Ukiel

Tygodnik Powszechny przedstawia najnowsze opowiadanie Pawła Huellego z tomu Opowieści chłodnego morza, który ukaże się jesienią.

08.07.2008

Czyta się kilka minut

Maciejowi Ciśle

1

Od ponad dwudziestu lat Joachim wracał z pracy zawsze tak samo. Z biura notarialnego do stacji metra przy placu Admiralicji miał zaledwie pięć minut piechotą. Tam wsiadał w zieloną linię i po pięciu przystankach był już prawie w domu. Mijał toporny gmach Muzeum Geologicznego, którego nigdy nie odwiedził, by skręcić w małą, cichą uliczkę, gdzie za szpalerem starych platanów znajdowały się czteropiętrowe kamienice. Jego miała numer ósmy. Dawno temu, kiedy wprowadzał się tu z Julią, każdy budynek miał swojego portiera. A każdy portier coś w rodzaju liberii. Z biegiem lat z nieco operetkowych uniformów zostały im jedynie czapki podobne do tych, jakie noszą do dzisiaj na prowincji listonosze. W epoce powszechnej elektronizacji portierów zastąpiły domofony.

Czasami powrót do domu wydłużał się o parę kwadransów. Przed zejściem do metra Joachim zachodził do baru Cosmopolitan i tam, pijąc espresso do kieliszka rumu, przeglądał gazety - od prawicowej "El Nacion" po lewicową "El Mundo". Lektura nigdy nie wciągała go do tego stopnia, by nie słyszał wokół siebie rozmów. Toczyli je maklerzy z pobliskiej giełdy, drobni pośrednicy od nieruchomości, trafiali się też oficerowie marynarki. Zdania w rodzaju - "patrz chłopie, ten Pepo przekręcił się teraz, kiedy zaczęło mu iść fantastycznie" lub "przecież to dziwka, jak mówię, to wiem, co mówię, i właśnie dlatego ci o tym mówię" - były jak drzwi otwierające się do cudzych mieszkań, ale nie wówczas, gdy oczekują nas jako gości, lecz raczej kiedy idąc klatką schodową, natrafiamy na przypadkiem i tylko na chwilę uchyloną szczelinę do cudzego istnienia. Nie było to dla Joachima uczucie przykre. Przeciwnie - nie raz rozwijał w myślach zasłyszane historie.

Na przykład ów Pepo: upozorowawszy własną śmierć, prowadził nowe życie w Patagonii, podczas gdy żona z trójką dzieci składała regularnie kwiaty na jego pustym grobie. Szczęście Pepa w ramionach młodej sekretarki przyniosło bezmiar banalnej klęski: złamany zdradą i odejściem ukochanej z jakimś łazęgą geodetą wrócił do żony, by zastać ją w ramionach akwizytora reklam. Dwa śmiertelne strzały, a potem trzeci - samobójczy, przyniosły szczęściarzowi Pepo zdecydowanie pierwsze miejsce w wieczornych wiadomościach i tabloidach.

Prawdopodobnie gdyby spisywał wymyślane historie, po kilku latach miałby gotowy tom opowiadań. Błyskotliwie zatytułowane, powiedzmy "Sekrety baru Cosmo", byłyby bestsellerem przynajmniej tydzień. Tak właśnie pomyślał sobie Joachim, schodząc w listopadowe, słoneczne popołudnie do stacji metra. Nie mógł zapomnieć tego, co słyszał przed paroma minutami w barze. Starszy gość, podoficer marynarki, kłapał do swoich dwóch kompanów niestrudzenie, jak to w estancji jego babki wciąż pojawiali się powstańcy sprzed stu dziesięciu lat. Nocą kradli bydło, konie, palili ogniska, strzelali ze swoich pukawek, ale wzywana gwardia narodowa nigdy nikogo nie schwytała. W wagonie zielonej linii Joachim rozważał kilka - rozwidlających się niczym ścieżki tajemniczego ogrodu - możliwych wersji tej historii. Nie było to jednak łatwe. Choćby najkrótszy opis widmowego oddziału wymagał wiedzy, której nie posiadał. Kto nimi dowodził? Generał Rojas, a może inny? Byli unionistami czy republikanami? Historia tutejszych dyktatur, zamachów, domowych wojen, zbrodni i poświęceń przedstawiała niejasny schemat labiryntu, do którego nigdy nie próbował wejść. Wysiadając na swojej stacji, Joachim postanowił, że weźmie encyklopedię, zajrzy do internetu i nawet jeśli zmyślenie tej historii okaże się zbyt trudne, stłamsi wieczorną chandrę. Ta nie dawała mu ostatnio żadnych szans. Budził się w fotelu, gdy szklanka z niedopitą whisky spadała na podłogę. Wyłączał telewizor. Człapał do łóżka zirytowany własną niemożnością. Życiem, które dawno utraciło blask.

Jednak już na powierzchni, gdy mijał Muzeum Geologiczne, zdarzyło się coś, co w jednej chwili kazało mu o tym wszystkim zapomnieć.

Na skrzyżowaniu przy samym rogu ujrzał starą kobietę. Postrzępiona sukienka z kretonu, narzucony na ramiona męski prochowiec i wełniana czapka z włóczki były wystarczającym sygnałem, aby ją ominąć. A jednak zwolnił kroku i zatrzymał się przy plastikowym wiaderku, jak gdyby lustrował jej dziurawe skarpetki i sparciałe sandały.

- Co tam masz - zapytał, wskazując na snopek powiązanych sznurkiem roślin - gdzie to znalazłaś?

Ponieważ odpowiedziała tylko uśmiechem, dodał - no, gdzie to rośnie?

Starucha zaczęła mówić w narzeczu, którego nie rozumiał. Jej twarz poorana bliznami zdradzała indiańskie pochodzenie. Bezzębne usta przypominały gąbkę.

Pochylony nad wiaderkiem, wyjął zielony pęk wyrastający z białych kłączy i wolno, przesuwając dłonią po długich liściach, przytknął niezwykły bukiet do nosa. Nie pomylił się. Był to Acorus calamus, zwany w jego ojczystym języku po prostu tatarakiem. Nigdy, nad żadną rzeką, stawem czy jeziorem nie spotkał go w tym kraju. Poczuł dziwny prąd, mrowienie przebiegające ciało od stóp do głowy.

- Gdzie to rośnie?! - powtórzył sięgając do portfela - gdzie to zerwałaś? Na estancji? W ogrodzie botanicznym? To niemożliwe! Znam ogród botaniczny jak mało kto!!

Ale żadne słowa do niej nie docierały. Patrzyła uważnie na jego dłoń wyłuskującą banknot. Przyjęła sowitą zapłatę w milczeniu, skinieniem głowy. Wylała resztkę wody z pustego już wiaderka i nie spoglądając więcej na niego, ruszyła trotuarem przed siebie chybotliwym, kaczym krokiem, z dopiero co zapalonym papierosem w ustach. Wtedy zauważył, że jej stare sandały były nie do pary.

2

Tatarak umieścił w wazie, którą dawno temu kupiła Julia. Podróbka greckiej starożytności bardzo go wówczas zirytowała: czy rzeczywiście osioł, którego dosiadał Hefajstos, musiał mieć tak wzwiedzionego chwosta? A Sylen, podążający za bogiem-kowalem, czy ów Sylen musiał mieć równie wystającą pałkę? I co za worek dźwigał na plecach? Żaden ze znanych mu mitów nie potwierdzał takiej wizji. I jeszcze kolorystyka: krzykliwa i tandetna jak z okładek magazynów, w których rozczytywały się kucharki i szoferzy. Julia śmiała się z jego obiekcji.

- Czy masz coś przeciwko sztuce ludowej? - zapytała.

Teraz, po tylu latach samotności, niespodziewane wspomnienie jej głosu i dotyku wprawiło go w bolesne zakłopotanie.

- Mój Sylenie - szeptała Julia - mój wspaniały osiołku!

Tamtą miłosną noc uzupełniły dalekie salwy karabinów, pomruk artylerii, gwizd samolotów nad miastem. Zamach kolejnej junty nie miał w ich życiu najmniejszego znaczenia. Nigdy nie mieszali się do tutejszej polityki. Choć naturalizowani - byli tu przecież obcy. W zaciemnionej sypialni Joachim leżał na łóżku i patrząc na wazę z pękiem tataraku, rozmyślał: gdzie była teraz Julia, skoro jej ciało dawno zamieniło się w proch? Ściśle mówiąc - czy jakaś cząstka niematerialna Julii, zwana przez wszystkie religie duszą - czy więc jej osobowość istniała gdzieś poza przestrzenią pudła trumny, spoczywającego pod ziemią na cmentarzu Wszystkich Świętych, gdzie wilgoć, robaki i bakterie dawno już ukończyły swoją robotę? Joachim nie miał złudzeń: wszystkie religie bezczelnie kłamały. Bezczelnie, bo z tamtych, zaświatowych krain, nikt nigdy przecież nie dał znaku. Wirujące spodki, tak samo jak jezuickie opowieści o duchach, były pocieszeniem dla naiwnych. Obecne istnienie Julii mogło mieć wyłącznie dwie formy. Rozsypanego w trumnie ciała oraz jego własnych wspomnień, w których Julia pojawiała się - jak teraz - piękna i ponętna. A skoro nie miała żadnej rodziny, moment, w którym umrze on sam, będzie jej ostatecznym kresem: nie wspominana już przez nikogo, ostatecznie zapadnie się w czarną dziurę, niebyt, otchłań jak wirujące pyłki próchna wszechświata. A jak będzie z nim? Zupełnie nie zależało mu na wspomnieniach, które ktoś mógłby snuć o jego życiu. Wstał z łóżka, przeszedł do kuchni, wyjął z szafki flaszkę whisky, dobył z lodówki parę kostek lodu i powróciwszy do sypialni z pełną szklanką, włączył telewizor. Na placu Świętego Piotra odprawiano właśnie mszę za duszę zmarłego papieża. Na zwykłej, prostej trumnie silny podmuch wiatru odwrócił parę kart rozłożonej tam Księgi. Emfatyczny dziennikarz poinformował, że to zapewne Duch Święty manifestuje swą obecność. Joachim westchnął na taką zapowiedź cudu, dopił solidny łyk, wyłączył telewizor i położył się do łóżka.

Ale nie zasnął. Zapach tataraku był tak gęsty i mocny, że nawet wypity alkohol nie mógł osłabić tego wrażenia: usłyszał stuk wioseł wkładanych do dulek, chlupot jeziornej fali o płaskie dno łodzi, szum wiatru w trzcinach, krzyk wodnego ptactwa, pośród którego bezbłędnie rozróżnił głosy rybitw, nurków oraz długie pojękiwania bąka. Szli razem z ojcem w dół, do pomostu. Pachniało wokół pierwszym sianokosem, miętą, koniczyną. Obaj mieli na sobie białe, odświętne koszule, wykrochmalone i uprasowane przez matkę. Ojciec - kiedy już wsiedli do płaskodenki - zdjął marynarkę, podwinął rękawy koszuli, poprawił muszkę i powiedział, biorąc pierwszy zamach wiosłami - tylko pamiętaj, że to poważna sprawa. Muzyka jest tym, czego potrzebuje najbardziej nasza dusza. Rozumiesz?

Nie bardzo rozumiał. Ale był szczęśliwy. Marta i Andrzej zostali w domu, z matką, przy normalnych zajęciach. Tymczasem oni dwaj z ojcem przecinali szeroko rozlaną odnogę jeziora, jak gdyby łączyła ich jakaś nadzwyczajna tajemnica. Wielki, olśniewająco biały obłok wisiał nieruchomo nad wodą, ale nie przesłaniał słońca. Odbijał się w zielonej wodzie niczym twarz jakiegoś dawnego bóstwa.

- To jest najlepsza rzecz, jakiej może zaznać człowiek - ojciec równomiernie ciągnął wiosłami - muzyka! Do tej pory słyszałeś w domu pianino. Albo skrzypce, kiedy przychodzi pan Jonatan. No, radio też - dodał po chwili - ale teraz jedziemy na prawdziwy koncert. Chciałbym, żebyś to zapamiętał. Właśnie ten dzień.

Na brzegu, po drugiej stronie wody, przy drewnianej szopie kręcili się mężczyźni. Wśród nich można było odróżnić rybaków po długich, gumowych butach, których nie zdejmowali nawet w największy upał. Wszyscy razem mrowili się przy niskim, łysym grubasku, który wykrzykiwał - koniec obstawiania! Ciągniemy karty!!

Ojciec przez chwilę wypatrywał w tłumie kogoś znajomego. Wreszcie zawołał - panie Nowacki, panie Nowacki, bardzo proszę!

Nowacki miał na sobie obszerną, kraciastą marynarkę, koszulę non-iron, żółty krawat w niebieskie paski, złoty zegarek i jeszcze bardziej złoty sygnet na palcu prawej dłoni.

Już - odkrzyknął do ojca - chwilunia!!

Ale niczego nie wygrał w tym rozdaniu.

Wsiedli do garbatej warszawy. Nowacki prowadził samochód pewną ręką przez pagórki i piaszczyste zakręty.

- Kurde - powiedział wreszcie, gdy wjechali już na brukowaną szosę - tutaj nic się nie zmieni i za sto lat! Ruskie i Amerykańce puszczają sputniki, a my, panie, w tym poniemieckim gównie będziemy tkwili jeszcze cały wiek! Tu się buduje tylko nowe koszary, ale kurew nie starczy, żeby ich wszystkich obsłużyć, no nie?!!

Ojciec skinął głową. Wjeżdżali już w miasto. Kilkupiętrowe kamienice z balkonami i loggiami pyszniły się swoją przeszłością. Kiedy samochód zatrzymał się przed budynkiem teatru, Nowacki zapytał - no to o której mam być?

- Dwudziesta druga - odparł ojciec - ani minuty później.

Dlaczego jechali wówczas warszawą z kimś takim jak Nowacki? Dopiero teraz, po tylu latach, Joachimowi wydało się to zupełnie nieoczywiste, a nawet zdumiewające. Przecież mogli - wychodząc nawet nieco odrobinę później z domu - przejść jak zawsze obok mogiłki na wzgórzu, minąć zagajnik, potem trzy dęby, by wreszcie sosnowym duktem dotrzeć do piaszczystej łachy kąpieliska. Stamtąd odchodził tramwaj numer jeden, który prosto z pofalowanych wzgórz, pól i zagajników wpadał na główną ulicę miasta, przy przecznicy której stał teatr. Dlaczego ojciec wymyślił tego Nowackiego? Musiał się z nim przecież wcześniej umówić, dać zaliczkę, zapłacić. I słuchać jego bzdur wypowiadanych z miną wioskowego mędrka. Czyżby chodziło o to, żeby akurat tamtego dnia przepłynęli dwukrotnie przez jezioro? Jeśli tak w istocie ojciec postanowił, w jego umyśle musiał istnieć jakiś związek pomiędzy muzyką a wodą. Na czym miałby on jednak polegać - tego po tylu latach nawet nie próbował rozwikłać.

Wszystko w teatrze wydawało się wtedy Joachimowi nadzwyczajne, bo jakby stworzone tylko na ten jeden wieczór. Czerwone portiery, czarno-białe stroje muzyków, błyski światła na dętych instrumentach, subtelne kształty wiolonczel i altówek, poły dyrygenckiego fraka, które przypominały ptasie skrzydła. Przez cały koncert był w innym świecie: krążył przez jasne, to znów ciemne, mroczne ogrody, schodził kamiennymi tarasami do dziwnego labiryntu, frunął nad wielką wodą, widząc zielone wyspy, rybackie łodzie, dachy domów, grzywy lasów. Kiedy wybrzmiały ostatnie brawa, Joachim spostrzegł, że znów jest obok ojca na widowni, ze sceny schodzą już muzycy, a dwóch maszynistów w bordowych fartuchach wynosi za kulisę krzesła i pulpity.

Jechali warszawą przez niemal puste miasto w milczeniu. Nad jeziorem przy długim stole nie grano już w karty. Gdzieś na końcu blatu ginącym w łagodnym, czerwcowym mroku, majaczyły skrzynki, podbierak, kilka żaków. Bliżej środka, w świetle naftowej lampy, parę twarzy pochylało się nad dużą flaszką i szklaneczkami po musztardzie. Kilku zmęczonych graczy spało w wysokiej trawie obok starych, nigdy już nie spuszczanych na wodę łodzi.

- Nowacki - powiedział ktoś z kręgu lampy - chcesz sputnika?

Kierowca bez słowa podszedł do stołu, brzęknęło szkło, zabulgotało w przechylanej flaszce.

- A pan, inżynierze? - zapytał inny głos.

- Dziękuję - ojciec popchnął delikatnie Joachima na pomost - mamy jeszcze przed sobą nasz Ocean!

Płynęli wolno. Było bezwietrznie i tak cicho, że słyszeli dźwięk pojedynczych kropel wody opadających z piór wioseł w ciemne zwierciadło jeziora.

- Szczególnie coś ci się spodobało? - zapytał ojciec.

Joachim nie odpowiedział, tylko zagwizdał ostatnie takty finału.

- To bardzo trudne - ojciec nie wiedział, jak go pochwalić - Konzertstück, chyba nie zgubiłeś ani jednej nuty, pięknie!

Obaj spoglądali teraz w niebo. Gwiazdy wydawały się być bardzo blisko, na wyciągnięcie dłoni. Ojciec odłożył na chwilę wiosła, wskazał najpierw na wielki, potem na mały wóz, wreszcie na gwiazdę północną.

- Tam jest morze. Nie tak znów daleko stąd. Ci, którzy tu kiedyś żyli, nazywali je chłodnym. Jeździli tam po bursztyn.

- Niemcy? - zapytał Joachim.

Ojciec wziął się znów do wioseł.

- Prusowie.

- A kim oni byli?

- Jakby ci to wyjaśnić. Może kimś w rodzaju Indian? Łowili w tych jeziorach ryby, polowali w puszczach. Budowali osady.

- Gdzie ich można spotkać?

- Już nigdzie.

- Dlaczego?

- Wyginęli. Wojny. Bunty. Głód i choroby.

- Wszyscy?

- Ci, co przeżyli, musieli się chrzcić. Zostawali Niemcami. Podobno kilku książąt z plemienia Warmów uciekło na Litwę. To legenda.

- No, a ich duchy? - zapytał Joachim.

- Na pewno gdzieś tutaj są. Może krążą w tej chwili wokół naszej łodzi, nie boisz się?

Mimo że w tonie ojca dało się wyczuć ironię, Joachim odparł bardzo poważnie - ja się duchów nie boję!!

Wstając znów z łóżka po lód do następnej porcji whisky, myślał o tym, jak dziwny jest mechanizm pamięci.

Zupełnie nie mógł skojarzyć, kim był ten typ, Nowacki, a przecież ojciec musiał go jakoś znać, pewnie właściciel garbatej warszawy bywał u nich w domu. Natomiast zdania, które padły wówczas na łódce, podczas powrotu z filharmonii, teraz, we wspomnieniu tamtej nocy, rozbrzmiewały po wielu dziesiątkach lat, tysiące kilometrów od tamtego miejsca, z taką precyzją, jakby słyszał i wypowiadał je zaledwie wczoraj. A może był to rodzaj rekonstrukcji, może tylko tak wyobraził sobie tamtą rozmowę, która w istocie przebiegła zupełnie inaczej? To jednak było jeszcze mniej prawdopodobne: skąd by teraz przyszli mu nagle do głowy zamordowani Prusowie, ich duchy krążące wokół łodzi albo stwierdzenie ojca o chłodnym morzu? Tak, na pewno rozmawiali właśnie o tym i mniej więcej w ten sposób, ponad pół wieku temu, kiedy na dworcach kolejowych królowały jeszcze niepodzielnie parowozy i automaty do sprzedaży biletów peronowych. Spoglądając przez okno, pociągnął łyk alkoholu, ale tym razem whisky wydała mu się obrzydliwa. Wylał zawartość szklanki do donicy z fikusem. Ulicą jechał coraz wolniej stary kabriolet, wreszcie zatrzymał się pod czwórką. Wysiedli z niego kobieta i mężczyzna. Objęci, żegnali się długimi pocałunkami, wreszcie ona weszła do kamienicy, on wrócił do samochodu i ruszył, nie zapalając świateł. Gdzieś z innej kamienicy ostrym akordem nienastrojonego pianina buchnęło tango i zamilkło po paru taktach. Nagle, jak gdyby tam, po drugiej stronie ulicy, gdzie już ślad nie pozostał po parze nocnych kochanków, otworzyła się furtka do innej przestrzeni. Ujrzał siebie i ojca idących przez wzgórze obok trzech dębów. Za plecami mieli jezioro, sosnowy starodrzew i pagórek mogiłki. W płytkiej kotlinie kilkadziesiąt metrów przed nimi czekał już dom: mały, ceglany, z dwoma mansardami nad niewielkim gankiem. Od stawu i koślawej drewutni oddzielał go stary, potężny jesion. W rozświetlonym oknie dużego pokoju mignął cień matki. Skręcili nad staw, usiedli w progu drewutni. W zapach tataraku i stróżyn drewna wmieszał się dym tytoniowy, ojciec przypalił krótką fajeczkę.

- Od tego roku - powiedział, spoglądając w niebo - będziesz się uczył muzyki, pan Jonatan przyjdzie do nas trzy razy w tygodniu. Do jesieni masz dużo czasu, żeby wybrać.

- Ale - zapytał niezbyt pewnym głosem - co mam wybrać?

- Jak to co: skrzypce albo pianino.

Zdecydowanie wolał pianino, ale milczał. Dopiero gdy ojciec wystukał popiół z cybucha na wilgotny brzeg stawu, zagadnął - no a Prusowie? Czy oni mieszkali w naszym domu?

Ojciec śmiał się długo i głośno.

- Przecież ci powiedziałem, że nic po nich nie zostało. No, prawie nic. Parę słów, to wszystko. Na przykład nasze jezioro ma dwie nazwy, nawet w oficjalnym atlasie. Krzywe i Ukiel. A Ukiel to tyle właśnie co krzywe, zakręcone.

Już w swoim pokoiku na poddaszu, wsłuchując się w nieustanny rechot żab, przerywany pohukiwaniem sowy, powtarzał bez sensu: Ukiel - Dukiel - krzywy pukiel, jakby to było jakieś zaklęcie.

Ulicą przejeżdżali teraz spóźnieni imprezowicze. Za brudnym landroverem ciągnął się łańcuch podwiązanych do sznura puszek. Jeden z pijanych pasażerów palił raz po raz w niebo z dubeltówki i krzyczał - Socializmo o muerte! Venceremos! Viva Fidel!! Gdzieś blisko zaczął wyć samochodowy alarm i rozmiauczały się bezpańskie koty, z którymi bezskutecznie walczył od paru miesięcy nowy, centroprawicowy zarząd dzielnicy. Sięgnął po notes i wybrał numer Marty, do której nie dzwonił chyba od siedmiu lat. Po długim oczekiwaniu usłyszał wreszcie sygnał, a zaraz potem miękki, kobiecy głos.

- Proszę słucham?

- Marta?

- Nie, nie Marta. A kto mówi?

- O, przepraszam. Tu Joachim. Jest Marta?

- Już proszę mamę.

Wreszcie usłyszał siostrę.

- To naprawdę ty - zapytała - co się stało?

- Nic. Po prostu chciałem przyjechać. Na kilka tygodni. Znajdzie się jakiś kąt?

Marta nie odpowiedziała natychmiast. Dopiero po paru sekundach, jak gdyby dobrze musiała się nad tym zastanowić, odparła ściszonym głosem - ależ tak, oczywiście przyjeżdżaj!!

3

Śnieg przyszedł niczym wybawienie. Trzeciego dnia po szarych i wilgotnych świętach wielkie płatki zaczęły opadać na ulicę Jesionową, okrywając przepełnione śmietniki, zagracone ogródki i psie kupy na skraju wyłysiałych trawników. Joachim był zachwycony: biel ogarniała nie tylko świat rzeczy, ale też kładła się jak łagodna opończa na jego rozbiegane, niespokojne myśli. Nawet miejsca, do których tęsknił, a które zaraz po przyjeździe wydały mu się obrzydliwe i nie do poznania - teraz dzięki puszystej bieli nabierały neutralnej łagodności. Nie mógł wprawdzie po nieco łukowatym kształcie ulicy, zabudowanej po obu stronach kanciastymi szeregowcami, odtworzyć dawnej drogi nad staw i do drewutni, ale brzydkie i jednakowe domy, kiedy okryła je gruba warstwa śniegu - wyglądały już nie tak okropnie. Nawet warsztat samochodowy, który wzniesiono na miejscu dawnego stawu, ten ciężki betonowy kloc z rzędem brudnych luksferów biegnących pod płaskim dachem nie raził teraz wzroku Joachima tak boleśnie, ponieważ okryty był białą czapą.

Padało ze cztery dni. Potem wraz z zimnym, lodowatym wiatrem ze wschodu przyszedł potężny mróz. Wreszcie wszystko się uspokoiło i przy temperaturze minus piętnastu stopni słońce wydobywało z zimowego pejzażu surowy blask.

Joachim zszedł do piwnicy. Wśród pustych weków, kartonów, zniszczonych mebli i stert czasopism odnalazł parę starych hokejówek. Prawdopodobnie należały do Andrzeja: brat miał taki sam co on rozmiar stopy. Kiedy w hallu przysiadł na stołeczku i pastował wysuszoną przez lata skórę, wyszła do niego z kuchni Marta.

- Gniewasz się? - zapytała, zapalając papierosa.

- Nie, skąd. Ale twój zięć to straszny cham. Odprawić stroiciela dzień przed wigilią? Przecież zapłaciłbym, skoro go zamówiłem. Nie można mnie było zawołać z pokoju na górze?

Marta wyciągnęła z kieszeni fartucha mały słoiczek i strzepnęła do niego popiół.

- I te uwagi - ciągnął spokojnie, nie podnosząc wzroku znad buta - głupie aluzje. Przyjechałem tu po spłatę? Nie mogłaś mu powiedzieć, że już dawno zrzekłem się swojej części dla ciebie?

- Powiedziałam - Marta pokiwała głową - ale sam widzisz. On trzęsie wszystkim. Przy czwórce dzieci.

Już chciał dodać, że cała czwórka jest jego zdaniem okropnie rozwydrzona i tak jak ich ojciec po prostu źle, a raczej wcale nie wychowana, ale kiedy spojrzał na Martę, natychmiast wrócił do przerwanej roboty. Miała w oczach łzy.

- Nawet nie wiesz, jakie to wszystko trudne - powoli gasiła papierosa - odkąd umarł Marian, straciłam całą energię. Naprawdę będziesz jeździł na tym? - zmieniła temat - poczekaj, dam ci wełniane skarpety.

Schodząc w dół do jeziora, Joachim poczuł przygnębienie. Nie potrafił wyzwolić się z dusznej i nieprzyjemnej atmosfery domu. Współczuł Marcie, ale nie miał wpływu na jej życie. Wszyscy, nie wyłączając córki, zdawali się ją lekceważyć. I wykorzystywać. Pani bibliotekarka na emeryturze gotowała, prała, prasowała, robiła zakupy i wcale nie obdarzano jej za to szacunkiem. Była jak stara służąca, do której zwracano się tylko w potrzebie. Przez wszystkie te dni unikała z nim rozmowy w cztery oczy. Zauważył, że kiedy tylko pojawiał się jej zięć, milkła. A przecież jedno przynajmniej powinni sobie wyjaśnić. Przez długie lata Joachim posyłał jej miesiąc w miesiąc sto pięćdziesiąt dolarów amerykańskich. Dzisiaj była to suma niemal śmieszna, ale za komunistów, w przeliczeniu na ówczesne złotówki - całkiem spora. Kiedy napisał, że dłużej nie może jej wspierać, że ma przejściowe kłopoty, że po śmierci Julii nie może się pozbierać - nie odpowiedziała i nie odpowiadała przez kilka lat. Rozumiał, że miała swoje kłopoty, ale czy po tylu latach nie powinna mu przynajmniej - jednym chociaż słowem - podziękować?

Na szczęście świeciło słońce, a pod nogami skrzypiał sypki śnieg. Joachim wypatrzył na brzegu jeziora przyczółek starego pomostu, gdzie przysiadł i szybko zmienił buty. Wiatr, który hulał poprzednią noc, utworzył w niektórych miejscach głębokie zaspy, ale też całe, ogromne połacie lodu były wolne od śniegu, jakby specjalnie dla niego uprzątnięte. Pędził przed siebie z ogromną szybkością, zataczał rozległe okręgi, wykręcał małe i duże ósemki, czuł przypływ szczęścia. Kiedy wracał do domu, na śniegu kładły się już fioletowe cienie wczesnego zmierzchu. Było już po rodzinnym obiedzie, ale Marta specjalnie czekała na niego i jedli razem, we dwoje, w kuchni.

- Pamiętasz tę starą, opuszczoną stodołę na wzgórzu? - zapytał.

Pamiętała. Skradali się tam we trójkę, z Andrzejem, w samo południe. Powietrze falowało od upału, a oni okrążali drewniany szkielet, skandując - goły, wychodź ze stodoły, goły, wychodź ze stodoły!!! Kiedy coś poruszyło się w środku, uciekali aż do mogiłki, krzycząc wniebogłosy.

Właściwie dlaczego nazywali tamto miejsce mogiłką? Stary Maudzis, który każdej wiosny orał pługiem zaprzężonym w konia, zawsze znajdował tam jakieś gliniane, rozpadające się garnki. Żegnał się wtedy i krzyczał pod wiatr - Potrimpe, Patollu, Werszajte, tej mogiłki ne ruszajte!! Najśmieszniej przedrzeźniał go Andrzej. Żegnał się jak stary, a potem wypinał w jego kierunku tyłek i nadymając wargi, przeraźliwie, piskliwie popierdywał. Maudzis ryczał jakieś przekleństwa i ciskał w nich grudami ziemi. Czasem była to skorupa z glinianego garnka.

- Teraz go spłacam - powiedziała o Andrzeju Marta - nie widzieliśmy się od śmierci matki. Piszecie do siebie?

Joachim zaprzeczył. Do kuchni wkroczył zięć Zdzisław. Pojednawczo postawił na stole karafkę z nalewką i dwa kieliszki.

- Wuj się nie gniewa - nalał sobie i Joachimowi - jakbym wiedział, że to wuj tego stroiciela zamówił, nawet bym sam zapłacił. A tak? Facet stoi w progu, ja z warsztatu na chwilę wpadłem, no, myślę sobie, naciągacz jakiś, jehowita. Wyszło, jak wyszło. Ale jutro go zamówiłem. Na mój koszt.

- No co też pan - Joachim nie mógł jakoś przejść z zięciem Marty na ty - a teściowej pan nie naleje? Marto, napijesz się z nami?

Zdzisław bez słowa podał z kredensu trzeci kieliszek.

Wiśniówka była słaba i przesłodzona.

Kiedy Joachim chciał już iść do siebie na górę, Marta chwyciła go za przegub dłoni.

- Powiedz mi tylko jedno! Dlaczego przestałeś grać?! A właściwie - to nigdy nie zacząłeś? Mam na myśli estradę, karierę, no - czemu?

- A dlaczego o to pytasz?

- Jedyny z nas mogłeś coś osiągnąć. Nauczyciele, lekcje. Tylko ty. Wyjechałeś i nic! Nic!

- No właśnie - Joachim pocałował Martę w policzek - mnie też nic nie wyszło. Ale czy to aż taki grzech?

Leżąc w łóżku, przypomniał sobie koszmarną wigilię sprzed paru dni. Włączony telewizor, kłótnie nastolatków, zagonioną Martę, wreszcie niestrojone od lat pianino, do którego ostentacyjnie zasiadł, grając z furią upiornie brzmiącą kolędę.

Teraz tego żałował, jak sztubackiego wybryku. Ale sen przyszedł szybko. Wielkie płatki śniegu opadały w ciszy na jesion, pod którym matka układała pudełka z prezentami. Nad wielkim, starym drzewem migotała gwiazda. Polarna, nie betlejemska.

4

Stroiciel poinformował telefonicznie, że jest chory i może przyjechać najwcześniej za tydzień. Zdzisław próbował znaleźć innego mistrza, ale bez rezultatu. Joachim w ogóle się tym nie przejął. Codziennie, korzystając z mroźnej i słonecznej pogody, wypuszczał się na łyżwy. Objeżdżał coraz dalsze zakątki jeziora. Nowe osiedla i dzielnice domków dochodziły w niektórych miejscach do samego brzegu, oplatały zatoki, obsiadły wzgórza. Często mijał rozpędzone bojery albo - bliżej zabudowań - chłopców grających w hokeja. Właśnie z takiej grupki odłączył się któregoś razu samotny łyżwiarz i ku zdumieniu Joachima - zaczął mu towarzyszyć. Było to bardzo dziwne wrażenie: mężczyzna jechał równolegle do niego w odległości mniej więcej trzydziestu metrów i niczym w zwierciadle - naśladował każdy jego ruch. Kiedy Joachim gwałtownie się zatrzymał, tamten również i w taki sam sposób wyhamował. Gdy Joachim zakręcił ósemkę, i tamten zakręcił ósemkę. Kiedy jechał przez czas jakiś tylko na lewej łyżwie, prawą nogą wykonując żurawia, i tamten robił to samo.

- Przecież nie zwariowałem - zastanawiał się Joachim, spoglądając w błękitne niebo (tamten w niebo również spoglądał) - to nie jest mój sobowtór! Rzeczywiście - wcale nie był do Joachima podobny. Niższy, o drobnej budowie ciała, był także inaczej ubrany. Z odległości wydawało się, że jakby nieco teatralnie, ze staroświecka. Ale zbliżyć się do niego było niepodobna: gdy Joachim ruszał w jego stronę, tamten natychmiast oddalał się o taki sam dystans. Kiedy wykonał głęboki, nieco błazeński ukłon, tamten odkłonił się Joachimowi w identyczny sposób.

- Jak go przyprę do brzegu - zaświtała mu prosta myśl - będzie musiał mnie minąć. Chyba że wyleci prosto na ląd. Ale wtedy go dopadnę...

Najpierw popędził gdzieś na Likusy, potem zrobił gwałtowny zwrot w kierunku Starego Dworu, by wreszcie rozwinąć niebywałą prędkość wprost do brzegu Podlesia. I stało się: nieznajomy faktycznie nie mając przestrzeni do ucieczki, tuż przy brzegu zawrócił i sunął wprost na Joachima. Był to jednak manewr nienaturalnie szybki, jakoś szatańsko błyskawiczny: Joachim w ostatniej sekundzie zrobił unik, ale nie zdążył już wyhamować i runął jak długi na brzeg, szczęśliwie w głęboką zaspę.

Był nawet rozbawiony tą sytuacją.

- Czy to możliwe, że spotkałem diabła? Takie rzeczy zdarzają się tylko w opowiadaniach, zwłaszcza dziewiętnastowiecznych, najlepiej rosyjskich - myślał, rozcierając przyjemnie schłodzoną śniegiem twarz.

Gdzieś już widział tę postać: w czarnym surducie, z białą plamą halsztuka, w fantazyjnym kapeluszu, no i z tymi śmiesznymi łyżwami, które umocowane były do płaskich trzewików za pomocą rzemieni. Tylko kiedy i gdzie?

Przez całą drogę powrotną rozglądał się uważnie dookoła, ale nieznajomy zniknął. Dopiero gdy wspinał się już pagórkiem do osiedla i raz jeszcze obrócił wzrok na jezioro, ujrzał tamtego, jak stoi na lodzie kilkadziesiąt metrów od brzegu i kłaniając się, uchyla grzecznie kapelusza.

- Przecież nie zwariowałem - Joachim powtarzał to sobie kilka razy, idąc wzdłuż ulicy Jesionowej - ktoś bawi się moim kosztem. Pewnie jakiś miejscowy dziwak. Tutaj, w tym miejscu, zawsze roiło się od dziwaków.

Tego właśnie wieczoru Martę wzięło na bolesne wspomnienia. Jedno słowo, niczym esencja, zawierało w sobie praprzyczynę wszystkich rodzinnych klęsk i niepowodzeń: Wadąg. Była to nazwa ulubionego jeziora ojca, gdzie miał własną łódkę, gdzie kiedyś - chyba w ’68 - złowił piętnastokilogramowego suma i gdzie w małym, drewnianym domku na cyplu mieszkała pani pastorowa, wdowa po wielebnym Eberhardzie Jellinku.

- Co on w niej widział - Marta wydęła pogardliwie usta - stare, ewangelickie pudło! Zdzira!! Protestancka kurwa!!!

Joachim uspokajał. Po co się denerwować, przeklinać, skoro wszyscy oni już nie żyją? Jakie to może mieć dzisiaj znaczenie?

- Chyba nie pamiętasz, jak cierpiała mama! - Marta nie była skłonna wybaczyć pastorowej - i co za wstyd, kiedy umarł tam u niej, w domu, podobno w ich małżeńskim łożu!

Tego szczegółu Joachim sobie nie przypominał. Natomiast widok ojca, zawsze rozweselonego, kiedy po nocy albo dwóch spędzonych nad Wadągiem zajeżdżał przed dom potężnym motocyklem zinadp, kiedy szedł przez podwórze z siatką pełną jeszcze trzepocących się, dorodnych szczupaków i sandaczy, ten widok budził w nim przyjemne wspomnienia.

- No pewnie - Marta nie dawała za wygraną - wy, mężczyźni, zawsze wolicie pamiętać tylko przyjemne rzeczy. Wszystko pod dywan i sza!

Mimo różnicy zdań rozmawiali jakoś czule. Marta wyznała, że stary jesion, który miał grubo ponad sto lat, wycięli nielegalnie. Marian, jej mąż, zaczął budować przylegający do domu warsztat.

- Nie było innego wyjścia - zasępiła się nagle - ale wiesz, kiedy już go nie było, kiedy wywieźli pocięte kawałki pnia i gałęzie, poczułam to jak zły omen. No i sprawdziło się. Marian nie dokończył budowy. Dopiero zięć, po latach. I teraz też nie nadzwyczajnie, za duża konkurencja - Marta dopiła łyk herbaty z wyszczerbionej filiżanki ze złotym paskiem - wszyscy zaniżają ceny, jakby się na nas specjalnie zmówili.

Przez pół nocy Joachim siedział nad swoim laptopem podłączonym do sieci. Szukał rozmaitymi kluczami, począwszy od wizerunków diabła, poprzez historię łyżwiarstwa. Bezskutecznie. Dopiero gdy przypomniał sobie wizytę w Szkockiej Galerii Narodowej w Edynburgu, gdzie byli kiedyś z Julią, coś zaświtało mu w głowie. I jakież to okazało się proste! Obraz Sir Henry’ego Raeburna "Wielebny Robert Walker ślizgający się po Duddington Loch", ta ironiczna wizja pastora-łyżwiarza, był tym, czego szukał. Te same czarne pończochy, ten sam zawadiacki kapelusz, halsztuk, płaskie trzewiki, łyżwy przymocowane rzemieniami. Ale po chwili satysfakcji zaraz przyszła zgryzota: czy było możliwe, aby ktoś, w tym dalekim zakątku świata, nad jeziorem Ukiel, wpadł na tak zwariowany i finezyjny równocześnie pomysł? Żeby się upodobnić do wielebnego Roberta Walkera, musiał zdobyć odpowiedni strój, buty, staroświeckie łyżwy. No i dlaczego ciągnął się akurat za nim, Joachimem? Być może - racjonalizował - dziwak ów po prostu wyruszał na jezioro i upatrywał sobie pierwszego napotkanego łyżwiarza, aby mu płatać takie lustrzane figle. A skoro tak - postanowił Joachim - musi jednak dopaść franta i przeprowadzić z nim rozmowę: jak wpadł na taki pomysł? Czy ów wizerunek ślizgającego się wielebnego Walkera znał jedynie z reprodukcji? Mimo tak prawdopodobnych, choć dziwacznych założeń, a raczej - prób wyjaśnienia, Joachim czuł narastający niepokój. Nie, to nie było normalne. Spotkać na lodzie domowego jeziora kogoś, kto upodobnił się do postaci z mało znanego szkockiego obrazu - było czymś graniczącym z umysłową aberracją.

Następnego dnia w samo południe wyruszył na lód. Mijał zatoki, przesmyki, rozjeżdżał pomarszczone łaty śniegu. Nigdzie nie spotkał dziwacznego cudaka. Przy jednym z pomostów zjadł kanapkę i łyknął z termosu gorącej kawy. Był już zmęczony. Z chmur, które nadciągały od Gutkowa, zaczął sypać drobny śnieg. Ani się obejrzał, jak znalazł się po kilku minutach w centrum śnieżycy. Stracił orientację: równie dobrze mógł łyżwować teraz w kierunku domu, co przeciwnie: gdzieś na Stary Dwór.

- Jeszcze tego brakowało - pomyślał - będę tak jeździł w kółko aż do zmroku, a potem znajdą mnie gdzieś przy brzegu, albo na środku, zamarzniętego jak żołnierza spod Moskwy...

Nie bał się śmierci, ale myśl, że mogłaby przyjść akurat teraz, gdy stracił orientację w przestrzeni, bardzo go irytowała.

Śnieg padał coraz gęściej, a on kręcił się prawdopodobnie w kółko. Zwolnił. Usłyszał, jak ktoś obok niego również hamuje łyżwą.

- Panie Walker - krzyknął - niechże pan się już nie wygłupia! Gdzie jesteśmy?!!

Odpowiedział mu śmiech. Dźwięczny, kobiecy.

Z białego tumanu wprost na niego wyjechała Julia.

Miała na sobie puchową kurtkę i wełnianą czapkę, te same, które kupili przed wycieczką do Patagonii.

- To niemożliwe - powiedział Joachim - to, to jest sprzeczne, to jest całkowicie sprzeczne nie tylko z moimi poglądami, to jest sprzeczne z prawami fizyki!!

- Jesteś pewien? - Julia śmiała się, patrząc mu prosto w oczy - długo na ciebie czekałam.

- Więc umarłem - westchnął - nareszcie. I tak to wygląda?

Julia zdjęła rękawiczkę i dotknęła policzka Joachima. Jej dłoń była ciepła, pachniała kremem migdałowym. Pamiętał ten zapach. Ucałował jej palce.

- Możesz mi to wytłumaczyć? - zapytał.

- W punkcie osobliwym - zakładała rękawiczki - załamują się wszelkie prawa fizyki. Krzywe linie czasu zbiegają się ze sobą. To coś w rodzaju pętli.

- Chcesz powiedzieć, że właśnie tutaj jest taki punkt?

- Yhm - włożyła sobie do ust cukierek wydobyty z torebki - właśnie. Takich miejsc jest bardzo niewiele. Bardzo. Ale ty, głuptasie, nie chciałeś się tu wybrać. Musiałam się sporo napracować. Najpierw ten tatarak przed Muzeum Geologicznym.

- Więc to byłaś ty? W tych sandałach nie do pary?!!

- Powiedzmy.

- A ten dziwak w kapeluszu i surducie?

- Pamiętasz, jak patrzyliśmy na niego w muzeum? Tak ci się podobał. Pomyślałam, że jak go zobaczysz, wszystko zrozumiesz.

- Więc gdzie jedziemy - wziął Julię za rękę - dokąd?

- To zależy od ciebie. Możesz wrócić do domu twojej siostry. Czeka na ciebie. Albo ruszymy razem, zataczając nową pętlę. Trochę to potrwa - zaśmiała się - tutaj czas to jedynie wprawiony w ruch obraz wieczności.

Ruszyli razem, trzymając się za ręce, jak para gimnazjalistów na ślizgawce.

- Czy można zobaczyć stąd przeszłość?- zapytał.

- To nie jest takie proste - Julia zmarszczyła czoło - tutaj nie ma ani przeszłości, ani przyszłości. Niedługo to zrozumiesz.

Wyjechali ze śnieżycy. Ujrzał wokół jeziora piętrzące się, dalekie pasma wyniosłych gór. Minęli po chwili zgarbionego nad przeręblem mężczyznę. Miał na głowie uszankę, na ramionach zarzucony waciak. Właśnie wyciągał z lodowej czeluści małą rybkę. Obok, na rozpalonym prymusie, grzała się już patelnia. Za plecami rybaka stała na lodzie stara, zardzewiała, wypruta z wnętrzności, garbata warszawa.

- Spójrz - powiedział do Julii - to chyba Nowacki. Zapomniałem zapytać Martę, czy bywał w naszym domu nad stawem. Może jego zapytam - Joachim zwolnił.

- Nie - Julia pociągnęła go - nie warto.

- Ukiel - Dukiel - krzywy pukiel - zanucił szczęśliwy Joachim.

A potem zanucili tę dziecięcą rymowankę razem.

Paweł Huelle (ur. 1957) jest prozaikiem i poetą, autorem m.in. "Weisera Dawidka" (1987) i "Ostatniej Wieczerzy" (2007). Opowiadanie "Ukiel" pochodzi z tomu "Opowieści chłodnego morza", który jesienią ukaże się nakładem Wydawnictwa Znak.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2008