Uniosceptycy

Ruch eurosceptyków rozwinął skrzydła w ostatnich latach, gdy Wspólnota Europejska przekształciła się w Unię Europejską. Ścisła współpraca polityczna zrodziła problemy, jakich wcześniej Wspólnota nie znała.

24.06.2008

Czyta się kilka minut

Nurt - powszechnie, choć niezupełnie trafnie zwany eurosceptycznym - zawsze miał kraj, który był jego ostoją - Wielką Brytanię - i miał swego guru - Margaret Thatcher. To na Brytyjczyków i ich wieloletnią premier zwracały się oczy tych wszystkich, którzy mieli zastrzeżenia do funkcjonowania Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, potem Wspólnoty Europejskiej, wreszcie Unii Europejskiej. A przez ponad pół wieku istnienia projektu europejskiej integracji było ich niemało.

"Sukces zdrowego rozsądku"

Wielka Brytania nadal występuje w tej roli. Natomiast baronowa Thatcher (jak brzmi obecnie jej tytuł) wycofała się z polityki i choć nie zmieniła poglądów na sprawy europejskie, publicznie wypowiada się rzadko.

Ale ruch eurosceptyków ma nową prominentną postać. To prezydent Czech Václav Klaus, który (podobnie jak Maggie) uważa, że Unia idzie w niedobrym kierunku i zupełnie się nie przejmuje tym, jak jego zdanie przyjmą przywódcy unijnych państw i urzędnicy z Brukseli. Klaus był jedynym politykiem, który nie tylko nie biadał nad wynikiem referendum w Irlandii, ale otwarcie się z niego ucieszył. "To zwycięstwo wolności i zdrowego rozsądku nad sztucznymi projektami elit i nad europejską biurokracją" - oświadczył.

Klaus nie ma oczywiście takiej pozycji jak Thatcher, bo jest szefem państwa małego, dopiero od niedawna będącego w Unii.

Ale eurosceptycy są bardzo radzi, że polityk z najwyższego szczebla mówi to samo co oni. A ukuty przez niego termin "euronaiwniacy" - jak Klaus nazywa euroentuzjastów - bardzo im się podoba.

Europejczyk "dobry" i "zły"

Dlaczego określenie "eurosceptyk", choć zgrabne, nie jest całkiem trafne?

Miałam okazję zapytać Margaret Thatcher o jej antyeuropejskość. - Nie jestem wcale antyeuropejska, przeciwnie, jestem bardzo proeuropejska - odparła stanowczo. - Ale nie podoba mi się taka Europa, w której zbyt wiele decyzji spoczywa w rękach ludzi niepochodzących z wyboru i przez nikogo niekontrolowanych.

Słowo "eurosceptyk" poniekąd wprowadza w błąd. "Eurosceptyk" zakłada dystans do Europy; w podtekście to "zły Europejczyk". Tymczasem eurosceptycy nie są niechętni Europie, tylko Unii Europejskiej. Ściślej: jej funkcjonowaniu i celom. Są "uniosceptykami".

Nie przypadkiem ruch eurosceptyków na dobre rozwinął skrzydła po wejściu w życie traktatu z Maastricht, gdy Wspólnota Europejska przekształciła się w Unię Europejską. Idea przejścia od współpracy głównie gospodarczej do ścisłej współpracy politycznej zrodziła problemy, jakich wcześniej Wspólnota nie znała.

Przede wszystkim pojawiło się pytanie o suwerenność państw i związane z tym obawy, że zostanie ona znacznie uszczuplona na rzecz Unii. Do tego doszedł lęk przed powstaniem europejskiej federacji i zarzuty pod adresem unijnych przywódców i "eurokratów": o arogancję, lekceważenie opinii społeczeństw, deficyt demokracji w unijnych strukturach.

Kiedy pytać lud o zdanie

Teraz, po referendum w Irlandii, jeden zarzut brzmi szczególnie mocno: o odmienne traktowanie różnych państw.

Gdy unijny projekt zostaje odrzucony w kraju traktowanym jako ważny, Unia to respektuje - by przypomnieć referenda na temat konstytucji europejskiej we Francji i Holandii (oba państwa należą do grona sześciu założycieli Wspólnoty), które eurokonstytucję pogrzebały. Gdy dzieje się tak w innym kraju, zaczynają się naciski, by głosowanie powtórzyć. Tak było w Danii, która w 1992 r. odrzuciła traktat z Maastricht, i w Irlandii w 2001 r. z traktatem z Nicei. A skoro tak, pytają eurosceptycy, to czy Unia jest związkiem państw równoprawnych?

Ale nie chodzi tylko o to, że "Bruksela za nic ma zdanie ludu". Rzecz w tym, że boi się go tak bardzo, iż woli w ogóle ludu o zdanie nie pytać. Po doświadczeniach ostatnich lat (prócz głosowań w Danii, Irlandii, Francji i Holandii także odrzucenie euro przez Szwedów) rządy jak ognia boją się referendów. Ratyfikację traktatu z Lizbony wszędzie, poza Irlandią, oddano parlamentom, by nie ryzykować jego odrzucenia.

To irytuje eurosceptyków. - Europejscy biurokraci od dawna wiedzą, że jedyny sposób, by przepchnąć sprawy, to nigdy nie pytać społeczeństw - zauważył były lider brytyjskich konserwatystów, Iain Duncan Smith.

Obawy o suwerenność

- Kontynuowanie procesu ratyfikacji po referendum w Irlandii to przejaw pogardy dla demokracji, która podobno jest fundamentem Unii. Ale elity próbują udawać, że nie widzą, iż ich marzenia o integracji nie znajdują w wielu krajach uznania ani poparcia - tak uważa David Owen, eurosceptycznie nastawiony eksszef dyplomacji brytyjskiej.

Wśród niechętnych społeczeństw (głównie "starej" Unii, bo w "nowych" krajach nastawienie jest bardziej przychylne) prym wiodą Brytyjczycy. Próbne minireferendum, przeprowadzone w 10 okręgach wyborczych, przyniosło wyniki, które ludzi z "Brukseli" mogły przyprawić o zawał: prawie 89 proc. głosowałoby na "nie".

Głos brytyjskich eurosceptyków jest najbardziej donośny nie tylko dlatego, że działa tu wyjątkowo dużo organizacji eurosceptycznych, na czele z Partią Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP). Ważniejsze, że ich poglądy podziela wielu członków największych ugrupowań, głównie Partii Konserwatywnej. Jej lider David Cameron niedawno deklarował, że w polityce europejskiej będzie się trzymać linii nakreślonej przez panią Thatcher.

Czołowy eurosceptyk z ugrupowania Camerona, Philip Davies, nie szczędzi mu pochwał za dopuszczenie w partii swobody dyskusji na tematy europejskie. Cameron nie zamyka ust tym deputowanym, którzy uważają, że Wielka Brytania powinna wycofać się z Unii. Dzięki temu w Partii Konserwatywnej działa założona przez Daviesa grupa "Better Off Out" (Lepsze życie poza Unią), nawołująca do zerwania z "Brukselą". Należy do niej tylko sześciu deputowanych, ale, jak twierdzi Davies, grono zwolenników jest o wiele większe.

Wspólnym mianownikiem partii eurosceptycznych - istnieją one w większości państw Unii - jest niechęć do poczynań "Brukseli". Ale gdy przełożyć to na konkrety, okazuje się, że szczegółowe programy bardzo się różnią. Ruch na rzecz Francji, Duńska Partia Ludowa i również duński Ruch Czerwcowy, szwedzka Lista Czerwcowa i wspomniana brytyjska Partia Niepodległości koncentrują się na kwestii suwerenności. Dla holenderskiej Przejrzystej Europy i austriackiej Listy Hansa-Petera Martina najważniejsze jest zwalczanie korupcji, której siedliskiem i rozsadnikiem jest, według nich, Unia.

Przepis przeciw eurosceptykom

Wspomniane partie tworzą w Parlamencie Europejskim 22-osobową grupę "Niezależność i Demokracja" (Ind/Dem). Ale eurosceptyków jest tu więcej. W 2007 r. przez parę miesięcy działała grupa "Tożsamość, Tradycja, Suwerenność" (ITS), do której należały partie narodowe, m.in. francuski Front Narodowy, belgijska Partia Interesów Flamandzkich i Wolnościowa Partia Austrii (w sumie 23 deputowanych). ITS przestała istnieć, gdy opuściła ją Partia Wielkiej Rumunii i grupa spadła poniżej minimalnego poziomu 20 członków.

Ale dystans do Unii przejawia także wielu deputowanych partii zrzeszonych w wielkich frakcjach - prócz brytyjskich konserwatystów także włoskiej Ligi Północnej czy czeskiej Obywatelskiej Partii Demokratycznej, ugrupowania stworzonego przez Václava Klausa.

Czy to jednak nie sprzeczność, że eurosceptycy zasiadają w Parlamencie Europejskim? Paavo Vaeyrynen, były fiński minister spraw zagranicznych (a obecnie handlu), który przez 12 lat był deputowanym do Parlamentu Europejskiego, tłumaczył to tak: - Nie chciałem, żeby Finlandia weszła do Unii, ale skoro nieszczęście się już stało, trzeba być w parlamencie i pilnować, żeby federaliści nie narobili nam biedy.

Teraz nad eurosceptyczną grupą "Niezależność i Demokracja" zawisło niebezpieczeństwo. Na początku lipca w Parlamencie odbędzie się głosowanie nad propozycją zmiany zasad tworzenia grup poselskich. Wymogi mają być zaostrzone: zamiast 20 osób z jednej piątej państw Unii - 30 deputowanych z jednej czwartej państw. Projekt zapewne przejdzie, bo ma poparcie wielkich frakcji, głównie socjalistów. Wtedy "Niezależność i Demokracja" będzie musiała się rozwiązać; straci też dotacje i miejsca we władzach Parlamentu.

Pomysłodawca, brytyjski labourzysta Richard Corbett wcale nie kryje, że o to mu chodzi. - Partie jednego tematu - mówi - przestałyby wówczas dostawać nienależne im poparcie z kieszeni publicznej.

Kto komu (nie) ufa?

A przecież, jak na łamach "Timesa" przy okazji dyskusji o ewentualnym brytyjskim referendum pisał William Rees-Mogg (dziś lord, a niegdyś jeden z filarów tego pisma), "większość eurosceptyków chce Europę reformować, a nie niszczyć. Są - nawet jeśli eurofanatyków to irytuje - »dobrymi Europejczykami«, którym leżą na sercu długofalowe interesy Europy".

I dodawał: "Brytyjscy wyborcy, którym obiecywano referendum w sprawie Lizbony, uważają, że zostali oszukani. A skoro Europa nie ufa ludziom, ludzie nie mogą ufać Europie".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, współpracowniczka działu „Świat”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2008