Upadek z wysokości

Porażki wielkich pisarzy są bardziej pouczające niż ich sukcesy. To właśnie przypadek "Królewskiej Wysokości Tomasza Manna.

21.08.2006

Czyta się kilka minut

Prawdziwe arcydzieła żyją własnym życiem: wieloznaczne, nieprzystępne, mądrzejsze od swych autorów. Całkowicie samowystarczalne - w przeciwieństwie do nas, którzy potrzebujemy ich jak tlenu. W przypadku dzieł poronionych jest dokładnie odwrotnie: intencje autora zostają obnażone, wydane na nasze pośmiewisko. Złe książki żyją tylko dzięki batom od czytelników, nic więc dziwnego, że w złej literaturze zawarty jest ogromny potencjał masochistyczny: pisarz jest urażony niepochlebnymi ocenami, choć jego cichym pragnieniem jest publiczna chłosta, bez której usycha, nie znajdując podniety do dalszego tworzenia.

Minione stulecie było stuleciem złej literatury. Nie mam na myśli jedynie zadziwiającego rozkwitu literatury popularnej, w której znajdziemy zresztą pokaźną ilość dzieł ważnych i niepokojących - ale złą literaturę pisaną przez uznanych pisarzy. Stawkę otwiera Tołstoj, który w 1899 roku, po serii arcydzieł, pisze monstrualną, kaznodziejską powieść "Zmartwychwstanie", stanowiącą blady cień "Zbrodni i kary". Sartre, po ciekawych "Mdłościach", w bólach poczyna potwornie długie "Drogi wolności", które dziś czytają tylko nawiedzeni studenci filozofii. Camus - po wielkim "Obcym" - naiwno-sentymentalną "Dżumę". Lowry usiłuje napisać coś, co formatem przypominałoby "Pod wulkanem", ale zapija się na śmierć, pozostawiając powieść, którą mógłby napisać jego nieudolny naśladowca (dla równowagi dodajmy, że również kilka świetnych opowiadań). We współczesnej literaturze anglosaskiej pisanie złych książek przez dobrych pisarzy stało się wręcz regułą.

Przyczyny takiego stanu rzeczy nietrudno odgadnąć. Nigdy wcześniej zawód pisarza nie był tak dochodowy i prestiżowy, a zarazem iluzorycznie dostępny. I nigdy wcześniej sukces w tym zawodzie nie obracał się tak bardzo przeciwko temu, kto go odniósł, poddając go ciężkiej do wytrzymania presji. Powieściopisarze zyskali w minionym stuleciu status rzeczywistych autorytetów moralnych (protest Zoli w sprawie Dreyfusa, z 13 stycznia 1898 roku, to jeden z najistotniejszych punktów demarkacyjnych). Z pewną konsternacją stwierdzili, że odtąd powinni znać się na wszystkim, jednocześnie zaś ich życie uległo potwornemu zubożeniu, zostało podporządkowane wyłącznie literaturze, bo choć promocja książki nie jest wymysłem XX-wiecznym, nigdy nie miała takiego znaczenia: ambitna książka nie była wcześniej towarem masowym. Literatura musiała więc wyrastać na jałowej glebie, a prawie samych arcydzieł dostarczyli w końcu jedynie ci, którym udało się żyć z boku, uprawiać ten zawód jako działalność hobbistyczną, lub ci, którym szczęśliwie trafiło się odkrycie post mortem (Svevo, Lampedusa czy Karen Blixen należą właściwie do obydwu kategorii).

***

Mniej więcej sto lat temu, w pewnym małym księstwie władał, w zastępstwie neurastenicznego brata, książę Klaudiusz Henryk, sympatyczny i przystojny młodzian, którego jedynym defektem była atroficzna ręka. Młodzian ten nie był wszelako zbyt bystry i nie miał pojęcia o tym, że jego kraj stoi na krawędzi bankructwa. Do stolicy przybył tymczasem amerykański milioner w towarzystwie pięknej córki Immy. Cudownym zrządzeniem losu książę zakochał się w Immie, ta zaś, po niezbyt długim wahaniu, przyjęła jego oświadczyny. Wszystko skończyło się szczęśliwie, księstwo, za sprawą pokaźnego posagu, zostało uratowane.

Mimo operetkowej, pełnej uroczych anachronizmów fabuły - autor w proroczy sposób przewidział np. grę między celebrities a środkami masowego przekazu, miejsce akcji to skrzyżowanie Bawarii Ludwika II i współczesnego Monako - "Królewska Wysokość", opublikowana w 1909 r. druga powieść Tomasza Manna, nie spełniła oczekiwań czytelników ani tym bardziej krytyki. Nie zadowoliła również samego pisarza i stanowi dziś modelowy przykład książki katastrofalnie nieudanej.

Powieść miała być bajką dla dorosłych, nawiązującą luźno do losów Siddharty. Książę, którego dwór szczelnie odgradza od niewesołej prawdy o naturze życia, zstępuje za sprawą miłości do zwykłej kobiety na ziemię, by następnie powrócić na zamek i dokonać światłej przebudowy tego, co niegdyś zostawił za sobą. Ale to zejście jest jedynie symulowane, w momencie powrotu bohater znajduje się dokładnie w tym samym miejscu, z którego wyruszył. Książka nie opowiada o cudownej przemianie, jest całkowicie pozbawiona perswazyjnej siły, a pojawiające się w niej aluzje do baśni Andersena ("Królowej Śniegu" i "Małej syreny") to niewiele znaczące ornamenty.

Co gorsza, jest ona w gruncie rzeczy na wskroś kabotyńska. Przetwarzając, a na ogół zwyczajnie relacjonując skomplikowane dzieje własnego narzeczeństwa z Katią Pringsheim, Mann zamierzał złożyć hołd żonie. Jednak dawny uciążliwy narzeczony - który tymczasem stał się mężem - przekazuje w niej jedynie własną wersję wydarzeń i, wcielając się niemal we wszystkie postacie, mówi wyłącznie o sobie. Oczywiście, nie ma nic złego w tym, że pisarz zapisuje w książkach własne przeżycia. Zaszyfrowane doświadczenie powinno się jednak radykalnie oddzielać od autora, zyskiwać nowy sens. "Królewska wysokość" występuje w kostiumie baśni, ale jest książką niemal kompletnie pozbawioną znaczenia uniwersalnego. Czyli może nas zainteresować, ba, zostać zrozumiana, jedynie wtedy, gdy czytamy ją jako powieść o Mannie.

Ta książka, pochodząca z okresu życiowego i artystycznego kryzysu, nie jest dziełem perswazji, ale autoperswazji, chce odpowiadać na kluczowe pytania nurtujące autora, ale wskazuje tylko fałszywe ścieżki. Wstąpienie w egzystencję mieszczańską wydawało się Mannowi zdradą własnego artystycznego powołania, przejście na utrzymanie rodziny żony - plamą na honorze, a stłumienie homoerotycznych pragnień podziałało na pisarza wyjaławiająco. Mann boleśnie przeżywał wciąż żywą sławę autora "Buddenbrooków", książki zwróconej ku przeszłości, podczas gdy jego przyszłość rysowała się nader niejasno: pisarz aspirujący do stanowiska sumienia narodu był w stanie mówić tylko o własnych kompleksach.

W powieści w charakterystyczny sposób wybrzmiał konflikt z bratem pisarza, Henrykiem Mannem. Stanowiący portret Henryka Albrecht, jako przekonany demokrata, dezerteruje z wypełniania królewskich obowiązków. Stanowiący alter ego Tomasza Klaudiusz Henryk (jeśli przywołamy "Hamleta", z łatwością rozszyfrujemy to zestawienie imion: zabójca i następca Henryka) jest zaś człowiekiem apolitycznym: chciałby stać się przewodnikiem narodu, ale za całe poglądy polityczne starcza mu w rzeczywistości garstka resentymentów: do ludu, lokajów, także do Żydów.

Mann, na przykładzie dokonującego awansu społecznego doktora Sammeta, nieświadomie rejestruje mechanizm antysemickich uprzedzeń, opisany przez Hannę Arendt w "Korzeniach totalitaryzmu": tylko wyjątkowy, genialny Żyd może zostać zaakceptowany przez społeczeństwo, które za tę wyjątkowość go wkrótce odrzuci. W usta Immy, w której żyłach płynie trochę indiańskiej krwi (nie zaś sama tylko krew żydowska, jak w żyłach Katii Pringsheim), wsuwa Mann nieprzyjemne samousprawiedliwienie: w Ameryce niesłusznie wytykali nas palcami, bo w naszych żyłach płynie tak mało krwi indiańskiej, że jesteśmy prawie nieskazitelni.

Mann nienawidził Hegla, ale "Królewska Wysokość" jest dziełem całkowicie z ducha Hegla. Rozum i namiętność zostają w niej zjednoczone dzięki małżeństwu "algebraicznej księżniczki" - jak dowcipnie wyraził się autor - i księcia rezydującego wyłącznie w górnych regionach ducha. Bohaterowie Manna nawzajem zarzucają sobie chłód: on jest Kajem, ona "małą siostrzyczką" Gerdą, którą również porwała Królowa Śniegu. Zbliżenie do spraw życia dokonuje się za sprawą lektury podręczników ekonomii, która przemienia dawnego lekkoducha w odpowiedzialnego władcę, jak w socrealistycznej powieści. Mann sugeruje, że dwa zera dają wynik dodatni, ale czytelnik pozostaje z wrażeniem niesmaku. Kiedy pisarz szczegółowo relacjonuje finansowe aspekty matrymonialnego aktu, czujemy, że całe to małżeństwo było jedynie umową handlową, której cel - ratowanie państwowego budżetu - został osiągnięty. Wszak "nie można w sposób egoistyczny i małostkowy zważać jedynie na własne szczęście, lecz trzeba wszystko rozpatrywać pod kątem ogółu".

***

O dziwo, w życiu wszystko skończyło się znacznie lepiej: w szczęśliwym, choć nie bez zgrzytów, małżeństwie Mannów heglowski ideał został osiągnięty rzeczywiście, a nie jedynie na poziomie retorycznego samousprawiedliwienia. Mann przemyślał i najwyraźniej zrozumiał przyczyny bolesnego upadku "Królewskiej Wysokości", stwarzając własną formułę powieści jako możliwości zastępczego przeżywania katastroficznych wariantów własnego losu. Doszedł do wniosku, że w sztuce nie obowiązują żadne zasady, a artysta może nawet zawrzeć pakt z diabłem, byle mógł wypowiedzieć to, co najgłębiej osobiste. Innymi słowy: upadać należy boleśnie, byle z premedytacją.

Po "Królewskiej wysokości" Mannowskie arcydzieła będą się lały nieprzerwanym strumieniem. Pierwszym z nich będzie "Śmierć w Wenecji" z 1912 roku.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2006