaje się wcale nie unikać, w każdym razie niezbyt. Najwyraźniej sądzi, że ten rodzaj asertywności należy do zleconej mu posługi Piotrowej - tak jak mówił nazajutrz po swoim wyborze: "Wybierając mnie na Biskupa Rzymu, Pan chciał, bym był Jego namiestnikiem, bym był »skałą«, na której wszyscy będą się mogli bezpiecznie oprzeć".

I tak Piotr-skała nadal chętnie ściąga na siebie pioruny - gdyż ustawiono go, by sterczał w niebo. Gdy niedawno zmienił redakcję wielkopiątkowej modlitwy za żydów, nie przemilczał w niej konieczności wiary i niezbędności uznania Chrystusa do zbawienia - czym ściągnął na siebie wiele zgoła histerycznych zarzutów. Gdy dwa lata temu objaśnił w Ratyzbonie zasadniczą różnicę między grecko-chrześcijańskim i islamskim pojmowaniem Boga, wywołał prawdziwą furię, kompromitującą muzułmanów, ale ukazującą też skalę antychrześcijańskich nastawień. Ostatnio nie zawahał się osobiście ochrzcić dziennikarza, który nie tylko odszedł od islamu, ale i  mocno go krytykuje. W świecie, w którym wolność manifestuje się przy pomocy najgłupszych prowokacji (karykatury Mahometa, bluźniercze traktowanie postaci Chrystusa), Papież "prowokuje" jedynie prawdą - i wolnością.

To samo dotyczy stosunków wewnątrzchrześcijańskich. Kiedy Papież w Kolonii sprecyzował - przy pomocy dokumentów Vaticanum II - że Kościół katolicki zachował jedność daną uczniom Chrystusa, której z kolei potrzebują chrześcijanie znajdujący się poza tym Kościołem - wywołał oczywiście konfuzję u radykalnych ekumenistów. Ojciec Święty wyjaśnił natomiast, że "nie cierpiącym zwłoki priorytetem" jest dla ekumenizmu dawanie przez chrześcijan wspólnej odpowiedzi na "wielkie kwestie moralne naszych czasów". Papież ubolewał, że takiego "niezbędnego świadectwa" nieraz brak, a "z powodu sprzeczności na tym polu traci na sile świadectwo ewangeliczne i ukierunkowanie etyczne, jakie powinniśmy dawać wiernym i społeczeństwu".

Cywilizacja życia

To raczej twarda mowa dla tych ekumenistów, którym ani w głowie np. wspólne żarliwe świadectwo w obronie cywilizacji życia. Podobnie mogli poczuć się ci politycy, którzy lubią nazywać się "chadecją" - po tym jak Benedykt postawił przed nimi zadanie podejmowania właściwych decyzji "dotyczących wartości fundamentalnych, takich jak szacunek i obrona ludzkiego życia od poczęcia aż do naturalnej śmierci, jak rodzina oparta na małżeństwie mężczyzny i kobiety, wolność wychowywania dzieci oraz promocja dobra wspólnego we wszystkich jego formach". "Te wartości nie podlegają negocjacjom" - wyjaśnił Papież, zabijając ćwieka "politykom chrześcijańskim" unikającym jakiejkolwiek jednoznaczności w sprawach ochrony życia.

"Nie wolno znieczulać sumień" - oto co z kolei powiedział Papież, wzywając farmaceutów, aby odmawiali rozpowszechniania środków wczesnoporonnych. Benedykt XVI wzmacnia to, co było już wyraźnie obecne w nauczaniu Jana Pawła II o cywilizacji życia: są takie kwestie, w których trzeba powiedzieć światu non possumus. Ojciec Święty dobrze pamięta, jak rodzi się totalitaryzm, jak ideologia nowoczesności potrafi zgoła bezszelestnie wykluczać całe grupy ludzi oraz likwidować ich higienicznie (np. chorych psychicznie, których w nazistowskich Niemczech unicestwiano przy milczeniu społeczeństwa zahipnotyzowanego dobrą nowiną o solidnych autostradach, podwyżkach pensji i volkswagenie dla każdej rodziny). Papież wie, jak pozornie niezauważalne potrafi być realne i wielkie zło - więc co jakiś czas ostrzega: gdy zawodzą prawa, zostaje nam sumienie. Krytykując relatywizm społeczeństw liberalnych, chętnie jednak korzysta z form protestu używanych w tych społeczeństwach (np. bojkot referendum aborcyjnego we Włoszech - pierwsza i wygrana bitwa Papieża).

Ojciec Święty wkracza w przestrzeń świecką głównie wtedy, gdy mówi o zasadach prawa naturalnego jako o fundamencie praw stanowionych. Na tym polu prowadzi swój dawno rozpoczęty krytyczny dialog z liberalizmem - domagając się uszanowania wartości, które objaśnia już sam rozum człowieka, nawet bez potrzeby sięgania do objawionej religii. Od Europy oczekuje uznania prymatu Boga oraz bezwzględnego uszanowania prawa do życia i praw rodzin. Na tym polu spotyka czasem rozmówców i sojuszników podobnie zatroskanych o uzdrowienie Zachodu, choć dalekich od wiary i religii (jak Oriana Fallaci czy Marcello Pera). To także do nich mówił w Auschwitz, że "Bóg, w którego wierzymy, jest Bogiem rozumu - takiego jednak rozumu, który na pewno nie jest tylko naturalną matematyką Wszechświata, ale który stanowi jedność z miłością i dobrem".

W sumie Benedykt XVI jest zatem kimś w rodzaju nonkonformistycznego tradycjonalisty - a więc nie tyle konserwatystą nawołującym do przysłowiowego "zachowania tożsamości" połączonego z fatalizmem zmian, lecz właśnie dziedzicem Apostołów zdających sobie sprawę, że wiara jest konieczna do zbawienia dla wszystkich, a żyje tylko wtedy, gdy jest przekazywana. "W porę i nie w porę".

Dr Paweł Milcarek (ur. 1966) jest redaktorem naczelnym dwumiesięcznika "Christianitas", adiunktem w Katedrze Historii Filozofii Starożytnej i Średniowiecznej Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2008