W czasach międzyepoki

Wciąż brak nam państwa jako akceptowanej, przyswojonej formy, która skanalizowałaby obywatelską energię w efektywne politycznie działanie.

21.10.2008

Czyta się kilka minut

Od kilku lat Polska przechodzi burzliwą przemianę. Poziom intensywności tego zjawiska jest chwilami tak ogromny, a towarzyszące mu emocje tak rozchwiane, że zaczyna przypominać jakiś rodzaj polsko-polskiej wojny religijnej. Chciałbym spojrzeć na tę zmianę nie z polemicznego, lecz analitycznego punktu widzenia, aby zrozumieć jej znaczenie i sens dla przyszłości naszego kraju i naszej demokracji. Nie chcę jednocześnie udawać pełnej obiektywności, skoro z góry zakładam, że zmiana ta, choć wyczerpująca, chwilami nawet wręcz irytująca czy "traumatyczna", jest zmianą konieczną, oczekiwaną i otwierającą perspektywę na przyszłość. Chodzi mi raczej o uwolnienie się od partyjno-politycznych, medialnych i środowiskowych emocji oraz utartych, schematycznych poglądów.

Dwie trzecie dwudziestolecia III RP upłynęło w logice postkomunistycznej transformacji. Proces ten wytworzył dość szczególny system gospodarczo-polityczny, wewnętrznie spójny i funkcjonalny, akceptowany przez świat zewnętrzny, a nawet wspierany. Na pewno jednak trudno byłoby ten system nazwać "normalnym" lub "zachodnim", tak jak chcieli to widzieć jego twórcy i zwolennicy z lat 90. Pozwolił on na dynamiczne przekształcenia własnościowe, wzrost gospodarczy, zmiany ustrojowo-polityczne, wreszcie na wejście do kluczowych struktur zachodniego bezpieczeństwa oraz gospodarczej współpracy, takich jak NATO czy UE. Obarczony był jednak wieloma kosztami, a z punktu widzenia społecznej energii, zaufania, akceptacji, oczekiwań czy wreszcie - zwykłych potrzeb, okazał się zaskakująco mało efektywny. Wysokie bezrobocie, brak rozliczenia z przeszłością, uwłaszczenie nomenklatury, polityczny kapitalizm, brak transparencji procesów prywatyzacji, fatalny stan infrastruktury komunikacyjnej, niska społeczna partycypacja, jednorodny i zamknięty system medialny, brak inwestycji w edukację i badania, bezkarny korporacjonizm, słabe państwo m.in. w takich sferach jak bezpieczeństwo czy polityka międzynarodowa - to najważniejsze, choć nie wszystkie, bolączki transformacji.

Proces postkomunistycznej transformacji załamał się po 2003 r. w wyniku splotu wielu czynników, z których na pewno warto wymienić: aferę Rywina i upublicznienie mechanizmów politycznego kapitalizmu, wewnętrzną erozję postkomunistycznego obozu Aleksandra Kwaśniewskiego, zderzenie się z rzeczywistością UE. Nie należy też nie doceniać psychologicznego wstrząsu, jakim bez wątpienia dla wielu Polaków była śmierć Jana Pawła II.

Polityczny półfabrykat

W wyniku dezintegracji systemu postkomunistycznego pojawiła się w 2005 r. przestrzeń umożliwiająca reformę państwa i zmianę polityczną, których zakres mógł być najszerszy od 1989 r. Jednak za sprawą konfliktu PiS i PO przestrzeń ta sama uległa gwałtownej implozji, zanim jeszcze pozwoliła na pojawienie się jakiejkolwiek reformy. Zrealizowanie oczekiwań na koalicję obu partii postsolidarnościowych w 2005 r. dawało pewną perspektywę na korektę negatywnych zjawisk postkomunistycznej transformacji i łagodniejsze przejście do lepszego porządku polityczno-państwowego. Stało się inaczej i jesteśmy dzisiaj świadkami chaotycznej, odbieranej jako gorsząca i pełna konfliktów "międzyepoki". Jakkolwiek męcząca, obarczona społecznymi oraz politycznymi kosztami, wydaje się ona przynosić także pozytywne efekty. Doprowadziła do wyeliminowania z życia politycznego kierunków skrajnych, takich jak Samoobrona i LPR. Utrwalił się wyraźny rozpad postkomunistycznej lewicy, z SLD na czele. Pojawił się bardziej zróżnicowany ład medialny, wzbogacony dodatkowo o internet jako ważny nośnik publicznej debaty. Dyskurs publiczny stał się w mniejszym stopniu jednowymiarowy, a główne jego punkty odniesienia uległy wyraźnemu przesunięciu. Politykę zdominowały bardziej stabilne finansowo i kadrowo struktury partyjne wyrastające z faktycznego poparcia wyborczego.

O ile okres postkomunistycznej transformacji opierał się w znacznym stopniu na roszczeniu elit matkujących dziecinnemu społeczeństwu - czemu dał kiedyś wyraz jeden z najbardziej prominentnych polityków lat 90., mówiąc, że "społeczeństwo nie dorosło do demokracji" - okres międzyepoki jest momentem burzliwego dorastania. Powstaje coś, co w jednym z wywiadów Ludwik Dorn trafnie nazwał półfabrykatem politycznego narodu w Polsce. W tym sensie można na pewno zmiany po 2005 r. postrzegać jako istotny etap demokratycznej emancypacji, który w praktyce oznacza uwolnienie się od paternalizmu lat 90.: elitarystycznego w polityce i kulturze, neoliberalnego w ekonomii, pozytywistycznego w prawie.

Możemy więc mówić tylko o "półfabrykacie" w kontekście sytuacji w Polsce, a więc z pełną świadomością wszystkich braków, niedoskonałości, błędów czy wręcz absurdalności obecnego politycznego układu. Jego obiektywna ocena jest utrudniona nie tylko ze względu na to, że wiele z wcześniejszych, wydawałoby się trwałych, założeń lat 90. zostało unieważnionych - wiara w absolutną sprawczość wolnego rynku, w naturalną zdolność przywódczą "elity", w kluczowy podział na postkomunę i antykomunizm, czy wreszcie w prosty, linearny proces rozwoju Europy od zimnej wojny do wiecznego pokoju; wobec czego pojawiła się wciąż niezaspokojona dotąd konieczność zbudowania nowego języka dla opisania lat 2005-08. Problem tkwi także w tym, że wielu obserwatorów i komentatorów wykazuje niezdolność do odróżnienia nowych zjawisk i procesów w Polsce po 2005 r. od osób, których nie akceptuje, nie lubi czy wręcz nienawidzi. To pomieszanie perspektywy uczestnictwa w politycznej walce z perspektywą opisu politycznych zjawisk pogłębia wrażenie chaosu w obecnym dyskursie publicznym i uniemożliwia często analizę tego, co ma w polityce polskiej miejsce. Ubocznym, aczkolwiek ważnym efektem jest także wyraźna przede wszystkim w mediach wulgaryzacja i trywializacja języka w opisywaniu politycznych i publicznych zjawisk.

Demokratyczna rewolta wobec paternalizmu lat 90., która objawiła się w wyborach 2005 r., ale także w wyborach następnych, dwa lata później, odsłoniła ponownie to, co przez co najmniej dwadzieścia pięć lat ukryte zostało pod powłoką kolejnych komunistycznych lub postkomunistycznych form transformacji i tylko z trudem chwilami mogło się przez nią przebić - obywatelski republikanizm. To ta siła w 2005 r. faktycznie napędzała elektorat obu partii PiS i PO, a w 2007 r. pozwoliła wygrać wybory Donaldowi Tuskowi, strącić w niebyt LPR i Samoobronę oraz zepchnąć na margines postkomunistów. Od początku jednak cechowała ją jedna podstawowa słabość, którą wyraźnie niosła ze sobą już wcześniej, w owym podskórnym życiu w czasach transformacji lat 80. i 90. Tą słabością był brak państwa jako akceptowanej, przyswojonej formy - politycznej koncepcji, pozwalającej obywatelską energię republikanizmu skanalizować w efektywne politycznie działanie, nadać jej bardziej zorganizowany i zagospodarowany kierunek.

Trzy formy

Republikańska rewolta 2005 r. nie miała więc żadnych przygotowanych państwowych form, w które mogłaby przeniknąć. Państwo nadal postrzegane było przez większość przede wszystkim jako ociężały, przegniły od środka, obcy system - adaptujący się do wymogów kolejnych etapów wyalienowanej transformacji. W czasie po 2005 r. publiczne, oddolne działanie mogło w skali kraju skrystalizować się praktycznie wokół tylko trzech niepaństwowych form: wokół partii politycznych, które po reformie ich finansowania uzyskały stabilną autonomiczność, tradycyjnie wokół Kościoła katolickiego i wreszcie wokół instytucjonalnych możliwości, jakie pojawiły się z zewnątrz za sprawą integracji Polski z UE.

Ten częściowo nowy system krystalizacji nie spełnia jednak pokładanych w nim nadziei. Z punktu widzenia możliwości, które niosła republikańska rewolta, kluczowe nie jest nawet to, że nie powstała kolacji PiS z PO w 2005 r. Prawdopodobnie koalicja taka po prostu nie miała wcale racji bytu. Znacznie poważniejszym problemem jest natomiast złe wykorzystywanie uzyskanej świeżo przez partie polityczne finansowej i wraz z tym politycznej autonomiczności. Obiektywnie daje ona szanse na zerwanie z wcześniejszymi mechanizmami politycznego kapitalizmu oraz na wdrażanie przez partie długofalowych strategii budowania własnych kompetencji, profesjonalizmu, szerszego zaplecza personalnego i wreszcie krystalizowania wokół siebie społecznego, obywatelskiego ruchu. Tymczasem obserwujemy zamykanie się partii, ich wewnętrzną oligarchizację, zastępowanie strategii płytkim i wulgarnym PR-em oraz przekształcanie w nieprzejrzyste mechanizmy dysponowania publicznymi środkami do sfinansowania walki wyborczej. Zamiast więc wykorzystać swoją autonomiczność do budowania lepszej kultury politycznej w Polsce, czegoś w rodzaju nowoczesnej, publicznej paidei, partie raczej prowadzą do degradacji sfery publicznej.

Dla Kościoła republikańska rewolta była raczej pewnym zaskoczeniem, co można było obserwować już w kwietniu 2005 r. w dniach żałoby po śmierci Jana Pawła II. Instytucjonalnie Kościół zawsze też wykazywał dystans do tego typu nagłej erupcji powszechnej woli, czego świadkami byliśmy już w czasie "solidarnościowego karnawału" w 1980/81 r. Jednak dzisiaj, przechodząc proces trudnej wewnętrznej przebudowy, Kościół katolicki w Polsce nadal pozostaje bodaj jedyną strukturą świadomie starającą się wyjść naprzeciw republikańskim impulsom.

Z kolei trzecia forma niepaństwowej krystalizacji - Unia Europejska - już w pierwszych latach członkostwa Polski dość jednoznacznie zaczęła wykazywać charakterystyczne dla siebie, nieprzekraczalne ograniczenia. Nadzieje związane z nowymi instytucjonalnymi możliwościami członkostwa: współdecydowanie, wpływ od wewnątrz, obecność we wspólnych strukturach, nowe impulsy modernizacyjne - szybko rozwiały się w zderzeniu z rzeczywistością. Nawet nadzieje indywidualne, takie jak lepszy los lub lepsza praca za granicą, okazały się często po prostu iluzoryczne. Ani na poziomie politycznym, ani modernizacyjnym, społecznym czy kulturalnym wreszcie, Europa nie jest w stanie zastąpić państwowej formy krystalizowania ludzkiej aktywności.

Populistyczna karykatura

Skutkiem braku trwałości państwowej formy - odwieczny polski problem! - obywatelski republikanizm, który zdołał przebić się przez systemową tkankę transformacji po 2005 r., nie przyjął kształtów żadnego nowego politycznego czy społecznego programu zmiany lub przynajmniej korekty. Rozlał się po sferze publicznej, głównie za sprawą mediów elektronicznych i tabloidów, jako nowa postać ludowego i miejskiego (średnioklasowego) populizmu, pełnego negatywnych emocji, złego języka, ekspresji niskich potrzeb i uprzedzeń. I tą nową populistyczną strawą żywią się dzisiaj główni polityczni oraz medialni aktorzy w Polsce. Przekształcenie się republikanizmu w populizm nie jest zresztą w polskiej historii żadnym nowym zjawiskiem. Pojawia się ono zawsze w obliczu braku państwowej formy lub jej ewidentnej słabości.

Żyjemy w czasach międzyepoki. Paradygmat postkomunistycznej transformacji z lat 90. skończył się i nie wróci. Nie zdoła go już wskrzesić najbardziej kluczowa postać tamtego okresu - Aleksander Kwaśniewski, a cóż dopiero jego polityczni pogrobowcy, tacy jak Dariusz Rosati, Marek Siwiec czy Andrzej Celiński. Polska stała się w sensie politycznym półfabrykatem. Składają się na niego autonomiczne partie polityczne, zewnętrzna struktura Europy i rodzimy katolicyzm. Te główne formy starają się wykorzystać lub skanalizować uwolniony po 2005 r. żywioł. W nadchodzących latach przekonamy się, czy Polacy pozostaną już dłużej na takim poziomie politycznego półfabrykatu, czy też pokuszą się o coś więcej.

MAREK A. CICHOCKI jest pracownikiem naukowym Uniwersytetu Warszawskiego, współtwórcą "Teologii Politycznej" i redaktorem naczelnym pisma "Nowa Europa".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2008