Ujść sobie

Najtrudniejszą prawdą, jaką napotkamy w poezji Świetlickiego, jest odkrycie zła głęboko w sobie, przyjęcie, iż jest ono naszą niezbywalną cząstką. W streszczeniu brzmi to banalnie, ale streszczenie pomija siłę emocji, gwałtowność zranienia, spazmatyczność, w której prawda ta się objawia.

09.08.2011

Czyta się kilka minut

il. Mateusz Kaniewski /
il. Mateusz Kaniewski /

Dlaczego twój niepokój tak obraca się wokół wyrazów:

niepodległość - wolność - równość - braterstwo - Polska

od morza do morza - bezrobocie - podatki - "Gazeta Wyborcza"?

Czy nie wiedziałeś, że są to małe wyrazy?

Czy nie wiedziałeś, że są to wyrazy najmniejsze?

Dlaczego właśnie o nie zahacza twój język?

Czy nie wiedziałeś, że tym wszystkim rządzi ta szczupła dziwka,

ta którą kochasz a raczej masz na nią ochotę?

która wybiera sobie tego, którego akurat ty nienawidzisz?

- wypominał przed laty Marcin Świetlicki. W tytule "...ska", jednej z najbardziej znanych piosenek jego zespołu, Świetlików, z nazwy kraju została sylaba: niedbała i zdyszana, a zestaw budzących wzgardliwą irytację wartości tworzył mapę niechcianych zobowiązań narodowych i społecznych, najprościej rzecz biorąc: innych ode mnie, całkowicie pojedynczego.

Intensywnie świetlickie są te wersy: gwałtowna fraza, wbijająca się w pamięć, bunt, który możemy nazwać "anarchicznym", ale trafniej objęłyby go mniej grzeczne słowa "won ode mnie!", cokolwiek sentymentalny, pozornie szorstki rys niespełnionej miłości. Bycie przegranym, bycie ofiarą odrzuconego uczucia, gdy niedostępna kobieta zajmuje mężczyznę bardziej niż wszystko inne, zbywane nawet nie wzruszeniem ramion, co odwróceniem się plecami. Jak pamiętamy z wielu wierszy: założeniem czarnych okularów.

W polskiej poezji lat 90. minionego wieku Marcin Świetlicki jest postacią nieomijalną, jednym z zasadniczych punktów odniesienia. Od czasu debiutanckiego tomu "Zimne kraje" (1992) jasne było, że mowa tyleż o obdarzonym ewidentnym darem twórcy, co o dokonującej się z jego udziałem kulturowej przemianie. Po dwóch dekadach, gdy czytamy wydany na 50. urodziny poety ponad 600-stronicowy tom "Wiersze", nadal zdumiewa liczba utworów świetnych, linii mających siłę istnienia charakterystyczną dla prawdziwej poezji, a zupełnie niedostępną przeciętnym producentom wierszy. Jak zresztą szczęśliwie ludzka we wszystkich niedoskonałościach i spękaniach jest ta sztuka, jak dostępna człowieczemu uchu w porównaniu z lingwistycznymi machinami, których tryby jałowo obracają się w dzisiejszej literackiej codzienności!

W pojawieniu się Świetlickiego najwyraźniejszy był naturalnie sprzeciw, odrzucenie kultury i dyskursu lat 80., gest niejednokrotnie niesprawiedliwy, dziecinnie burzycielski, ale także oczyszczający i wyzwalający. Słynny utwór "Dla Jana Polkowskiego", mówiący o poddanej patriotycznym obligom "poezji niewolników", nie grzeszył może głębią odczytania idiomu poprzedników, ale zastąpienie walki z polityczną opresją wzruszeniem ramionami, stwierdzeniem - jak w tomie "Schizma" z 1994 r. - iż "na początku jest moja głowa w moich rękach", było najbardziej dostrzegalnym gestem dekady. Czasu prywatyzacji emocji, radykalnego postawienia na "ja" - w opozycji do wszelkiego "my".

Choć i dziś Świetlicki przekonuje we wstępie do "Wierszy", iż poezję robi się "przeciw. Przeciw instytucji, jakkolwiek by się nie nazywała. Przeciw każdej władzy", to jednak przez dekady bunt stracił na znaczeniu. Sam poeta kilka lat temu, w wierszu o tytule "Polska 4" przyznawał się do niezrozumienia, rozminięcia z podążającą swoim szlakiem współczesnością:

Mówiłem coś, myślałem, że mówię wyraźnie.

Kochałem i myślałem, że kocham wyraźnie.

Wierzyłem i myślałem, że wierzę wyraźnie.

To dwa patyki, to kamyk.

Niech rozmawiają.

Nie wiem, jak czytają i słuchają wiersze Świetlickiego dwudziestolatkowie, a jest on podobno ostatnim już poetyckim nazwiskiem, które przynajmniej obiło się o uszy przeciętnego studenta I roku polonistyki. Być może nadal odnajdują w nich pokazany światu środkowy palec, dla mnie przecież, niewiele młodszego od autora "Zimnych krajów", bez porównania ważniejsze są inne pasma. Gdy sięgam do "Polski", tej jeszcze bez numeru, zakończonej przekornymi słowami "wydaje im się, że mają swojego poetę", moją uwagę przykuwa zawarty w długich wersetach pejzaż ludzkiego życia z całym jego bólem, nieporadnością, przypadkowością, strachem, pasją, nienawiścią. Zaśpiew: "I kiedy mama mi po raz któryś mówi »chyba tylko przyśniło mi się, że miałam syna«", "I kiedy ona dotyka mnie mokrym palcem w kinie, ażebym wiedział, że płacze"...

W świecie poezji Świetlickiego panuje zimno, "chodnik jest ruchomą krą", "za oknem Bestia", pejzaż układa się w jednoznaczny wzór: "ogród koncentracyjny". Jeśli ta emocjonalna przestrzeń zmieniała się w ciągu ponad 30 lat pisania, to w stopniu niewielkim. Przez zbrukany ogród nieustannie pełznie wąż, zło osacza, trzeba przed nim uciekać, zasłonić się, zabarykadować, "klucz w drzwiach przekręcić dwukrotnie (z braku możliwości / stukrotnego obrotu)", albo jeszcze lepiej "zaszyć się w sobie". Ostatnią redutą jest obejmujący siebie ramionami człowiek-embrion, leżący w łóżku twarzą do ściany, jakby czekając na śmierć albo szukający w wypełnionej wodą wannie wspomnienia matczynego łona.

Jeśli spojrzymy na oddzielone w "Wierszach" 50 stronami dwa utwory: "Opluty" oraz "Pogoda odświętna", odnajdziemy tę samą sytuację: oto miasto, na które patrzy się z zewnątrz, nie z pozycji mieszkańca, a obcego, przybysza, bezdomnego, kompulsywnie krążącego obserwatora, oto miasto, które przenika - jak nieoczywiste to dzisiaj słowo - "grzech", oto sarkastycznie potraktowany Kraków, w którym "z Sodomy do Gomory jedzie się tramwajem". I jeszcze fundamentalne poczucie odrzucenia, resentyment każący snuć dziecinne rojenia o odwecie, ostatecznym wywyższeniu, gdy nadejdą mściciele, zaczerpnięci z kart powieści dla nastolatków piraci, "a ja będę patrzył / w oczy wysoko osadzone na włóczniach".

Czy jednak marzenia o zadośćuczynieniu, marzenia niekochanych, skazane są zawsze na śmieszność? Być może, ale w poezji Świetlickiego niepowodzenie jest tym bardziej ostateczne, że wroga niejednokrotnie trudno wskazać, fundamentalny uczuciowy brak, odmowa, odrzucenie rozmienia się na dziesiątki wcieleń, a raczej wpisane jest w strukturę świata, sąsiadując z nieprzezwyciężalnym obumieraniem. To śmierć właśnie pełznie powoli między liniami wielu z tych wierszy, kiedy "tym wszystkim naprawdę / rządzi ten prawowity właściciel: grzyb, robak", a gdybyśmy powątpiewali, przeczytać możemy jednoznaczne "Domówienie": "czy ona się nie dowie, że piszę o śmierci? (...) W poprzednich wydaniach / nazywałem ją ona, a teraz już nie chcę".

Bodaj najczęściej spotykaną w poezji Świetlickiego postacią jest trup, upiór, człowiek żyjący jedynie pozornie. Na kolejnych stronach "zabici" zakładają rodziny i mnożą się, mężczyzna powie "nie rzucam cienia, jestem w cieniu, jestem / cieniem", my zaś zobaczymy go, jak "na nogach zbutwiałych / stanął i ani kroku, ani kroku dalej. / Jeśli ożył - to po co? Jest jedynie ramą, // z której wyjęto człowieka". Dorobek autora "Nieczynnego" stanowi m.in. niekończąca się ilość wierszy o tym, że jestem martwy, że pozostaję - to jedno z najbardziej nieoczywistych ujęć - "skserowany aż do / zaniku, aż do / przezroczystości". Punktem dojścia jest tu zbiór "Czynny do odwołania" (2001), przynoszący wiersze w większości niezbyt udane, ale dopowiadające egzystencjalny projekt: oto codzienne czynności niejako odrywają się od człowieka, to już nie ja wracam, kupuję czy kocham, jest tylko bezosobowe, trwające siłą inercji "wracanie", "kupowanie", "kochanie".

"Ze wszystkiego się zawsze uda robić wiersze, / z martwego światła także"... Można powiedzieć, że jak Tadeusz Różewicz napisał przez lata mnóstwo wierszy o niemożności ich pisania, tak Świetlicki po wielokroć opisywał człowieka, który uporczywie żyje ciągle zamierając, minimalizując swe istnienie, nie żyjąc. Człowieka, a dokładniej rzecz biorąc niekochanego? nieumiejącego kochać? mężczyznę, bo pozostawanie martwym za życia to oczywista figura życia bez miłości czy też w miłości nieszczęśliwej, bycia przez to złe uczucie wydrążonym, gdy pozostaje wyznać, jak święty Augustyn, "stałem się dla siebie ziemią jałową". Ratunkiem byłoby poszukiwanie miłości dobrej, dążenie do zmartwychwstania, ale w tej poezji szczęśliwych zakończeń prawie nie ma, umarły co najwyżej poprosi: "wystarczy, że szepniesz / jego imię. Wystarczy, że ty go obrysujesz dłonią. / Bo przecież ty".

Uczucie może być spełnione tylko przez wyjątkową, nieledwie niespotykaną chwilę, zaraz potem ginie, wsiąka w piasek znużenia, nieumiejętności, obolałej niechęci, miłosne spotkania gasną, zatracają się. Wczesne "Świerszcze" ukazują upiorną mechanikę namiętności, a gdy dziś szukam dla tych odczuć wizualnego odpowiednika, odnajduję przedstawienie Piny Bausch "Cafe Muller", gdzie na poły martwe postaci o usztywnionych kończynach i zamkniętych oczach wykonują spazmatyczne ruchy, nieporadnie, rozpaczliwie próbując się objąć, odnaleźć i zatrzymać. Słowa poetyckiego komentarza mogłyby brzmieć i tak: "Ona znienacka objęła mnie przez sen, / dwukrotnie wymówiła obce imię, / tak czule, że nieomal się zdecydowałem / przyjąć to imię, wziąć sobie tę czułość".

Nieudana miłość rzadko budzi w bohaterze tych wierszy gniew, jak we wspaniałym zapisie "Wrzucam igłę do morza / przekłuje ci serce / w czasie deszczu", o wiele częściej przyjmuje on melodramatyczną rolę odrzuconego, tego, który musi wyjść, pożegnać się, który włóczy się później "dzwoniąc w kieszeni / niepotrzebnym kluczem". Niekochany jedzie przez miasto, obsesyjnie puka do drzwi, czeka, wsłuchuje się w ciszę, wraca: "To już nie jest cierpliwość - to już jest religia. / To już nie jest religia - dzisiaj ktoś poruszył / się wewnątrz. Jutro będzie wiosna // i będę dłużej pukać". Wielu bohaterów Świetlickiego, czy może raczej: ciągle ten sam, trwający przez kolejne lata bohater, zda się żyć tak, jakby jego serce biło gdzieś osobno, poza nim samym:

Byłaś jedynym miejscem tego miasta / możliwym do dotknięcia, / ale zdrętwiałaś i zniknęłaś /- nie jesteś warta tego wiersza,

a i ten wiersz niewarty ciebie. / Znalazłem dzisiaj słaby puls, / tłukący się czasami pod podłogą /- przywarłem całym ciałem.

Nad tym mężczyzną zda się ciążyć niemożność odnalezienia w sobie samym siły życiowej, napędu umożliwiającego prawdziwe istnienie, jakby krew w nim nie krążyła i musiał gdzieś szukać życiodajnego pulsu.

Jeszcze bardziej niepokoją "Trupie sprawy miłosne":

Próżnia

dosiada perfum.

Próżnia

wchodzi w bieliznę.

Próżnia

zostawia po sobie

zużytą zapalniczkę.

Próżnia

toczy się, kreuje

dalsze ciągi,

pospiesznie.

Co oznacza

wielkie, rozwarte

na całą okolicę

przerażone usta.

Akcesoria erotycznego zbliżenia patroszy nicość, zostajemy z niejasnym strachem, uderzeniem, które jest niczym huk pękającej tafli szkła, kobiecy krzyk, przecięta twarz, zatrzymana w kadrze. Świat wypełnia pustka i narzuca się pytanie, czy da się odnaleźć ślad Boga?

Powstały przed kilku laty tom "Nieoczywiste", wybór wierszy religijnych Świetlickiego dokonany za zgodą autora przez Wojciecha Bonowicza, narzuca horyzont myślenia, choć jest on w głównej mierze tropem niejednoznaczności, zatarcia, wątpliwości, na poły dopełnionej negacji, "Piosenką chorego", który wyznaje: "mam / w sobie niedużo Boga, pielęgnuję // ten strzęp, skrzep". Jak na poetę najdalszego od wszelkiej religijnej deklaratywności, obywatela postsekularnego świata, w którym nie da się już "zamieszkać w katedrze", jest Świetlicki frapująco zakotwiczony w języku wiary. Pierwsze wiersze "Zimnych krajów" to "Wstęp", w którym Polska początku lat 60. przemienia się w zubożały rajski ogród, "Bieguny", gdzie - rzec można - z dziecięcym wyobrażeniem płomiennego piekła, oczekującego za drzwiczkami pieca zderzona zostaje zimna, samotna piekielność wieku dojrzałego, wreszcie "Apokryf", w którym Jezus ukazany zostaje jako ktoś radykalnie Inny, tylko pozornie zawłaszczony przez swych wyznawców.

Pochodzący z początku lat 80., zaskakująco jawny i może dlatego nieumieszczony przez autora w żadnym z tomów, utwór "Czwartek" wyznaje wprost: "Boję się. Aż / wszedłem do kościoła. (...) Boję się. Przemruczałem w rękaw / wszystkie zapamiętane / fragmenty mszy i modlitw, / zwłaszcza ten numer: »Panie, / nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie...«", trudniejsze do uchwycenia są wiersze późniejsze, przywołujące stany z pogranicza przeżycia religijnego, bardzo osobistego i niepodległego instytucjonalnym ramom. W "Uniwersytetach" zwracający się do chłopca Bóg jest "głuchoniemy", przemawia dłońmi, jakby przejście musiało odbywać się poza słowem. W "Złym ptaku" ("Co to / za światło, które można opowiedzieć, które / ma regulamin? Co to / za wierni, którym nie wystarczy / ten nieprzerwanie wieczny pocałunek bez ust?") poeta zżyma się na wiarę objętą kodeksem, ale frapuje przede wszystkim trudne do zwerbalizowanie doświadczenie, chciałoby się powiedzieć: mistyczne, choć dopowiedzenia są ryzykowne i łatwo tu zgubić migotliwe, niepewne światło poetyckiego słowa. Uderza natomiast, że duchowe przeżycie wiąże się w wierszach Świetlickiego z odczuciem cielesnym, pocałunkiem, czy - idąc dalej - byciem gryzionym, połykanym, trawionym, jakby mówił tu nie człowiek, a boskie ciało, wydane nam w hostii. Oto wędrujący zimowym miastem "Jonasz", który widząc "kałuże pełne tranu i krwi" czuje: "jestem trawiony", oto wiersz o tytule "McDonald’s": "Znajduję ślad twoich zębów na swoim ramieniu" - stwierdza jego bohater, by szydząc z siebie odkryć, że jest hamburgerem:

Pierwsza warstwa: skóra.

Druga warstwa: krew.

Trzecia warstwa: kości.

Czwarta warstwa: dusza.

A ślad

twoich zębów

jest najgłębiej,

najgłębiej.

To może być utwór o kobiecie albo o Bogu. W obu wypadkach relacja opiera się na bólu, pochłonięciu, ogarnięciu przez coś, co nas przerasta, a co zarazem stanowi naszą najgłębszą cząstkę. I czemu jesteśmy wydani na ofiarę.

"Psy osaczają. / Rozpoznaję niektóre z nich" - w "Pułapce" człowiek spodziewa się od innych niebezpieczeństwa, nienawiści, mordu. Tak było w wierszach, którymi Świetlicki dokumentował służbę wojskową, wkraczając w obraz o niezwykłej sile: "obudziłem się z krzykiem. Och przyśniło mi się, / że znajduję się we wnętrzu krzyża. Wnętrzu krzyża. Tak". Podobnie jest w późniejszych utworach, gdzie pojawiają się tacy lub inni, ale nigdy nieprzemijający wrogowie.

W przywoływanym już "Wstępie", otwierającym "Zimne kraje", padają słowa "Dam mu na imię Abel". Tak mówi ojciec o przychodzącym na świat synu, którego z autorem wiersza wiąże data urodzenia. Skąd bierze się ten wybór, jaką cechę odkrywa w sobie bohater, ukazując się w roli ofiary? "Wstęp" kończy zdanie: "będziemy obserwować postępy ciemności", i rzeczywiście w późniejszym utworze "Ciągle, ciągle ta sama historia" odnajdziemy dom, ceglany klocek zasiedlony przez ludzi, spośród których "ofiara już została wyznaczona, już wie, już jest z głowy, / już nie ma, nie jest, nie chce, nie kocha, przegrywa i spada. / A pod nogami są podłogi, piętra i piwnice. / W piwnicach ogień". A przecież - jednocześnie - człowiek, o którym mówi poezja Świetlickiego, najdalszy jest od niewinności, przepełnia go nieraz nienawiść, rzeklibyśmy, iż z wywodzi się z rodu kainowego. Tuż przy nim syczy wąż, pobłyskuje nóż, a głębiej niejasno mamrocze coś, co jest "złe", czy raczej "Złe":

Dziecko jest nieobecne.

Nieobecna kobieta.

I mnie nie było.

Skąd wobec tego

te brudne naczynia?

Kto jadł z naszych miseczek?

To nie był szatan.

Szatani się żywią

czym innym przecież.

Tu być musiało

coś drastyczniejszego.

Jest jeszcze wśród zastygłych resztek.

Oto nienazywalna, wroga obecność, coś dławiącego, niedającego się sprowadzić do pustki czy śmierci, coś, o czym się bełkocze: "Złe mi się. Złe mi się". Coś, co można porównać do zarzewia gorączki, chorobowego ogniska, które nawet przygaszone, nieustannie się tli. Tli się - dopowiedzmy uważnie - we mnie.

Może najtrudniejszą egzystencjalną prawdą, jaką napotkamy w tej twórczości, nie jest zasadniczy brak uczucia czy przekonanie o złu leżącym u fundamentów świata, ale odkrycie tego zła głęboko w sobie, przyjęcie, iż jest ono naszą niezbywalną cząstką. W streszczeniu brzmi to banalnie, ale streszczenie pomija siłę emocji, gwałtowność zranienia, spazmatyczność, w której prawda ta się objawia. Ciemny wiersz "Zeszłej nocy" przywołuje obraz, w którym, być może, proces zamykania się, ucieczki przed zewnętrznością dochodzi kresu, świat sprowadza się do "ja", ale to "ja" jest nienawistne, odpychające, budzące pragnienie ucieczki. Jak jednak uciec od skazy, która buduje mnie samego, jak wymknąć się z siebie, gdy "Zakończenie" z tomu "Trzecia połowa" (1996) powiada: "Powoli opuszczamy się / w szczelinę. / Ciągnę wszystko ze sobą. / Dam mu na imię Kain". Dokąd tu zmierzamy? Kto, my? Kto otrzyma imię? Pola pozostają puste, ale trudno nie zauważyć napięcia wiążącego ten utwór z wcześniejszym "Wstępem" i sensów, jakie przynosi przejście od Abla do Kaina. Jakby teraz wiedza była pełniejsza, odkrywała we mnie samym pierwotne zło. W równie wieloznacznej "Przeprawie" bohater jest mordercą, zabił smoka, który zdaje się być figurą dokonywanej ciągle zbrodni, metafizycznego zła, warunkującego nasze istnienie:

Północ. Zabiłem. Cuchnie

jak ryba. Dobrze. Nikt

nie widział:

zabiłem smoka,

odgrodziłem się.

Wiem, to wystarczy. Choć

odradza się we wszystkim

i we wszystkich gorliwie,

zabiłem,

rodzę się.

Czy to nie ja jestem rozsadnikiem zła? A skoro tak, czy nie muszę siebie unicestwić? "Kiedy gdzieś jestem, kalam ciszę nieba i ziemi moim oddechem i biciem mego serca" - zapisywała Simone Weil. U Świetlickiego nie ma naturalnie ani przekonania o doskonałości stworzonego przez Boga świata, ani pasji moralnej autorki Weil, nie sposób też nagiąć tej poezji do jednoznacznego odczytania, przypisać jej całkowicie pewnych teologicznych paranteli. Ani nawet utrzymać całkowitego serio, wyminąć pasma ironii, żartu, błazenady, tej szarej niejednoznaczności, gdy Świetlicki co prawda "wierzy w umieranie / z miłości. Lecz ani miłość, ani umieranie / nie wierzą w Świetlickiego. Wszystko jest doraźne / i tylko rani".

Jest tu rys manichejskiej obsesji zła, na które odpowiedzią winno być właściwie wyniszczenie, samobójstwo. By uciec przed swoim przeznaczeniem. Uciec przed sobą. Ujść sobie:

Ujść sobie, ubyć z grobu,

odmówić, obmyć obie

dłonie, wydobyć sobie

siebie z siebie, dobić

złe ostatecznie, oby.

Marcin Świetlicki, "Wiersze", Wydawnictwo EMG, Kraków 2011

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1971 r. Krytyk literacki, pracownik Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, sekretarz Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. Zbigniewa Herberta, wieloletni redaktor „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „Miłosz. Biografia” (Wydawnictwo Znak,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2011